niedziela, 9 grudnia 2012

SKYFALL

Spy & Action, 2012


Recenzja bez opisu fabuły. Deal with it.

Bond jadąc na motocyklu uderza w murek nad mostem, wylatuje w powietrze by wylądować na przejeżdżającym niżej pociągu. Oczywiście "wylądować" oznacza złapać się jedną ręką w ostatniej sekundzie i następnie się wdrapać. Przeciwnik twardo ostrzeliwuje naszego bohatera, ten więc nie ma wyjścia - musi skorzystać ze stojącej akurat obok koparki która również jedzie tym pociągiem. Przeciwnik jednak nie daje za wygraną i odłącza wagony - Bond wbija łopatę koparki w dach wagonu i przebiega po jej ramieniu by w ostatniej sekundzie wskoczyć na pociąg - podczas gdy reszta, łącznie z koparką i oderwanym fragmentem wagonu, turla się z tyłu w najlepsze. A nasz protegowany jedynie poprawia krawat i biegnie dalej.

Jakieś 10 minut później stwierdziłem, że właśnie obejrzałem najbardziej intensywne, trwające 17 minut otwarcie w kinie w 2012 roku. Sceny akcji w "Skyfall" naprawdę są wykonane na wysokim poziomie. Zróżnicowane, ciekawe, trzymające w napięciu. I bardzo kreskówkowe. Jest taka scena, w której Bond dopada tego, kogo ścigał. Ten naciska guzik i robi dziurę w dachu. Bond zdziwiony: "To było dla mnie?". I słyszy: "Nie... ale to tak". I przez dziurę wjeżdża wagon metra. Świetne! Ale przerysowane zdrowo.

Jednak większość seansu to wyczekiwania na kolejne sceny akcji. Również dlatego, że jako jedyne w filmie są w pełni oryginalne. To co jest między nimi dosyć szybko przywołuje z pamięci takie filmy jak "Avengers", "Czas Apokalipsy" lub Nolanowską trylogię Batmana (również pod względem muzyki). Nie są przez to jednak złe, większość jest nawet w porządku... I tylko tyle. Wyraźnie odstają od walk lub pościgów, które są intensywne i świeże. Cała reszta ma swoje mniejsze lub większe bolączki. Jest chaos w części scen, np. Bond ściga kogoś, traci trop, jego cel ucieka... Cięcie, nowe pomieszczenie, Bond już znowu jest na tropie, nie wiadomo jak i skąd. Jest wątek wyczerpania bohatera, widzimy jak nie daje rady na początkowych testach sprawności, trafia pół metra od celu i tak dalej. Dalej w akcji widzimy jego zmęczenie lub wachanie czy podoła. I to tyle, wątek ten znika nie bardzo nawet wiem kiedy.

W końcu zostaje przeciwnik Bonda, tajemniczy nieznajomy. Z początku sprawia wrażenie najlepszego elementu filmu, bardzo opanowanego i hipnotyzującego, mającego bardzo mocne motywacje by robić to co robi. Nawet nie przeszkadza, że jego zachowanie jest trochę zbyt "różowe". I nic. Absolutnie nic. W konfrontacji z Bondem, bohater filmu okaże się zbyt jednowymiarowy by podjąć dyskusję lub sprawdzić, czy może jego wróg ma rację. Nie robi nic, niczym robot bez słowa wykonuje swoją robotę do końca. Również pozostawiony samemu sobie, zawaha się bez powodu gdy będzie mógł zrealizować swój cel, a na koniec pójdzie w schemat, czyli: na ślepo będzie strzelać by zabić, przywiezie helikopter i bomby, a w sytuacji sam na sam z bezbronnym Bondem... właściwie nic nie zrobi.

Jeśli oczekujecie scen akcji, będziecie bardzo zadowoleni. Jeśli oczekujecie równego filmu, wtedy jest już gorzej, bo jeśli się wgryźć w intrygę lub cokolwiek innego poza scenami akcji, to na dłuższą metę funta kłaków to nie jest warte.


7/10.
http://rateyourmusic.com/film/skyfall_f1/

PS. Ostatnie 30 minut to porażka, z zastawianiem pułapek w stylu Kevina, teorią "Idźmy na drugi koniec świata, film musi trwać jeszcze pół godziny dłużej!" i kaleczeniem tego, co do tej pory było dobre.

czwartek, 6 grudnia 2012

COMMUNITY / Top 10 odcinków, part I

Miejsce 10
"Anthropology 101" (2x01) - 9/10.
Z miejsca polubiłem ten odcinek, a wtedy to była najwyższa oceną jaką dla serialu dałem. Drugi rok studiów, kontynuacja zakończenia Britty z poprzedniego sezonu. Teraz okazuje się, że jej wyczyn był odebrany w pozytywny dla niej sposób - staje się idolką. I robi z siebie idiotkę, by być dalej uwielbianą.

Cholernie spodobała mi się jej rywalizacja z Jeffem w tym odcinku, gra bez żadnych reguł, z rewelacyjną kłótnią w środku, Abedem organizującym ślub w 40 sekund, wytrzaskującym skądś Irlandzką śpiewaczkę... i morałem, że najważniejszy jest szacunek... (A nie, bo transformers z patyków! xD) Rewelacja...



Miejsce 9
"Curriculum Unavailable" (3x19) - 9/10.
Swoisty "The Best of" do którego wszedł Dave z "LOST". Najbardziej fabularny z odcinków "Community", budzący uczucie "chcę zobaczyć, co będzie dalej!". Z jednej strony odcinek kontynuuje wcześniejsze wątki, z drugiej mogę co nieco ujawnić: w skrócie Abed zostaje skierowany na terapię do psychiatry, a zabiera się z nim reszta paczki. Po kolei, zaczynając na dziwnościach Abeda, poprzez dziwności pozostałych, kończąc na tym, że to Greendale zrobiło z nich wariatów. Wszystko zobrazowane zupełnie nowymi gagami, bez żadnej fabuły, feeria 10-sekundowych żartów. Śmiech non-stop bez żadnych przerw. Cudowne.

I trach, na koniec staje się poważnie. I tak jak pojawienie się Dave'a w "LOST" mogło oznaczać koniec fabuły i wielki finał z zaskakującym twistem. Ale na szczęście jest tylko okazją do kolejnych żartów czwartej ściany... które wydają się za mocne, jakby celowali w coś więcej. Gdy słyszę Garretta mówiącego "Chcę zobaczyć co się stanie, gdy zabiorę im długopis", czuję się jakby twórcy łamali coś jeszcze poza czwartą ścianą.

Zmiana czasu i reakcja Abeda, Troy krzyczący: "Dobre wieści! Wydałem wszystkie swoje pieniądze!" oraz Jeff mówiący: "Niech mi ktoś pomoże poprawić nastrój".



Miejsce 8
"Conspiracy Theories and Soft Defenses" (2x09) - 9/10.
Dziekan odkrywa, że Jeff uczęszcza na zmyślone przez siebie zajęcia z teorii konspiracji. Jeff jednak upiera się, że mówi prawdę, więc idą do sali prof. Profersorsonna. A tam ku zaskoczeniu Jeffa naprawdę go spotykają. Jeff zmyślił te zajęcia, ale skąd... ten facet... i do tego miał legitymację?

To ten odcinek, który wydaje się, że będzie na poważnie, ale jest kreskówkowy do końca. Nawet jak na koniec wszyscy giną i wymiana zdań w ciągu 15 sekund przebija stopniem skomplikowania "Incepcję" to i tak śmiałem się zdrowo. Tego nie dało się brać na serio. Przynajmniej nie dłużej niż przez 15 sekund.

A Abed z Troyem mają to gdzieś i budują fort z koców, który zaczyna żyć własnym życiem. Czołówka pomysłów tego serialu, przez który chce się wejść w ekran i tam zamieszkać.



Miejsce 7
"Intermediate Documentary Filmmaking" (2x16) - 9/10.
Uwielbiam świrów. A tutaj jedna postać ześwirowała na tyle, żeby innych doprowadzić do szaleństwa. I to jeden z tych przypadków, gdy warto byłoby obejrzeć kilka poprzednich odcinków by ogarnąć akcję tego.

Pierce leży w szpitalu i twierdzi, że umiera od przedawkowania leków. Zaprasza więc przyjaciół by się z nimi pożegnać (Troy: Żegnać? Czyli zamierzasz nas zabić?!). Abed kręci o tym dokument m.in. wyjaśniając na wstępie, że Pierce wcale nie umiera, chce tylko zemścić się na przyjacielach. Więc się zaczyna...

Każdy plan polega w jakimś stopniu na zniszczeniu psychicznym, i to na poważnie. Wszystko oczywiście owocuje mnóstwem żartów (choćby sceny w których Jeffowi "odwala") ale jednak nie można ukryć, że sytuacja z czasem staje się coraz poważniejsza. Nie tylko wraz z oczekiwaniem na przyjazd ojca Jeffa, ale też gdy okazuje się, że Pierce naprawdę ich przejrzał i uderzył gdzie miał zamiar.

Plus konwencja dokumentu która wcale nie jest jej parodią, chociaż z niej żartują. Wiele żartów czwartej ściany, wiele nowych rzeczy o bohaterach, świetne zakończenie tej "trylogii złego traktowania Pierce'a".



Miejsce 6
"Modern Warfare" (1x23) - 9/10.
Dosyć oczywista pozycja. Pierwszy odcinek w którym twórcy poszli na całość idąc w kreskówkę jak to tylko możliwe przy pracy z żywymi aktorami. Rozpoczynając na szalonym pomyśle brutalnego turnieju paintballa w którym wszyscy walczą jakby byli na polu walki i dzierżyli prawdziwe spluwy. Jest genialny wstęp z Jeffem który idzie się zdrzemnąć do auta, a gdy po godzinie się budzi widzi istne pobojowisko, jakby właśnie nadszedł koniec świata wg Emericha (wszystko w jednym ujęciu!). Potem mamy Abeda skaczącego od ściany nad Jeffem by go uratować, Troya zachowującego się jak typowy czarny w filmach wojennych ("Łi foć'ju ded, men!"), Britta robi wślizg między nogami Jeffa... i tak dalej aż do końcówki, w której wybucha bomba atomowa. Poszli na całość, i to w wielkim stylu.

wtorek, 4 grudnia 2012

SIEDMIU PSYCHOPATÓW

Black Comedy & Buddy, 2012


Podobał mi się. Ale oczekiwałem więcej i bardziej. Nie pomaga tu zwiastun filmu w którym widz znajdzie najlepsze sceny, z najlepszymi dialogami i największą dawką śmiechu. Wyjdzie z kina niezadowolony z faktu, że film jako całość prezentuje poziom co najmniej o dwie klasy mniejszy...

Początek jest obiecujący - widzimy kilka różnych scen których połączenie z początku nie jest jasne. Widzimy jednego człowieka zabijającego dwóch innych, po chwili pojawia się jego tytuł: Psychopata #1. Wspomnienie o tym znajduje się w gazecie którą Marty czyta. Marty jest scenarzystą, właśnie tworzy film o tytule "Siedem Psychopatów" i wymyśla tytułowe postaci. Kilka scen później widzimy brutalną scenę opowiedzianą przez Marty'ego i podpis: "Psychopata #2". Wiemy, że to jest postać do filmu. Powiedziane jest to wprost. Jest jeszcze wątek przyjaciela scenarzysty, Billy'ego, który wraz z Hansem zajmuje się porywaniem psów które oddaje właścicielom pod przykrywką "znalezienia ich" i odbieraniem za to sporej nagrody. Jak te elementy połączą się w spójną fabułę? Czekałem na to i byłem zaskoczony, nawet kilka razy.

To były te najlepsze momenty filmu. Bohaterowie byli naprawdę ciekawi, dalogi były coraz lepsze, całość była zabawna. Niestety, szybko się okazało, że historia jest prosta jak Mass Effect 2 i to najbardziej zaszkodziło całości. Jest zbyt banalna, zbyt nudna. Bohaterowie starają się to urozmaicić, ale nie bardzo im to wychodzi. Koniec końców strukturę film łatwo streścić: najpierw jest oczekiwanie do konfrontacji, następnie konfrontacja i koniec filmu.
Tych psychopatów nawet nie ma siedmiu, tylko sześciu. Inny jest tylko wymysłem Marty'ego. Tom Waits z kolei ma dwie i pół sceny, które w zasadzie można by wyciąć z filmu i nic by się nie zmieniło.

Film posiada wiele mocnych krwawych scen, świetnie zresztą nakręconych. Ma kilku dobrych bohaterów i parę świetnych dialogów, przez cały seans mimo wszystko będziecie się uśmiechać nawet jeśli to nie będzie zbyt szeroki uśmiech - szzczególnie, jeśli lubicie żarty czwartej ściany. Ale nie oczekujcie za wiele. Jest nieźle.


6/10.
http://rateyourmusic.com/film/seven_psychopaths/

niedziela, 18 listopada 2012

JESTEŚ BOGIEM

Drama & Music, 2012


Cholera wie, co to.

Jak na biografię zespołu, bardzo mało tu faktów, genezy tekstów chyba w ogóle nie ma. Jak na biografię jednego człowieka też cienko, bo nie znam prawdziwych danych Magika.

Generalnie tak wygląda historia zespołu wg filmu: facet rano idzie do szkoły, poznaje pierwszy raz hip hop, próbuje coś, idzie do słynnego Magika, oczywiście zostają ziomami od pierwszego wejrzenia, zakładają bend z jeszcze jednym typem. "Hej, a jak się nazwiemy?; Paktofonika. A co to? Pakt przy dźwięku głośnika. Sam to wymyśliłeś?". Robią single, nie idzie im w studiu więc się włamują do szkoły i po nocy tam pracują, gość im nie płaci i robi w jajo, ale znajduje się kolejny typ który zachwycony jest ich płytą, mimo że nie lubi hip hopu, ale ich kawałki są w pyte, więc im pomoże... Wydaje płytę, koniec. Ostatnie 40 minut to już budowanie do samobójstwa, żeby było choć trochę wiarygodne psychologiczne. I to jest raczej minus, skoro fakt historyczny w filmie wykonano tak, że jest tylko ciut wiarygodniejszy od próby samobójczej Kate z "Titanica".

Tak, jest bardzo po łebkach. Nawet nie pamiętam pseudonimu trzeciego członka. Ani czemu zajeli się hiphopem. Ani o czym były ich piosenki. Ani czemu tak się nimi ludzie zachwycili. Skąd ci fani itd. I generalnie chyba niewiele się dowiedziałem o Paktofonice. Tylko tyle, że drugim był Fok/cus. Bo to, że nagrywali hiphop, byli z Polski, byli popularni a Magik wyskoczył z okna to wiedziałem przed filmem.

Podobał mi się skok do przeszłości. I nie chodzi o to, że w Polsce nic się od 12 lat nie zmieniło, tylko naprawdę do tego się przyłożyli. Od tych dużych telefonów stacjonarnych po oryginalne nagranie z gali jakichś polskich nagród muzycznych i Reni Jussis w tv mówiącą, że Paktofonika dostała nagrodę za płytę HH.

Aktorzy z jednej strony nauczyli się rapować, a z drugiej ogolili głowy, założyli wyciągnięte dresy i na tym się często kończyło. "Przepraszam, a pan wie gdzie jest Magik?" z miną zbitego psa, no dajcie spokój.

No i oczywiście polska szkoła montażu dźwięku, czyli jak za oknem pada deszcz to dialogów nie usłyszycie.


4/10

http://rateyourmusic.com/film/jestes_bogiem/

czwartek, 15 listopada 2012

MISTRZ

Psychological Drama, 2012


Jest w tym filmie scena wtrącenia do więzienia Freddy'ego, który po zamknięciu dużo krzyczy, rzuca się, wali barkami w górną pryczę a na końcu rozwala sedes... Wszystko w jednym ujęciu. Wyobrażacie sobie, że kręcono to z dublami? Ktoś wstawiał do celi kolejne sedesy, Joaquin Phoenix raz za razem bił tymi plecami, zdzierał sobie gardło kilkugodzinnym krzyczeniem... To jedna z najciekawszych zalet filmu: przy oglądaniu łatwiej jest uwierzyć, że to prawdziwe życie niż film. Podobne wrażenie wywarł na mnie "Sid i Nancy" lub "Le Trou".
Podobało mi się tempo filmu, zgranie montażu z muzyką, zdjęcia, poszczególne sceny, narracja również ma swoje bardziej udane momenty (jak choćby podanie nazwiska tytułowego mistrza, które pada w połowie filmu). Napisałem o zaletach w skrócie, bo chciałbym się skupić za tym, co mi się nie podobało, jednak nie chcę byście odnieśli wrażenie, że film w ogóle mi się nie podobał.

Bohater wraca z wojny z licznymi problemami, głównie psychologicznymi. Na swej drodze spotyka w końcu Mistrza.
Założenie Mistrza wygląda następująco: każde życie nosi w sobie wspomnienie poprzednich wcieleń, czyli każda obawa nabyta miliony lat temu żyje w nas do teraz i cofając się do tamtego momentu można się z tego wyleczyć. Koniec. Nic więcej. I nawet nie chodzi mi głównie o to, że nawet takie dziwności jak druga linia fabularna (tak to nazwę, żeby uniknąć spoilerów) z szóstego sezonu "LOST" jest bardziej złożona i sensowna. Bardziej męczy mnie, że reżyser nie ugryzł tego w żaden sposób. Jeśli chodzi o zakres fabuły, ta idea jest tylko podstawą od której Mistrz wychodzi do kazania np. chodzenia od ściany do szyby przez 4 miesiące. Jak to się łączy nie mam pojęcia. Sam Mistrz przynajmniej tego nie wie.

Nie wiem też, czy Anderson chciał przedstawić Mistrza jako realnego przywódcę w którego trzeba uwierzyć by zostać zbawionym czy co tam chcecie, czy może chciał obnażyć jego słabość poprzez pokazanie jego nieudolność i słabości wobec czegokolwiek racjonalnego. Równie dobrze mógł wyjść z błędnego przekonania, że można przedstawić obie te wersje obok siebie, że można je pogodzić i stworzyć wtedy spójny obraz. Nie można. Obaj mają momenty w których zachowują się jak głupcy, ale też jak ludzie racjonalni. To w żadnym razie nie były dla mnie spójne postaci. Najpierw Mistrz mówi: "Przede wszystkim, jestem człowiekiem" i sprawia wrażenie, że naprawdę rozumie co właśnie powiedział. W innej scenie dzwoni po Freddy'ego, bo ma dla niego robotę, a gdy ten przyjeżdża to pytają go, po co wrócił i jeśli wyjdzie, już nie będzie mógł wrócić. Jakby ktoś pomieszał sceny w montażu.

Jak wygląda świat? Mistrz nazywa siebie Mistrzem, przez co możnaby pomyśleć, że jest kimś ważnym. Jednak gdy bohater rozdaje ulotki swojej organizacji nikt na ulicy nie jest zainteresowany. Jak wygląda sama organizacja? Czy każdy członek musiał przechodzić testy jak Freddy? Bo tylko on to w całym filmie robił. Jak wygląda ich wiara? Dochodzi w pewnym momencie do opublikowania książki Mistrza, co zostaje... pominięte. Słyszymy, że książka zawiera odpowiedzi, spodziewałem się czegoś co nada filmowi sensu, a dostałem puste miejsce.

Chociaż prawdopodobnie chodzi tylko o pokazanie, że różnego rodzaju kulty skierowane są tylko do przegranych, mówi się im cokolwiek byle trzymać ich blisko a potem zajmuje się ich uwagę bezsensownymi czynnościami do czasu, aż nie będą mogli lub nie będą chcieli naprawić swojego błędu więc zostanie w kulcie będzie dla nich jedyną opcją. Pod takim spojrzeniem film jest jednak spójny, jednak wciąż jest monotonny i bardzo skąpo wypełniony... I przyznacie, że niezbyt ciekawy. Nie jestem zadowolony z tego seansu. Ale chyba nie zaszkodzi spróbować samemu zinterpretować, prawda? Jak coś konkretnego wymyślicie to mi o tym napiszcie, serio.


5/10.
http://rateyourmusic.com/film/the_master/

wtorek, 30 października 2012

WILLY WONKA I FABRYKA CZEKOLADY

Musical & Family, 1971


Świetne kino familijne.

Pierwowzór filmu Burtona opartego i tak na książce. Ironia polega na tym, że ta część bardziej skupia się na Charlie'm niż remake zatytułowany "Charlie i fabryka czekolady", który z kolei skupiał się na Wonce...

Różnic jest więcej - najpierw wyglądało to bardziej jak "Igrzyska śmierci", czyli pół filmu na komentarz społeczny a drugie pół na konfrontację. Pierwsze skojarzenie, stfu. Losy biletów które zostały ukryte w batonach są śledzone przez cały świat, w telewizji gada się tylko o nich, nawet pojawia się coś na kształt Koreańskiego przywódcy który okłamuje ludzi, że to jego naród zdobył wszystkie medale na Olimpiadzie, bo to wspaniały naród. Generalnie się zabijają o te bilety, choć jednocześnie nie ma tego co u Burtona, czyli ludzi próbujących przekupić Charliego by zdobyć jego bilet. Hm.

Sama fabryka to paradoksalnie ciekawsze miejsce niż w tej nowej wersji. Wszystko wygląda trochę surowo, tekturowo, ale klimatu jest więcej. Proste sztuczki: Wonka wprowadza gości do pomieszczenia a to okazuje się być bardzo małe. Zdziwiony przeciska się między nimi szukając drzwi a ostatecznie wraca do punktu wyjścia i mówi: "o, tu są". Otwiera je a tam zupełnie inny pokój niż ten z którego przyszli. Działało u Meliesa, działa w '71 roku.

Cały film jest wypełniony świetnym humorem i klimatem z tych naprawdę dobrych bajek. Gene Wilder przecudny, ze swoimi ironicznymi spełnieniami próśb rodziców ("Proszę jej coś powiedzieć!; Nie rób tego. Przestań.") oraz poetycznymi tekstami i wrzucaniem płaszczy do mikstury, by ją ocieplić. Zakończenie również mi się podobało, zdecydowanie lepsze niż w wersji Burtona.

Generalnie film jest miodny, a jedyny minus to piosenki. Klasyczne, ale... to piosenki. To zawsze jest słaby moment filmu. Można wyskakiwać z "Once" i tak dalej, ale reguła jest niezmienna dla większości, a "Wonka..." jest w niej. Na dodatek, piosenki te są całkowicie przypadkowe. Pierwsza jest na początku, gdy grupa dzieci kupuje słodycze po szkole. Wcale jej nie powinno być, niczego nie zmieniła, nie służyła niczemu. Dalej jest np. śpiewanie matki do syna, by pozostał sobą. Problem w tym, że syn na samym początku idzie w cholerę i znika zanim piosenka dojdzie do połowy. A matka śpiewa dalej. Nawet jak syn robi już cokolwiek innego na drugim końcu miasta ona wciąż śpiewa.

Albo to: dziadek wstaje z łóżka... I Śpiewa. Czy w ogóle byście się spodziewali w tym momencie piosenki? :/

Stopowały film. Gdybym oglądał film w tv, wyszedłbym z pokoju i zrobił sobie np. kanapkę.


7+/10.


http://rateyourmusic.com/film/willy_wonka_and_the_chocolate_factory/


http://www.youtube.com/watch?v=7PJPJy00514
http://www.youtube.com/watch?v=sz9jc5blzRM - pewnie najbardziej pamiętny z tych drobnych momentów filmu.:)

środa, 24 października 2012

NIESAMOWITY SPIDERMAN

Superhero & Teen Movie, 2012


Świetne postaci i dobór aktorów... ale gdzie akcja?

Reboot trylogii Spidermana zapowiadał się bardzo obiecująco. Nie żeby był potrzebny, bo to co Raimi zrobił było przynajmniej zadowalające w przeważającej części, ale zawsze można podejść do tematu w nowy sposób. Ot, choćby poprzez pokazanie przemieszczania się Spidermana po Nowym Jorku z perspektywy jego oczu. Wyobraźcie sobie: patrzycie jego oczami, jak niemal dosłownie lata po jednym z największych miast na Ziemi. To właśnie obiecywał zwiastun, czego trzeba było więcej? Co się mogło nie udać?

Marc Webb zaczyna swój film od pokazania dzieciństwa Petera Parkera, który teraz zostaje odstawiony przez rodziców do swojego wujka i ciotki - wtedy też widział ich po raz ostatni. Następnie już w teraźniejszości widzimy, jak Peter jako nastoletni uczeń stara się poznać jednego z przyjaciół jego ojca. To w jego laboratorium zostanie ukąszony przez pająka, przez co pozyska kilka specjalnych mocy - jak umiejętność chodzenia po ścianach, wyczulone zmysły i szybszy refleks. Jednym słowem, stanie się Spidermanem.

Widać więc, że to nie remake "Spidermana" z 2001 roku, tylko dosłowny reboot całej serii. Sporo rzeczy jest tu inaczej, począwszy od tempa opowieści na postaciach kończąc. Od początku: człowiek-pająk nie od razu postanawia być superbohaterem. Najpierw jedynie szuka tego jednego, który zabił mu wujka, wszystko jest bardzo osobiste. Najpierw w kapturze, dopiero gdy od jednego bandyty usłyszy "Znajdę cię!" zaczyna używać maski. Właściwie to chyba w całym filmie nie uznaje, że jego misją jest ratowanie miasta - nawet samego terminu "Spiderman" używa się w tym filmie tylko kilka razy, a pierwszy będzie dopiero w jego drugiej połowie!
Co się tyczy postaci - tu jest naprawdę ogromna różnice. W ogóle nie ma Mary Jane, zamiast niej rolę "dziewczyny Spideya" przypada Gwen Stacy - a ta zamiast zwisać z mostów i drzeć się o pomoc woli sama o siebie zadbać, a w międzyczasie czarować widza, bo sympatia wręcz bije od niej. Wnosi sporo do historii, jej relacja z Peterem naprawdę może się podobać, jest po prostu pełnoprawną postacią. Sam Peter też się zmienił, jest bardziej naturalny, zwykły i przyjemny w odbiorze. Dosłownie od pierwszej sceny, w której jakaś dziewczyna na korytarzu w szkole go zagaduje. Wspominam o niej, bo już w niej można było wiele zepsuć, można było pójść w standardowe rozwiązanie, czyli: najpierw bohater napala się, że dziewczyna do niego zagaduje, robi ten głupi uśmiech, podrzuca sobie wyżej plecak na ramieniu, wiecie, albo przeczesuje sobie włosy. Wszystko po to, by potem gdy okaże się, że dziewczyna wcale go nie podrywa, móc zrobić smutną minę, zgarbić się, wybąkać jakieś "och", żeby widz zrozumiał kontrast i było mu go żal. Tego w ogóle nie było, mimika Garfielda w tej scenie prawie w ogóle się nie zmieniła, ale efekt i tak był zrozumiały. Ale różnica polega na subtelności.

Nawet na drugim planie wiele wysiłku włożono w postaci wujka Bena i cioci May. Dla przykładu, wujek potrafi porozmawiać ze swoich siostrzeńcem, dać mu przykład, przemówić do rozsądku, wesprzeć. Gdy Parker po ukąszeniu wraca do domu i na oczach wujostwa obrabowuje lodówkę, jego wujek komentuje: "On je twoje pulpety. Nikt ich nie lubi". Na co ciotka: "Dlaczego mi nigdy nie mówiłeś, że ci nie smakują? Robiłam je od 36 lat, ile razy ci je przyrządziłam?".

A więc wszystko pięknie, do tego momentu trylogia Raimiego nie ma nawet startu do wersji Webba. Bohaterowie, relacje między nimi, rozwój psychologiczny, wszystko świetnie... Do czasu, gdy minie jakaś połowa filmu i zniecierpliwiony widz zacznie coraz bardziej dziwić się, jak niewiele jest w tym filmie scen akcji. Takiej typowej akcji-akcji, z pościgami, pojedynkami i bujaniem się na linie. Tego jest tak niewiele, że aż trudno w to uwierzyć. To przecież "Spiderman"! Z widokiem z pierwszej osoby!

Prawda jest jednak taka, że wspomnianej perspektywy użyto w całym filmie na krótko w jakichś trzech scenach. I to dosyć przypadkowych, nie miały za zadanie uatrakcyjnić tego, co obecnie widz miał zobaczyć. Do tego nie ma żadnych płynniejszych przejść między nimi a resztą ujęć, żadnego zbliżenia na ramię Spidermana lub coś.

Kiedy jednak akcja trwa, to jest wykonana dobrze. Bohater porusza się z gracją po wszystkim co się da, różne rzeczy latają, inne zostają rozwalone... ale nie ma niczego, co byłoby warte zapamiętania. Poza sceną, w której nagle zacząłem słyszeć muzykę klasyczną i zobaczyłem na pierwszym planie starszego bibliotekarza w słuchawkach, a za nim w tle Spidey tłuk się z Lizardem. To było przekomiczne.

Ale to wciąż ekranizacja "Spidermana". Widzowie mieli prawo oczekiwać akcji, zamiast tego poczułem się trochę jak fan Harry'ego Pottera który poszedł do kina i zobaczył, że lekcje w większości prowadzone są na błoniach, a sam Hogwart pojawia się w kilku ujęciach. Łapię, naprawdę łapię na co chciano postawić w tej wersji, i to się udało, gratuluję! Całość jest o wiele przyjemniejsza w odbiorze, nie ma tanich zagrań, bohaterowie są mądrzejsi, a akcja jest bardziej realistyczna (bohater już nie lata do przodu łapiąc się linami nie wiadomo czego, teraz wyraźnie widać do czego strzela, a jego ruch przypomina huśtanie). Ale uprzedzam - chciałeś scen akcji, czekaj na drugą część lub odpal którąkolwiek z trylogii Raimi'ego.


6/10.

http://rateyourmusic.com/film/the_amazing_spider_man_f1/

sobota, 6 października 2012

UPROWADZONA 2

Action & Thriller, 2012


Porwali mu córkę. Teraz zafundują mu kontynuację...

Pierwszą "Uprowadzoną" wspominam dobrze. Ojciec ratujący córkę z rąk porywaczy, którzy chcą ją sprzedać - bardzo łatwo się w czuć w taką postać, przez którą całość wydawała więc niemal kameralna. Żadnego ratowania świata lub walki z tajnymi organizacjami. Tylko jeden człowiek chcący uratować najbliższą sobie osobę, przed którym nie ma rzeczy niemożliwych. Film wciągał, osiągnął względny sukces... ale druga część? Nie liczyłem w ogóle, że taka powstanie. A gdy z okazji Filmweb Offline pierwszy raz dowiedziałem się, że taki film istnieje... spodziewałem się równie solidnego filmu, muszę przyznać. Pierwsza część była w końcu dosyć schematycznym kinem, jedynie solidnie wykonanym. Czemu miałoby się nie udać drugi raz Szczególnie, że na liście płac zmienił się jedynie reżyser?

Pierwszego zawodu doświadczyłem, gdy w końcu poznałem pomysł na cały film. Widzicie, reżyser poprosił ładnie ojca jednego z zabitych w poprzedniej części, by zapragnął się zemścić na tym, kto odebrał mu syna. I jednocześnie by nie obchodziło go, co syn za życia robił. Trzeba go pomścić i już. Reżyser poprosił, a takiemu trudno odmówić, prawda?
Jednym słowem, wyobraźcie sobie takiego kapryśnego przedszkolaka krzyczącego "Ja chcę, ja chcę!", ale mającego tak na oko z 60 lat. Będziecie mieć główny czarny charakter w filmie. Słabo? Słabo.

Na słabym pomyśle lista minusów dopiero się zaczyna. Film roi się o pomyłek i poronionych pomysłów. Dla przykładu, główny bohater jest teraz pedantem i umie zapamiętywać trasę przejazdu z opaską na oczach, niczym Holmes w filmach Ritchiego. Dlaczego? Nie wiem. Nabrał też irytującego nawyku z tragicznych filmów akcji, w których wszyscy cały czas krzyczą "Odbierz!" lub "Gazu!". Problem w tym, że w tamtych filmach jest przynajmniej kilka postaci które tak krzyczą, w "Uprowadzonej 2" on jest sam jeden... musi więc w pojedynkę wypełnić normę. To jest tak irytujące jak na to brzmi.
W tym filmie porywacze są na tyle uprzejmi, że nie tylko porozumiewają się wyłącznie po angielsku, ale nawet pozwolą bohaterowi najpierw zadzwonić do córki i poinformować ją, że się jest porywanym, a dopiero potem go spiorą. Sama córka też sporo zaprezentuje... w jeździe samochodem. Szkoda tylko, że przez pierwsze 15 minut reżyser opowiada widzowi, jak to ona jeździć nie potrafi, nie zdała kilka razy na prawo jazdy i ojciec jej pomaga. Po co? By widz był znudzony już po kilku pierwszych minutach filmu.

Bo jeśli chodzi o akcję to nie ma jej tu za wiele. Kilka wolnych, chłodnych bijatyk na pięści, jakiś pościg, potem jeszcze jedna bijatyka i film się kończy. Nie jest zbyt ekscytujący. Jest sporo słabych dialogów, wypełniaczy, scen w których jedna osoba zarzeka się, że nie podoła, ale pięć minut krzyczenia na nią przekona ją, że jednak warto spróbować (zgadnijcie, którą ze stron będzie Liam Neeson). Jakby co, ja nie żartowałem z tymi pięcioma minutami. Z zegarkiem w ręku, zaręczam.

Wszystko w tym filmie zostało obrócone w banał. Akcja, historia, motywacje czarnego charakteru, nawet relacje między rodziną bohatera lub kwestia uwolnienia się z kajdanek. Zero emocji. W sumie to się nudziłem.


3/10

http://rateyourmusic.com/film/taken_2/

czwartek, 27 września 2012

Indie Game (7/10)

Art Documentary, 2012


Generalnie, gry od innych dzieł sztuki różnią się tym, że ich twórcy nie mają danych personalnych. Są twórcami i tyle ("najnowsza gra twórców gry X"). Sam potrafię wymienić może z 6 nazwisk z branży growej, w porównaniu do filmowej czy którejkolwiek innej nie ma nawet porównania. I o nich jest ten film, o twórcach gier - tylko, że niezależnych.

Film jako taki konkurencji nie ma i w swoim gatunku jest arcydziełem, to oczywiste, ale sam w sobie jest naprawdę dobrym pionierem. Udowadnia, że to naprawdę ciekawy materiał do opowiadania w dokumentach - i podchodzi do tematu ze zrozumieniem, nie próbuje opowiedzieć o nim jak o jakimś innym. Tutaj dzień premiery jest czymś zupełnie innym.

Więc... poznajemy twórców Braida, Super Meat Boya oraz FEZ'a. Kolejno mają u mnie 8+/10, 7/10 i "chcę zagrać", więc wiadomo z jakiej perspektywy będę pisał. I to naprawdę interesujące, oglądać reakcję twórców na wieść, że do 2 po południu ich gra rozeszła się w liczbie 9,5 tysiąca kopii i są z tego powodu szczęśliwi i to dla nich sukces - wiedząc jednocześnie, że ostatecznie sprzedano ponad milion kopii tej gry. Trochę żałuję, że ostatecznie nie pogadano z gośćmi od "LIMBO", ale cóż.

W filmie widzimy ludzi i ich historie, które przełożyły się na ostateczny kształt ich gier, w jaki sposób są one osobiste. Słuchamy wyjaśnienia, czemu Meat Boy nie ma skóry i w jaki sposób jego dziewczyna go uzupełnia. Jeden wyciąga stary komputer i pokazuje swoje pierwsze gry, które tworzył z ojcem w '93. Inny opowiada o tym, jak umarła jego babcia, i znalazł w jej domu karton z jego rysunkami z dzieciństwa i widzi, że stwór którego narysował 20 lat temu i dziś o nim nie pamięta, znalazł się w grze. Kolejny opowiada o długu rodziców który spłaci, gdy gra się ukaże.

Całkowicie rozumiem, dlaczego ten film tak się ludziom spodobał. Widziałem gościa, który poszedł na PAX i prezentował pierwszy raz w życiu swoją grę, jej grywalną wersję, i na samym początku trafił się bug po którym musiał tę grę resetować. I ten bug był cały czas, kolejni podchodzili, gra się sypała, twórca wariował z nerwów, a ludzie i tak podchodzili, rozmawiali z nim, grali po 15-20 minut, ustawiali się w kolejki do konsoli.
Inny wstał o 6 rano w dniu premiery SMB, włącza Xboxa i otwiera sklep... a tam nie ma jego gry. I pisze wku*wiony do Microsoftu. W końcu dostaje sms'y od kumpla, że gra już jest, że się sprzedaje, że są pierwsze recenzje, jakiś artykuł o tej grze ma 11 tys. lajków na facebooku, na YT ludzie nagrywają swoje reakcje na kolejne poziomy i próbują rozgryźć jak je przejść, i podchodzą jeszcze raz, i jeszcze raz... I twórcy to oglądają i widzą, że oni rozumieją, stworzyli coś osobistego i się połączyli z graczami.

Dziwnie to brzmi, szczególnie na przykładzie gościa od Braida, który czytając recenzje swojej gry odkrywał, że ludzie w ogóle nie zrozumieli jego gry, odebrali ją na bardzo płytkim poziomie - więc mimo, że dostawał oceny na poziomie 95/100 i tak był przygnębiony.

Ci ludzie opowiadali o takim rodzaju depresji który dopada ludzi coś tworzących, ale nie wtedy gdy wszystko idzie źle, ale kiedy jest wręcz przeciwnie.

I człowiek chce być graczem, takim aktywnym, śledzącym powstające projekty, uczestniczącym w kolejnych targach E3 itp. a potem kupującym grę w dniu premiery, nagrywającym swoje zdanie na YT i czującym ten kontakt z twórcami... Może nie w Polsce, tutaj status lajkowania jest pedalski, ale na tym filmie ma to zupełnie inny - sensowny - wymiar. No i u nas wydanie na starcie 15$ na grę to jednak liczący się wydatek. Takie tam różnice.


7/10. Sam nie wiem, czemu tak się rozpisałem.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Lost, sezon 4 | odcinki 9-13 (14)

4x09: "The Shape of Things to Come". Śmierć Alex podkreślona monologiem Bena który rani ją do żywego a miał ją uratować. Niestety, wyszło jak wyszło. Czyli w ogóle. Bez emocji na wierzchu. Zimne zabójstwo, zimna strata. Chyba od tego odcinka Ben stał się najlepszą postacią (aktorsko) obok Locke'a.

Mamy jego futurospekcję, w której najpierw znajduje się na środku pustyni (dlaczego? I to na dodatek w kurtce zimowej?), by potem dowiedzieć się, w jakim czasie się znajduje oraz, że Sayid ożenił się z Nadią! Ale ona zgineła, a teraz będzie jej pogrzeb. Ben postanawia pomóc znaleźć Sayidowi zabójcę jego żony by w ten sposób go zwerbować do swojej... armii? A na koniec odwiedza Widmore'a by powiedzieć mu, że zabije Penny. W rewanżu za Alex.

W tym odcinku dowiadujemy się czemu Sayid będze pracować dla Bena oraz poznajemy relację Ben - Widmore. Mają przeszłość...

Teraźniejszość? Ben wzywający dymek. Wtf? 8/10.




4x10: "Something Nice Back Home". Relatywnie nieciekawy odcinek, przedstawiający losy Jacka i Kate po opuszczeniu Wyspy. Zostają razem, potem małżeństwem... Niestety Jack zaczyna wariować. Najpierw Hugo budzi w nim dziwne uczucia, przekazując mu wieść od Charliego: "Nie powinieneś go wychowywać". Potem widzi własnego ojca i zaczyna brać lek dla wariatów. Na samym końcu chyba ma żal do Kate za jej niewystarczającą wdzięczność za to, że ją uratował. Chyba, trochę niejasny i niedopracowany ten wątek.

Wiemy, że Jack dowiaduje się, iż jest wujkiem Arrona. Że Sawyer został (żyje?) na Wyspie, i poprosił o coś Kate zanim ta uciekła z Wyspy. I miał wybór, by to zrobić. Oraz, że ktoś odwiedzi Jacka w przyszłości...

Teraźniejszość to Clair idąca w cholerę do dżungli w środku zostawiając dziecko na pożarcie dymkowi oraz wyrostek Jacka. Niezłe rozbudowanie relacji Juliet - Kate - Jack. "Wiem, że jesteś przytomny". 7/10.




4x11: "Cabin Fever". Przeszłość Locke'a - matka w wieku 16 lat potrącona przez samochód musiała rodzić przedwcześnie. Ale John to wojownik, podgladany przez... Alperta? Czemu?
Matka nie była w stanie go przytulić, babcia nawet nie rozważała innych opcji poza adopcją. Młody John i jego życie - bycie tym wyśmiewanym przez pozostałych, lubiącym sport wbrew swojemu przeznaczeniu - nauce. Wtedy pierwszy raz powiedział "Nie mów mi, czego nie mogę zrobić".

W teraźniejszości Keamy wrócił ze starcia z dymkiem, wymuszając na kapitanie łamanie reguł w celu powrotu na Wyspę i porwania Linusa a następnie... spalenia Wyspy. Kapitan nie na to się pisał.
W tle Desmond z Sayidem planują transportowanie ludzi na frachtowiec za pomocą pontonu. Michael czeka skuty na decyzję innych, co z nim zrobią. Nie wypiera się niczego.

Locke z Hugo i Linusem szukają chatki Jacoba. Swoją drogą - dobrze, że gdy Ben prowadził Johna w III sezonie to ona się nie przeniosła, miło zich strony. W każdym razie - Wyspa im podpowiada, gdzie chatka leży, w postaci snu w którym John spotyka Horacego. Czyli domek Jacoba został wybudowany przez jednego z Dharmy w celu bycia domkiem wypoczynkowym. Locke wraca do dołu z trupami Dharmy, odnajduje ciało Horacego a przy nim mapę do chatki. W samej chatce spotyka Christiana i Clair która... nadal niewiadomo czemu zostawiła syna, ale przynajmniej wiadomo gdzie jest. W teleportującym sie domku wypoczynkowym. Dobra, liczy się jedno: Christian wyjaśnia Johnowi, jak ten może uratować Wyspę przed najeźdzcami. Przenosząc ją.

Swoją drogą, Widmore wiedział, że Ben pójdzie do Orchidey by przesunąć Wyspę. Ale... czemu sam Ben tego nie wiedział? Z innych drobiazgów które nie podobają mi się. Zabicie doktora oraz sposób w jaki Ben mówi: "Los to kapryśna dziwka". Sam nie wiem czemu.
Generalnie - znowu dużo chodzenia, mało się dzieje... 7/10.




4x12: "There's No Place Like Home: Part 1". Znowu mamy się nabrać na sztuczkę z heroicznym Jackiem który mimo krwawiącej rany rusza na ratunek komuś tam. Problem w tym, że tym razem to wcale nie jest już dramatyczne. Tak jak reszta historii z wycinaniem wyrostka.

Uwielbiam fakt kompletnej bezużytności nowych postaci na Wyspie jak Miles lub Dan (który znowu pokazuje, że potrafi przedramatyzować każdą kwestię, choć nadal go lubię). Wytnijcie ich ze scenw których są - zauważycie róznicę. Ale ledwo. Na szczęście i tak mają ich niewiele, więc to zbytnio nie razi.

Inna sprawa - w tym odcinku świat usłyszał fenomen pod tytułem "There's No Place Like Home"... I w ogóle go to nie obeszło. Bo gdy słyszymy ten utwór za pierwszym razem, w ogóle go nie słyszymy. Zamiast niego jest niewycięty niewiedzieć czemu ryk samolotu. Za drugim razem słyszymy wariant tego utworu, z wyciętym wstępem i zakończeniem, na dodatek przyspieszony by pasował do zakończenia.

W przyszłości jest ważne wydarzenie - Jack dowiaduje się, że Claire to jego siostra. Czyli jest wujkiem Arrona i tak dalej. Dosyć gruba sprawa, na którą zabrakło uwagi twórców. Cały ciężar emocjonalny i nie tylko zrzucony został na barki Foxa który w kilka sekund miał okazać, jak ta wiadomość wpłynie na jego życie i sumienie spowodując finalnie dycyzję by wrócić na Wyspę. Nie mówię, że przegrał wtedy, ale... też niezachwycił swoim aktorstwem. Widać zbyt dużo od niego oczekiwano w tamtej scenie.

W teraźniejszości też jest taka scena, Jin i Sun dowiadują się o Michaelu - i znowu, jedna scena ograniczona do jakiś 5 zdań. Wraca morderca i zdrajca, pracujący pośrednio dla Bena, chcący odkupić winę zdarzeń na Wyspie... I nic. Ta scena po prostu mija.

Co dobrego? Właściwie cały wątek przyszłości. Powrót samolotem, oddalenie z ujęcia na niego pokazujące, że kamera jest w samolocie. Rozmowy Oceanic 6, konferencja, Nadia, witanie się z rodziną w slow-mo, impreza u Hugo, pogrzeb ojca Jacka (choć miałem wrażenie, że sporo kwestii zostało nagrane jeszcze raz potem w studiu ). Również wciąż niewiemy, co stało się z Wyspą i wszystkimi na niej, wielki plus za to.

Największym plusem odcinka jest zakończenie, podsumowujące wstęp do finału sezonu. Rozmach przy prowadzeniu kilkunastu wątków naraz zawsze będzie mnie zachwycać, co poradzić. Do tego zbliża się moment, kiedy teraźniejszość połączy się z futurospekcjami. Na ten moment czekaliśmy, twórcy trzymali buzię na kłodkę do ostatniego momentu. To naprawdę czuć. 5/10




4x13: "There's No Place Like Home: Parts 2 & 3". Prawie półtorej godziny finału, w którym wreszcie na pierwszy plan wychodzą tytułowi zagubieni.

Napięcie jest wręcz nieskończone - przesunięcie Wyspy, bomba na frachowcu, braki w paliwie, Sawyer skaczący z helikoptera, pośpiech... Dzieje się tu tak dużo, że można odpaść. Ben zostaje wysłany w przyszłość po przesunięciu Wyspy i pewnie już nigdy nie wróci na nią - jednak wcześniej mści się na Keamym, ten jednak był podpięty do bomby czasowej na frachtowcu, w razie zatrzymania serca wszyscy na nim zginą. Ben na to nie zważa, ładując bez przerwy do windy różne metalowe elementy by wysadzić stację Dharmy w powietrze, a wszystko po to by dostać się do tajemniczej energii będącej prawdopodobnie Sercem Wyspy.

Frachtowiec wybucha, a co tam się dzieje... Michael ginie od bomby, spotykając wcześniej Christiana który go uspokaja na sekundę przed śmiercią. Giną też wszyscy inni na statku, łącznie z Jinem. Widzi to Sun, która moment wcześniej przyleciała helikopterem z Jackiem, Kate, Arronem, Frankiem, Hugo i Sayidem. Zabierają ze sobą jedynie Desmonda który pogania ich by uciekli bo tu jest bomba. Biorą tyle paliwa by wrócić na Wyspę, ale nawet i wtedy ledwo im się uda uciec... Niestety - Wyspa znika na ich oczach.

Co się z nią dzieje? To tylko jedno z wielu pytań tego odcinka. Co tak naprawdę stało się po opuszczeniu Wyspy przez Oceanic 6? To mnie najbardziej martwi, bo z tego powodu zapewne tam wrócą. Wiemy, jak wygląda ich życie w przyszłości. Ale co... z resztą?

Poznajemy też zawartość trumny i prawdziwą osobowość Jeremy'ego Berthama. Wspaniały finał sezonu, 9/10.

sobota, 11 sierpnia 2012

Lost, sezon 4 | odcinki 5-8

4x05: "The Constant". Desmond w czasie lotu na frachtowiec zostaje trzepnięty. Kolejne konsekwencje implozji bunkra, tym razem połączone z opuszczeniem Wyspy. W jakiś sposób sprawia, że świadomością cofa się do przeszłości. Ale wraca też do teraźniejszości jednak nie wiedząc, czym ta teraźniejszość jest. A oprócz tego jego mózg nie wytrzyma wielu takich skoków w tę i spowrotem, więc... musi się spieszyć, bo inaczej umrze. Uratuje go znalezienie sobie jakiejś stałej w obu tych płaszczyznach, wtedy też przypomni sobie kim jest i tak dalej... Eee... Ciężko to opisać.

Jak to w ogóle miało działać? Sporo niejasności w związku ze stałą i czasem przebywania w 1998, a poza tym skutki wywołania też się kupy nie trzymają... Ale przynajmniej jest napięcie, budzi ciekawość, a finał z rozmową pokazaną naprzemiennie jest świetny. Głupi, ale emocji jest mnóstwo. Poważnie, nie mieli innych linii dialogowych poza "zadzwonię za 8 lat, bo tak"? Bez jaj. Ten serial ma tyle rewelacyjnych kwestii i dialogów, a tu taki kloc.

A poza tym za dużo się w odcinku nie dzieje. Sayid jest Sayidem, Dan jest Danem, ale w '90 ma długie włosy... I elo. 6/10




4x06: "The Other Woman". Dan z Charllote idą do stacji Burza, gdzie Inni prowadzili eksperymenty chemiczne, po drodze nokautując Kate czym wkurzą Jacka od którego odłączy sie Juliet by w pojedynkę powstrzymać dwójkę nowych. Czemu? Nie wiem. Może jest wyznawczynią hasła "W pojedynczej osobie siła"?

Ale sam finał okazuje się dobry, znowu powracają wątpliwości kto jest dobry a kto zły. Najpierw dowiadujemy się, że Ben wie, kto wynajął frachtowiec - Kuba Widmore, który chce odnaleźć Wyspę by ją wykorzystać... A może to tylko ściema? Z drugiej strony Dan neutralizuje gaz w stacji, by Ben nie mógł ponownie z niego skorzystać i zabić wszystkich na Wyspie. Finalnie jednak Benowi znowu się udało, ma własny domek... i plan. Jak zawsze.

Ciekawa jest retrospekcja Juliet - najpierw wkręcają widza, że Juliet jest jedną z Oceanic 6. Jednak okazuje się, że to nie FF tylko retrospekcja w której poznajemy Bena z drugiej strony, święcie przekonanego, że Juliet należy do niego. I bój się każdy, kto myśli inaczej. Jakby powiedział Turk ze "Scrubs": Ben is crazy. Po raz trzeci i ostatni widzimy katastrofę Oceanic 815 z punktu widzenia miasteczka Innych.

A w Burzy można zobaczyć wyraźnie dublerkę Juliet.:) 8/10.




4x07: "Ji Yeon". Wymieszanie retrospekcji z futurospekcją dało ciekawy efekt. Poznajemy w tym odcinku ostatnią z Oceanic 6: Sun. Jest w Korei, rodzi dziecko - córeczkę, przy porodzie wzywając Jina... Ale Jin leży na cmentarzu. Odwiedzają go tam razem z Hurleyem ubranym w garnitur (czyli to jeszcze przed zobaczeniem Charliego i zamknięciem się w psychiatryku?).

Znakomicie kontrastuje to z teraźniejszością, w której Sun musi wybrać: czy zostać z Jackiem i liczyć, że zostaną uratowani? A może jednak Juliet kłamała z tymi nieszczęśliwymi porodami i wrócić do Locke'a, by chronić dziecko? Na to nakłada się Jin mówiący "Nigdy cię nie opuszcze" a potem dowiadujący się o zdradzie Sun (robota Juliet).

Zaraz potem mamy świetną scenę z Bernardem i Jinem prowadzących męską rozmowę na łodce. :D Świetnie całość wypada.
A na koniec dowiadujemy się, że szpiegiem Bena na łódce jest Michael... Albo ktoś podobny do niego? Albo może z wyczyszczoną pamięcią (?) - poważnie, takie myśli naszły mnie po pierwszym obejrzeniu. Świetnie zagrali, trzeba przyznać. Swoją drogą, można go było zobaczyć trochę wcześniej, w scenie gdy Desmond rzuca się za tonącą kobietą - ma na sobie kaptur, ale widać że to ta sama postać. Jeśli to ona, wróciła do serialu po... 28 odcinkach. Jak do tego doszło?! 8/10.




4x08: "Meet Kevin Johnson". Pierwsza retrospekcja będąca istotna dla historii danego odcinka! :)

Dostałem potwierdzenie: to Michael. Ten Michael. Po opuszczeniu odcinka zwierzył się swojemu synowi z tego, co zrobił w 2x18, ten w odpowiedzi go znienawidził. Oczywiście. Jakbym nie lubił Michaela to jego dramat jak najbardziej zrozumiałem - bez syna, bez przeszłości, chcący popełnić samobójstwo... Ale usłyszał od Toma "Wyspa ci na to nie pozwoli". Tamci go śledzili by teraz zlecić mu misję i dać szansę na uratowanie przyjaciół których zdradził - Charles Wimdore sfingował wrak lotu Oceanic 815 by przywłaszczyć Wyspę dla siebie, a Michael pod przybranym nazwiskiem wybierze się w podróż by wysadzić jego statek.

Jest tam wiele świetnych scen - samobójstwo w rozpędzonym samochodzie, pisanie listu pożegnalnego rozpoczęte od ujęcia na cieknący kran. Jest zakończenie z Sayidem zdradzającego Michaela. Jest Alex tracąca chłopaka i matkę (!!!) w desperacji poddającą się niewidzialnemu sprawcy z okrzykiem "Jestem córką Bena".

Jest ponowna zmyłka - kto tak właściwie kogo tu oszukuje. Wiemy już,ze to Widmore sfingował samolot - ale w jakim celu? By uratować tych, którzy są na Wyspie? Czy też by ich wybić w drodze po Linusa, a następnie zachować Wyspę dla siebie? Co będzie dalej z Michaelem i Alex? 8/10.

środa, 8 sierpnia 2012

OAZA

Drama, 2002


Nie tylko oni nie są przystosowani do nas, ale też my do nich

Ten film wymagał jaj, naprawdę. Nie był łatwy w oglądaniu, uprzedzam. Sam oglądałem go na raty, i choć drugą połowę obejrzałem za pierwszym podejściem to nie była to wcale pewna decyzja. Jest to film z tych, których oglądanie potrafi zaboleć, a nawet... zawstydzić. Hm.

Zacznijmy od tego, o czym to było: chłop zaczyna nawiązywać kontakt z dziewczyną. On niedawno wyszedł z więzienia i jest trochę jakby skrzyżowaniem typowego Wietnamczyka ze stadionu z dresem z bloku. Ręce w kieszeni, cały czas pochylony, wciąż wyciera nos i ma problem ze skonstruowaniem zdania. Typ głupka który wpakuje się w problemy najdalej za godzinę. A ona... ma porażenie mózgu (za opisem filmwebu, nie pamiętam czy w filmie wyjaśniono co jej jest).

Tutaj zaczynają się schody - chora osoba i w pełni potraktowanie tematu na serio. Ten temat mógł przerosnąć wielu, ale nikt nie spietrał ani nie poszedł na skróty. Każdy w tym film podołał, nawet licząc ze statystami. Bo Gong-ju jest pierwszą tego typu postacią w kinematografii, dzięki której byłem wręcz pewien, że poznałem kogoś niepełnosprawnego. Kogoś, kto ma naprawdę problem z czymś normalnym, jak choćby wyprostowanie palców. Samo przebywanie obok takiej postaci rodzi problemy, a co dopiero kręcenie z nią filmu. Trzeba było mieć jaja, by to pociągnąć do końca.

Druga sprawa, czyli intencje zakochanych. Gdy Jong-du pierwszy raz nawiedzi Gong-ju to dojdzie prawie że do gwałtu. On przerażony ucieknie, a ona po wszystkim do niego zadzwoni. Wszystko to było dla mnie oczywiste, czemu on jej zaniósł kwiaty, czemu w ogóle chciał nawiązać z nią znajomość, czemu ona zadzwoniła. Tu nie ma lamerstwa ("Och, to miłość, kto ją zrozumie") ani dziecinady ("miłość to takie różowe i miłe, ooo"). Gówno, ten film jest zbyt dojrzały na takie zagranie i wie, dlaczego jego bohaterowie robią to co robią.

Co by dalej napisać... Scenariusz jest bardzo precyzyjny i pomysłowy, jest nawet pewien twist fabularny, narracja jest bardzo filmowa, a z czasem pojawia się coraz więcej podobieństw między bohaterami takich nie do końca oczywistych. Obie zostały wykorzystane dla przykładu, obie były traktowane niemal tak samo podczas ważnego momentu filmu, obie żyły w swoim świecie. Na koniec bohater robi coś dziwnego w środku nocy, policja przyjeżdża i się go pyta "Co robisz?". A on odpowiada, co robi. Tylko tyle. Bo to w jego świecie była pełna odpowiedź, podczas gdy w naszym świecie odpowiedzią byłoby wyjaśnienie tego co robił.

Efekty specjalne. Tak, są użyte w tym filmie, i to w sposób któremu nawet ich najwięksi przeciwnicy przyklasną. Są aż tak dobre. Szczególnie te uzyskane bez użycia komputerów. Więcej nie zdradzę, magia!

Ogólnie to film zabiera w inny świat którego pewnie z 99% ludzi nigdy nie odwiedziła i jest z tego zadowolona. Ten film to zmienia w dosyć brutalny sposób, nie dając wyboru tylko zmuszając do refleksji zawartej w tytule tego tematu- i to tylko jej początek. Ten film daje przyjemność, ale tylko taką jaką daje obcowanie z dobrym kinem.


8/10
http://www.youtube.com/watch?v=49OFrzLHl74
http://rateyourmusic.com/film/오아시스/

wtorek, 31 lipca 2012

MROCZNY RYCERZ POWSTAJE

Superhero, 2012


(Notatka pozbawiona spoilerów, recenzja właściwa) Mroczny rycerz spełniony.

Kocham ten film za przezroczyste efekty specjalne. Ani na moment nie pomyślałem, że to co widzę jest efektem komputera, green screenu lub tekturowych makiet. Miałem prawo uwierzyć, że to co widziałem wydarzyło się naprawdę. Każdy wybuch, przelot nad miastem, pościg. Nie miałem wątpliwości, że każdy z tysięcy statystów, dziesiątek samochodów lub setek budynków nie istnieje naprawdę. Kamera jedynie przeleciała przed tym i tyle.

To o tyle zachwycające, że nie miałem do czynienia z czymś zwyczajnym, jak w "Hugo" Scorsese, gdzie udało się twórcom przekonać mnie, że tam naprawdę był dworzec. W nowej części przygód Batmana widziałem spektakularne akcje, cały film znaczył przepych i rozmach. Widać już to w pierwszej scenie, gdy to widzimy w akcji dwa samoloty... I ani na chwilę nie przestałem wierzyć,że to naprawdę się działo. Że ci ludzie naprawdę znajdowali się na tej wysokości i tak dalej. Absolutnie niesamowite uczucie, pomijając wszystko inne co tworzyło tę scenę.

A było to przede wszystkim poznanie się widza z Bane'em, nowym przeciwnikiem Batmana. Jaki jest jego plan, czego dotyczy i jaki jest związek tej postaci z samym Waynem - tego nie mogę napisać. Właściwie o samej fabule jako takiej nie mogę za wiele zdradzić, bo tym razem nie jest tak prosta jak w "Avengers" lub "Mrocznym rycerzu", tu nie ma po prostu przeciwnika którego trzeba pokonać i wszystko wróci do normy. Fabuła jest złożona, wielopoziomowa, rozpisana na wiele postaci, wątków drugoplanowych i retrospekcji, bardzo mocno wykorzystuję strukturę trzech aktów. Czy to znaczy, że jest dobra? Do tego jeszcze wrócę.

Kocham ten film za Bane'a i Selinę, zarówno aktorsko jak i... wizualnie. Bane jest wielki, ma głos Seana Connery'ego wydobywający się z jego... maski, uprzęży, założonej na usta. Od samego początku jest tej postaci bardzo mało, ale za każdym razem chciałem jej więcej. Żeby jeszcze raz zobaczyć go, jego manierę, posłuchać jego tekstów ("Calm down, Doctor! Now's not the time for fear. That comes later"), usłyszeć ten głos nadający całej postaci zupełnie inny wymiar. A to wszystko było jeszcze zanim zobaczyłem go w akcji, tzn. w starciu z Batmanem. Powiem jedno: nie tego się spodziewałem.

Selina to zaskakująco kobieca postać, rewelacyjnie zagrana przez Hathaway, której w życiu nie podejrzewałbym o takie umiejętności. I nie piszę tylko o scenach walki, ale tych pojedynczych momentach gdy zdejmuje maskę bezbronności i zamienia się w Kobietę Kota. Niebywale atrakcyjne widowisko.

Kocham w tym filmie rozmach wszystkiego - wiem, wspomniałem już o tym pisząc o efektach specjalnych, ale sceny akcji same w sobie są w tym filmie bardzo ekscytujące. Szerokie ujęcia na miasto, dziesiątki prawdziwych aut biorących udział w scenie pościgu po prawdziwej autostradzie. W scenie na stadionie miałem pewność, że każdy z tych ludzi na trybunach jest prawdziwy, a wszelkie ujęcia na każdego z zawodników wymagało pracy w wymyśleniu, zorganizowaniu a na koniec wykonaniu tego wszystkiego. Za tym wszystkim stało mnóstwo pracy umysłowej i fizycznej. W czasie seansu zauważyłem zaledwie kilka powtórzeń, pozostałe sceny niosły coś wyjątkowego i często w trakcie seansu byłem pod wrażeniem tego, co twórcom udało się dokonać. Szczególnie wobec popularnej ostatnio mody na nieprzykładanie się do realizmu i logiki w filmie.

Główną wadą filmu jest ograniczenie jego długości na potrzeby wersji kinowej. Nie piszę tu o 5-10 minutach, ale minimum godzinie usuniętego materiału, bez którego w trakcie seansu byłem tak samo podekscytowany jak i zdziwiony, że sceny są tak krótkie, niektóre boczne wątki tak niekompletne a historie nowych postaci tak pobieżne. Chyba na każdej scenie zauważałem braki, co po wyjściu z kina strasznie zaczyna przeszkadzać. Dla przykładu - widz nie dowie się, skąd Selina nauczyła się bić i czemu zakłada kostium, czego w Trylogii Nolana raczej spodziewałem się nie zobaczyć. To w końcu ta seria filmów, w których wszystko było tłumaczone - kostiumy, historie, decyzje.

Również nie do końca wiedziałem co z czego wynikało w kilkunastu momentach, motywacje Bane'a lub Catwoman budzą wątpliwości, a film po głębszym zastanowieniu się wydaje się nadgryziony, a nawet okaleczony, wybrukowany. Czy więc historia jest dobra? Z jednej strony tak, jest tu bardzo dobre wprowadzenie, precyzyjne prowadzenie wielu wątków jednocześnie, dialogi są znakomite. W pewnym momencie nawet pomyślałem sobie: "To będzie to. Wyzwanie dla Batmana, któremu może nie podołać. Może przegrać albo i zginąć", a to naprawdę coś! Tego nie poczułem choćby w "Mrocznym Rycerzu", Gotham lub inne postaci mogły zginąć, ale Batman był tam nieśmiertelny i bez problemu stawał wobec kolejnych zagrożeń, szczególnie wobec chuderlawego Jokera. Tutaj sprawa się zmieniła. Ale z drugiej strony są braki, i to spore, ale mi nie przeszkadzały jakoś mocno, szczególnie wobec takiego rozmachu jaki film oferuje. Po prostu za kilka miesięcy - liczę na to - zobaczę pełnoprawny film w wersji DC.

Nie mogę jednak zapewnić, że wy też będziecie zadowoleni z wizyty w kinie. I będziecie mieć do tego prawo. Oczywiście, w kinach sceny akcji będą wręcz przygniatać a bębny Zimmera będą bombardować... Ciężki wybór. Ja bym polecał pójść do kina i czekać na wieści o wersji DC, szczególnie jeśli ktoś jest fanem poprzedniej części trylogii. Bo część trzecia zdecydowanie nie jest poniżej jej poziomu. Zauważcie też, że braków nie tłumaczę lenistwem twórców lub brakami w umiejętnościach, zamiast tego piszę "Naprawią to, na pewno!". To też spore osiągnięcie dla filmu, przekonać widza do takiego stanowiska.


8+/10

poniedziałek, 30 lipca 2012

MROCZNY RYCERZ POWSTAJE (tekst ze spoilerami)

Superhero, 2012


Notka w wersji ze spoilerami.

W moim wypadku jest tak, że łatwiej mi pisać o filmie na świeżo w wersji właśnie bez bawienia się w pisanie recenzji. Na nią przyjdzie czas, ale teraz w ramach bonusu - dla tych którzy już widzieli - wyrzucę z siebie uwagi odnośnie filmu. Nie czytać bez znajomości filmu.

Pierwsza uwaga, to film w kinach jest w wersji kinowej i bardzo wiele na tym traci. Sceny za szybko po sobie następują, są pocięte, krótkie, często brakuje chwili by się nimi nacieszyć. Ta wada nabiera "istotności" wraz z rozwojem filmu, bo cały trzeci akt jest już naprawdę powierzchowny. Żeby tylko wiedzieć mniej więcej co się dzieje w głównym wątku, i gdzie scena się rozgrywa, ale na więcej nie liczcie.

Na oko mógłbym powiedzieć, że film powinien trwać 200 minut, ale wcale się nie zdziwię, jeśli DC będzie dłuższe. Bo naprawdę jest o czym dopowiedzieć, i to nie tylko trzymając się logiki filmu lub logiki tej trylogii, ale na przykład - początek trzeciego aktu, kiedy to czołgi Batmana podjeżdżają pod więzienie, wysiada z niego Bane, wchodzi na pojazd i zaczyna przemowę. Tego co napisałem w filmie nie ma. Jest jedno ujęcie przedstawiające jadące samochody, jedno pokazujące budynek, i jedno pokazujące Bane'a od sutków w górę, po czym jest ta przemowa. Wszystko w jakieś 3 sekundy, podczas gdy całość nabrałaby nie tylko oddechu po finale drugiego aktu, ale też byłoby więcej napięcia - bo zanim do widza dotrze, że Bane zacznie coś nawijać i zaraz zdarzy się coś, no, ważnego, to już się dzieje. Nie ma dreszyku napięcia i oczekiwania, efekt jest słabszy. W filmie naprawdę dużo jest takich momentów, gdy akcja jest zbyt szybka i zbyt pobieżna. A trwa przy tym i tak te 2,5h więc DC trwający godzinę dłużej to absolutne minimum.

A co do logiki trylogii i filmu jako takiego. Tutaj zauważę brak konsekwencji w konwencji. Batman ma wszystko wytłumaczone, historia, gadżety, kostiumy, psychika i decyzje - bardzo się z tego cieszę. A tutaj mamy "Batmana z cyckami" czyli Selinę Kyle alias Catwomen. Historia nieznana, motywacje i powiązanie z Banem ledwo wystarczające, a kostium to już w ogóle z d... wzięty. O ile się nie mylę, to mieszkała w jakimś chlewie i miała przekichane, a tu kostium i umiejętności walki których sam Batman by się nie powstydził.

A teraz logika samych wątków filmu - główny jest jako tako w porządku i wszystko się w nim klei, ale poboczne... Skąd funkcjonariusze w zawalonym tunelu przez 3 miesiące mieli jedzenie i wodę? Kiedy i jak obliczono, kiedy wybuchnie bomba (na początku doktor mówi o 4 miesiącach, Bane poprawia go, a potem już wiadomo co do minuty kiedy wybuchnie)? Skąd Bane wiedział o tajnym garażu Batmana i gdzie on jest? Jak Gacek zabrał stamtąd co potrzebował skoro wcześniej ludzie Bane'a zabrali stamtąd wszystko? Jak tak naprawdę wyglądało życie po przejęciu Gotham - z jednej strony mieszkali we własnych domach, a Gordon to już w ogóle, chodził po ulicach i nic, a drugiej non-stop wyciągali ludzi przed sąd i wygnawali ich do rzeki. To trochę niespójna koncepcja, trzeba przyznać. Kim byli ci ludzie, którym trzeba było tłumaczyć sprawy bomby w trzecim akcie i którzy w większości zgineli zaraz później?

Jak policjanci po uwolnieniu wyszli na ulicę napotkali opór w postaci Bane'a, 5000 statystów z bronią palną i trzech czołgów. Policjanci idą do przodu na śmierć z jakiegoś powodu, jedynie mając te pałki i pistoleciki... Nadlatuje Batman, rozwala jeden czołg i nagle policjanci na hura lecą wpieprzyć statystom i Bane'owi. I w większości im się udaje. What the f...? Środek nocy, Batman gadający coś o tym, że mają 45 minut do czegoś tam. Następna scena - dzień. To już gruba przesada była (btw, po napadzie na giełdę też był przeskok, początek pościgu w dzień, a środek i koniec już podczas nocy).

Im bardziej przyglądać się temu filmowi tym bardziej wydaje się on skrzywdzony poprzez bycie wersją kinową zamiast DC i w pełni zrozumiem ludzi którzy będą uważać ją za śmieć, bo nie wymieniłem nawet początku momentów w których film wyraźnie się nie klei. Montaż sam w sobie nie jest najlepszy w trzecim akcji (w drugim też była pomyłka, kiedy to słabo zmontowano wybuch), gdy to jest multum wątków i postaci i nie zawsze za tym nadążano. Szczególnie zabolała mnie przemowa Talii tuż przed naciskaniem guzika powiązana z działaniem Gordona. Gordon nie dotarł na czas, dziewczyna monolog skończyła, zaraz naciśnie guzik, Gordon nie dał rady... Więc trzeba dorzucić szybko 3-4 zdania, totalnie zbędne i nic nie wnoszące, ale Gordon dzięki nim zdąży!... Ktoś się dał na to nabrać? Dajcie spokój.

Śmierć Bane'a. Był a teraz zemdlał czyli że nie żyje, szybko filmie, biegnij dalej! To tylko rewelacyjna postać której obecność cieszyła widzów przez ostatnie 2 godziny, zostaw ją jakby tylko zemdlała, nie poświęcaj temu więcej uwagi!

Michael Cane, Joseph Gordon-Levitt, Marion Cotillard. Wszyscy oni zagrali postaci z którymi miałem jakiś problem. Cotilliard uwielbiam, ale jej akcent przeszkadza mi jak u żadnej innej aktorki. Józef zagrał Bale'a alias Robina (o którym później) ale jego postać była zbyt szybko napisana. Pierwsza scena, rozmowa z komisarzem w samotności na dachu, pytania o Batmana itd. Druga scena, monolog przed Waynem o swoim dzieciństwie ("a tak btw, wiem że jesteś Batmanem. Bo wiesz, miałeś taką samą minę jak ja, zrozumiałem że też ukrywasz gniew... I w jakiś sposób powiązałem to z Batmanem... Eee... Jesteś Batmanem. Miło mi, muszę już iść"). Trzeciej sceny już nie było, od tego momentu był jego wpływ na akcję i rozwój jako postaci, i z czasem przestawało to przeszkadzać, ale jednak jej wprowadzenie było o wiele za szybkie.
A Caine... Był bardzo dobry, oczywiście, ale podsumujmy: miał 5 scen, z czego nie płakał tylko w jednej i to tej niewłaściwej. W każdej poprzedniej zaczynał jakieś ważniejsze wątki jak przyszłość Wayne'a, jego stanu psychiki, przeszłości, zawsze kończyło się to stawianie łezki w oku albo u mnie albo u Bruce'a. I dobrze, bo były to naprawdę mocne, wyraziste i szczere sceny. Ale były tylko one, niemal żadnych innych scen ta postać nie miał. Potem był ten pogrzeb i znowu płacz, a potem ta Francja i... nic. On żyje! Z nią! Nie? Żadnej specjalnej reakcji? Tylko... tylko tyle? ...Why?

Czemu to w ogóle jest zakończenie Trylogii? Tutaj trzeba czwartej części a nie reboota - Robin przechodzi na stronę Batmana który teraz jest z Seliną, Gordon ogarnia że Batman to Bruce, wciąż jest sporo przeciwników jak Pingwin, Freez lub Riddle i Hugo Strange... No powiedzcie, że nie chcecie zobaczyć kontynuacji.

Muzyka. U znajomego nie było tak głośno, może nie siedział w 4 rzędzi jak ja, ale.. było naprawdę głośno. Przez cały film, z wyłączeniem 3-4 scen, z czego jedną był ten mecz i śpiewanie hymnu. Nie żeby mi aż tak przeszkadzało, dudnienie bębnów było idealne do tego filmu a serce łomotało mi przez 3h niemal bez przerwy, bardzo przyjemne, ale... też kilka razy miałem dosyć, pragnąłem zmiany beatu, albo żeby ściszyć bo np. w scenie na moście Robina z policjantem ledwo słyszałem co mówili.

To chyba tyle.

czwartek, 5 lipca 2012

PODGLĄDACZ

Psychological Thriller, 1960


Wyjątkowo trafny polski tytuł.

Jak na horror, jest to film oryginalny nawet dziś - pokazana zostaje jedynie reakcja. A to na widok mordercy zmierzającego po ofiarę (nie ma samego aktu, jest tylko krzyk kobiety). A to gdy kobieta ogląda filmy bohatera - kluczowych momentów nie widać, są tylko opowiedziane przez bohatera, a wszystko, co widzimy to wstręt na twarzy kobiety. I tak dalej. Ważne jest jedno - to działa.

Jak na dramat, jest bardzo dobrze. Widz poznaje motywację mordercy, rozumie go, ale też potępia, jednocześnie współczując. Finał jest świetny.

Ale jednocześnie ta moja siódemka dla filmu nie jest mocna. Jest kilka błędów logistycznych w filmie (scena ze ślepą matką, słyszącą przez piętra, ale gdy bohater ustawia szpilec metr przed nią to już musi wykrzykiwać pytania w stylu "co ty robisz?"). Cały wątek z planem filmowym mi nie pasował do tej historii. Z jednej strony zgoda, bo bohater pracuje tam, ale... to za mało. Taki mało konkretny zarzut z mojej strony.

Plan bohatera na film też nie jest do końca jasny. Tak w ogóle to film nie wciąga. Budzi fascynację w pewnych aspektach, ale nie jako całość.


7/10.

http://rateyourmusic.com/film/peeping_tom/

niedziela, 10 czerwca 2012

Lost, sezon 3 | Odcinki 19-23

3x19: "Brig". "Bryg - typ ożaglowania statku, posiadający dwa maszty, oba z ożaglowaniem rejowym. Maszty brygu, kolejno licząc od dziobu to fokmaszt oraz grotmaszt" - za wikipedią. Bryg jest miejscem akcji najważniejszych scen w odcinku: konfrontacji ojca Johna i Jamesa Forda.

Locke przychodzi w środku nocy do obozu i zabiera ze sobą Sawyera, mówiąc mu, że porwał Bena i chce, by ten go zabił. Prowadzi Forda do "Czarnej Skały", zamyka w pokoju ze związanym mężczyzną... Ale to nie będzie Ben. To będzie tajemniczny starczy mężczyzna, który okaże się ojcem Locke'a... Mordercą rodziców Forda... A ponad to będzie przekonany, że trafił do piekła.

Okey, po pierwsze nie jestem zachwycony sceną samego zabójstwa Coopera. Mogło być lepiej, przygotowywałem się na coś większego... Głupio się czuję pisząc te słowa, ale to bardzo dobra scena - i tyle. Zwariowałem...

Jednak wszystko po drodze: rozmowy Johna i Jamesa w drodze do Bryga, zastawianie pułapki na niego, rozmowy skutego starca z Fordem... Tu wszystko jest na idealnym poziomie. Aktorstwo, scenariusz, scenografia czy oświetlenie. Narracja balansująca między kilkoma wątkami jest doskonała.

Flashback, w którym Ben stara się ośmieszyć Johna by ten nie zajął jego miejsca lidera, stawia go pod presją i zmusza go, by zabił ojca. Niby wtedy się uwolni. Ja w to nie wierzę, jego ojciec jeśli już, to siedzi u niego w głowie. Morderstwo tego nie uleczy. Ale Ben okazuje się być bardzo przekonywującym. W końcu chodzi... I jakby odbiera Johnowi to, co mu wcześniej dał... "Myślałem, że jestem wyjątkowy; Każdy może się pomylić" - zastanówcie się nad tymi słowami, ile jest w nich siły!

Jack ma plan? Naomi ma plan? Juliet ma plan? O co chodzi z tym odnalezionym samolotem? Czy faktycznie nie żyją? Skąd dziewczyna Desmonda wiedziała, gdzie go szukać?

Z ciekawostek dodam, że to już 3 (albo 4, zależy jak liczyć) odcinek, w którym retrospekcja ma miejsce po katastrofie Oceanic 815. Pierwszy raz w tym sezonie nie mogę się doczekać kolejnego odcinka !! 9/10.



3x20: "Man Behind The Curtain". O ile początek z Johnem nie wierzącym Benowi póki ten nie udowodni swojej racji jest sztuczny (nie wierzy mu, ale "zabił" swojego ojca gdy ten mu kazał? Błagam...) to reszta odcinka jest już genialna. Podróż Bena i Johna do domku Jacoba, rozmowy między nimi przygotowujące widza do tego spotkania są lepsze niż te z "Milczenia owiec".

Same sceny w domu otoczonym przez popiół... Na ich wyjaśnienie będzie się czekać długo. "Help me", Locke widzący kogoś na krześle jedynie przez pół sekundy, wybuch... Tandetne. Jak cholera. Ale zadziałało.

Retrospekcja Bena jest jedną z najlepszych - nie kochany przez ojca, który obwinia go za zamordowanie matki (urodził się za wcześnie, przez co kobieta umarła przy porodzie). Sprowadzony na Wyspę przez Dharmę, gdzie nie zaznał szczęścia, a ponad to tylko jedna osoba pamiętała o jego urodzinach. Dodając do tego wizje matki w dżungli... Musiał stamtąd uciec, do Agresorów, w nadziei na lepsze życie. By być jednym z nich, wybił całą Dharmę, w tym swojego ojca... i Annę. Pewnie nie zaakceptowałaby tego, co zamierzał zrobić, przestałaby go kochać, więc wolał ją też poświęcić (póki jeszcze go kochała). A może do tamtego czasu Anna zaszła z nim w ciążę i zginęła? Kto wie, ale spekulacja fajna...

Na końcu Ben zabija Locke'a, który spada do dołu, w którym leżą wszyscy byli już uczestnicy Dharma. 9/10




3x21: "Greatest Hits". Apogeum napięcia i smutku, aż mnie w brzuchu skręcało od patrzenia na Charliego, gdy ten pożegnął się z Hugo na plaży, albo gdy dopłynęli do stacji Zwierciadło i opowiadał o swoich Greatest Hits, albo gdy żegnał się z Arronem (malutkie rączki niemowlaka i duży nochal Charliego). Płakać chciałem, przy dźwiękach "Charlie’s Fate".

Przygotowania Jacka do przyjścia tamtych, które ostatecznie stają na tym, że trzeba wszystko robić jednocześnie - Charlie ciśnie guzik, Jack prowadzi do nadajnika, Sayid zostaje z Bernardem i Jinem by wystrzelać Innych. Ilość napięcia w tym odcinku przekracza normy.

Piękne flashbacki nie będące fabułą, ale zbiorem tytułowych Hitów o których Charlie najbardziej chce pamiętać, jak pierwszy moment w którym usłyszał siebie w radiu. My wiemy, że Charlie umrze, bo ten dostaje retrospekcję. Twórcy wiedzą, że my wiemy. I nie starają się nas czarować, że wcale nie, grają w otwarte karty dzięki czemu efekt jest idealny. Wiemy, do czego dojdzie, ale jednocześnie wiemy też, że wcale nie będziemy do tego przygotowani i będzie nam smutno zupełnie jakby ten fakt był totalną niespodzianką. LOST jest znane z tego, że dotrzymuje obietnic które składa - chcecie wielki finał? Będziecie go mieć...

Choć na koniec Charlie... jeszcze nie umiera. 9/10




3x22: "Through the Looking Glass: Part 1". Nie mam uwag, pierwsza połowa jest idealna. Dzieje się tyle, że na koniec pytamy się "już?". Tak, już.

Charlie jest bity przez dwie kobiety na pokładzie Zwierciadła która okazuje się wcale nie być zalaną, a na dodatek właśnie zamieszkaną. Ben okłamał swoich, blokując kontakt z Wyspą oraz oszukując pozostałych, że to nie on to zrobił. A na koniec udaje mu się przekonać swoich ludzi, by się pozabijali. A potem rusza sam przez dżunglę biorąc ze sobą Alex planując karę dla niej bo ta go zdradziła (chciała zapobiec mordom które ten zaplanował). A czemu tak musi być? Czemu nie mogą odlecieć? Nie mogą. Czyżby chodziło o Jacoba?...

Strzelanina na plaży? Ideał. Wybór Bena, by zastrzelić Jina, dramaturgia ze strzałami, efektowne wybuchy, a wcześniej: ujęcia długich kolejek ludzi idących przez plaże i lasy którym towarzyszy "The Good Shepherd" Michaela Giaccchino. Btw, ten utwór z tego co się zorientowałem nie ma "matki", ale motyw główny tego utworu jest zawarty z co najmniej kilku w tym sezonie, był odgrywany innymi instrumentami itd. Pojawia się też w soundtracku sezonu piątego w końcówce utworu "Sawyer Jones and the Temple of Boom". Ja preferuję właśnie "The Good Shepherd", choć nie jestem pewien która wersja jest w danej scenie.

"Miały być trzy wybuchy... Co im się stało?" - idealnie. Kasia chce wracać, a Sawyer w naszym imieniu się z tego śmieje... By w końcu dojść do wniosku, że wróci. Hugo jest odrzucany przez kolejne osoby, Juliet kłamie by pomóc Jamesowi, a ten z kolei okaże konsekwencje tego, że popełnił morderstwo. Kto by się spodziewał...

Flashback... To dopiero jego połowa, więc powiem tylko: historia jakby znana i nic nowego nie oglądamy, ale jednocześnie (przede wszystkim dzięki aktorstwu Foxa) całość dotrzymuje poziomem reszcie odcinka i oglądałem to z ciekawością, od pierwszego ujęcia na szklankę w samolocie, poprzez wspinaczkę na moście, kończąc na rozmowie z ciężarną ex-żoną.

Locke... żyje jeszcze? Krwawi. Nie może ruszyć nogami. Płacze, chce się zastrzelić (aktorstwo tego pana wręcz przeraża swoją doskonałością - pojawia się na ostatnie sekundy by totalnie zakryć resztę odcinka). Ale Walt każe mu wstać. Bo ma coś do zrobienia... Ta radość na jego twarzy! Wyspa do niego wróciła! Niesamowita scena. 10/10.




3x23: "Through the Looking Glass: Part 2". Z jednej strony mamy beznadziejną śmierć Charliego, a z drugiej mamy tyle zalet, że po odcinku zapominam, by ktoś tu umarł.

Tak, śmierć Charliego jest żałosna, bezcelowa, głupia. Początek tej litani żółci ma pozcątek w 3x08, kiedy dowiadujemy się, że Charlie umrze BO TAK. Jakiś pan Wszechświat tego chce. Dlaczego? Kim on jest? Niewiadomo. Zamiast tego mamy serię żałosnych niemal-śmierci ("popłynąłeś ją uratować, ale zginąłeś" - wtf? Ty popłynąłeś i nic ci się nie stało. LOL.) O ile jeszcze piorun jest do przełknięcia, to reszta to zwyczajne wciskanie kitu.

I to jeszcze bym zniósł, bo doprowadziło to do pięknego odcinka 3x21, w którym Charlie godzi się ze swoim życiem i w ogóle płakać się chciało, że taka postać umrze... Napięcie otaczające cały finał tego wątku było wręcz niedozniesienia, a tu proszę. Okazuje się, że chłop wcale umrzeć nie musiał, ale zabił się i tak.

Dobra, kupuję to, że wierzył w Desmonda, i wierzył, że tak musiało być. Że musi zginąć by Claire została uratowana. W jakiś sposób te dwa fakty miały być połączone, ale kto by się tym przejmował - Des jest para-jasnowidzem bo mu bunkier implodował w twarz, kto by się w takiej sytuacji zajmował jakimiś pierdołami? :D
Nie kupuję jednak za nic jego wiary, że musiał umrzeć z własnej woli (jedna z teorii fanów). To już kompletna głupota, bo... wcześniej nie zginął, racja? I nic się nie stało? Czemu akurat teraz miał zginąć? Aha, twórcy tak zaplanowali...

Ale jednak - chłop się zabił bez potrzeby. Okno się otwiera, woda wlewa, więc ten zamiast wyjść z pokoju i zatrzasnąć drzwi za sobą, zatrzaskuje się w nim, bo jest zbyt... przeznaczony, nie wiem. Równie dobrze mógł wypłynąć na powierzchnię i strzelić sobie w twarz. To by nie było fajne, prawda? A skutek byłby ten sam.
Najbardziej mnie w tym wkurza, że sam wymyśliłem lepszą śmierć. Bez przygotowywania się, po prostu pierwsza myśl która przyszła mi do głowy była lepsza od tego. Przy założeniu, że Charlie musi umrzeć, musi powiedzieć Desowi "Not Penny boat", musi się z tym pogodzić. Wystarczyło spowodować zalanie stacji w momencie zdjęcia blokady, albo żeby któraś z dwóch strażniczek to zrobiła (bo np. zobaczyła, że Mihaił chce coś zrobić, więc zalewa stację by tym razem na pewno umarł). Charlie w chwili usunięcia blokady rozmawia z Penny i ucieka ze stacji, płynie na powierzchnię ale nie starcza mu sił więc wpatrując się w łódkę nad nim, z której Des go woła ("płyn szybciej", coś w tym stylu) i zaprzestaje wysiłków. Rozumie, że zaraz zginie, więc pisze sobie na dłoni "Not Penny Boat" i... po prostu zamiera. Zamyka oczy, przeżegna się, cokolwiek chcecie. Des wskakuje i wyciąga go, ale jest już za późno. Zamiast bezcelowego samobójstwa mamy walkę o życie którą przegrał z tym całym przeznaczeniem. I wszyscy są happy. To znaczy smutni. Jak jasna cholera. Charlie umarł.:(

Dobra. O tym wszystkim się zapomina po seansie reszty. Hurley ratuje trójkę swoich na plaży, wbijając się w tamtych samochodem. Sawyer odwraca uwagę, Sayid zabija jednego ze związanymi rękoma. Na końcu James zabija Toma gdy ten już się poddał, za zabranie chłopaka z tratwy. Pamiętał, a po "3x20" pękła w nim bariera. Tak, czujemy to. Z kolei w innym miejscu Wyspy jest Ben mówiący Jackowi, że zamiast ratunku sprowadzi apokalipsę na wszystkich mieszkających tutaj. Wywrócenie sytuacji o 180 stopni i zero oparcia, w co uwierzyć. Ben jest przekonujący, i nagle też patrzymy na niego jako człowieka który nie zawsze chce robić to co robi, ale w imię ochrony Wyspy i swoich ludzi wciąż to robi. Jack chce uciec, ale dlaczego? Sprawa niby oczywista, o to chodziło od początku pierwszego sezonu, a teraz po blisko 100 dniach w końcu nadarzyła się pierwsza realna okazja dla wszystkich, by stąd uciec. Jednak... Dlaczego Jack tak bardzo chce stąd uciec? Odpowiedzią na to pytanie jest szczęście na jego twarzy, gdy rozmawia ze statkiem i oznajmia wszystkim, że ratunek za chwilę przybędzie. Chwila ta autentycznie wspaniała: Ben krzyczy o początku końca, Danielle zdziela go w ryj, Locke zabija Naomi by ta się nie skontaktowała z łodzią jednak nie starcza mu sił by zabić też Jacka. Odchodzi pokonany, a kamera nerwowo okrąża Jacka gdy ten komunikuje się przez telefon przy dźwięku "Gathering" Michaela Giacchino... Napięcia i doskonałości jest tu aż za dużo.

Oni zostaną uratowani! Wrócą do domu! Gdy pierwszy raz to ogladałem byłem zdziwiony własną reakcją na ten fakt, jak bardzo mnie to uradowało... Ale to wszystko zostanie obrócne o 720 stopni. Co najmniej. Reatrospekcja Jacka była bardzo ciekawa, dobrze zagrana, napisana, pokazana. W jej drugiej części widzimy trumnę, kto w niej jest? Ani rodzina, ani przyjaciel zmarłego. To... dosyć dziwne ograniczenie. Oczywiście, trumna nie zostanie otwarta, jedynie zobaczymy wycinek gazety który Internauci zdołali odczytać jako "Jeremy Bentham". Zostajemy też przekonani, że to przeszłość, poprzez spotkanie ex-żony w "Part 1" i odwołań do Christiana Shepharda w "Part 2". Ale wszyscy już wiemy, że to nie była przeszłość, a my patrzymy przez szklaną szybę na dom, tak jak Ben obiecał to Jackowi w 3x02.

Najpierw Jack mówi Kate, że ją kocha. Tak po prostu. Sądziliśmy też, że statek ich uratuje z Wyspy i będą szczęśliwi. Potem był Ben mówiący o czymś zupełnie innym. Na końcu widzimy, że wrócili do domu... Jednak nie są szczęśliwi. Wrócili, ale jakim kosztem? Ta trumna, te leki, alkohol, pragnienie rozbicia się oraz smutna relacja między Kate i Jackiem... Powinni być ze sobą, co się stało? Przyszłość okazuje się być najgorszą z możliwych, powinni tam zostać. Co jednak tak naprawdę oznaczają te zdania, kto będzie się martwić o Kate? Jak w ogóle stamtąd uciekli?

Właściwie, to w tym zakończeniu są dwie ważne rzeczy. Pierwsza, jest pozbawione fajerwerków, i jednocześnie działa z siłą bomby atomowej. Kate i Jack nie mówią głośno, nie ma też tego jednoznacznego momentu w którym wszyscy zdają sobie sprawę, że to przyszłość a nie przeszłość. Zobaczyłem Kate, myślę: "Czyli spotkali się przed katastrofą? Ciekawe!". I tak dalej. Nie ma tego jednego zdania które krzyczy "TO FUTUROSPEKCJA". Tu w ogóle nie ma krzyków. Ta wiedza po prostu rośnie w oglądającym... w jakiś sposób. Każdy zdaje sobie z tego sprawę w swoim tempie, jednak gdy Jack głośno woła (nie krzyczy, to różnica!): "We have to go back!" wszyscy też już mają pewność. Smutek i beznadziejna sytuacja bohaterów wręcz mnie zabija, nie ważne ile razy bym to oglądał.

Drugą sprawą jest właśnie to zdanie: "We have to go back!". Od pierwszego usłyszenia tego aż do powtórki minęło sporo czasu. Gdy już jednak to obejrzałem ponownie, byłem zdziwiony, że on właśnie nie krzyczy. Gdy myślałem o tej scenie, w mojej głowie brzmiało to tak głośno, że możnaby go usłyszeć wszędzie we wszechświecie. Ale on nawet nie krzyczy. Niesamowite jest, że... nadal słyszę w głowie te słowa tak samo. Nieważne ile razy się upewnię, jak to naprawdę wyglądało.

Kto pamięta o Charliem? No właśnie. 10/10

sobota, 9 czerwca 2012

Lost, sezon 3 | Odcinki 13-18

3x13: "The Man From Tallahassee". Intryga Bena? Jest! Niesamowity flashback? Jest! Zaskakujący zwrot akcji? Nawet trzy! Mnóstwo emocji? Tak! Jakaś głupota by się czepiać? Też jest...

Zaczynając od tyłu - Locke wysadził łódź, by ojciec go nie znalazł na tej wyspie... A niby jak miałby to zrobić? Nie łapię...

Błąd to oczywiście całkiem spory, ale jak zakryty! Z każdej strony coś się dzieje a ja oglądam wiedząc, że z tego można było zrobić więcej niż 1 odcinek. Sama retrospekcja Johna w której w końcu dowiadujemy się, czemu stał się inwalidą... Cholera, to już wielkie wydarzenie! Ale całe przygotowanie do tego, jak po raz kolejny pokazuje, że kocha ślepo ojca a kontakt z nim nadal go boli, i mimo to nie chce go zdradzić. A jednak leci w dół z 8 piętra, kręgosłup mu pęka... Ale jakimś cudem przeżywa... I ląduje na wózku - zobaczcie jak kręcono tę scenę, jaki straszny był ten wózek, jak wielki dramat z tego wyszedł! Wiedzieliśmy, że do tego dojdzie, wiedzieliśmy, jak to będzie wyglądać i co będzie potem. Ale i tak coś mi się w żołądku przewróciło. Wam zapewne też. Również w momencie, gdy został zaatakowany przez Coopera. Smutek i tragedia...

Alex dowiaduje się o swojej matce, mamy ujęcie na Danielle. Kate dowiaduje się, że Jack niedługo wyjedzie... Podejrzewa go o romans z Juliet... Ale po wszystkim mamy szept Jacka: "Wrócę po ciebie". Pięknie.

Mamy rozmowę Bena z Johnem o Wyspie, wypełnioną manewrami tego pierwszego i pewną... "świętością" (?) tego drugiego. "Bo ty jesteś na wózku... A ja nie"; "W jakiś sposób jest powiązany z Wyspą i to czyni cię wyjątkowym". Plus przypowieść o pudełku... Z którego wyszedł ojciec Johna. Niesamowite.

Trzeba też wspomnieć o drugim w serialu zastsowaniu sztuczki montażowej ze zbliżeniem na coś. W drugim sezonie było ujęcie na ręce Chariego gdy grał na pianinie a po oddaleniu okazało się, że jest na plaży. Teraz jest ujęcie mniej efektywne, choć nadal bardzo efektowne: zbliżenie na otwierające się drzwi. Gdy zbliżają się do kamery następuje przejście i nagle patrzymy na drzwi z drugiej strony! Świetne wrażenie.:) Choć samo przejście od Johna na jego ojca można było wykonać lepiej. Niemniej, odcinek na medal. 9/10.




3x14: "Exposé". Jak sprawić, by zainteresować widza jakimiś przybłędami? Pokazać ich retrospekcję, oczywiście! A potem ich zabić. Nie, lepiej - najpierw zabić, a potem pokazać retrospekcję. Nie, mam jeszcze lepszy pomysł: zabić, pokazać flashback, a potem by zmartwychwstali! I od razu ich zabić! So cool !!

Czy tak wyglądał plan przygotowania odcinka? Nie wiem.:) Ale odcinek jest rewelacyjny, aż kipi od przyłożenia się do masy drobiazgów i ogromu włożonej pracy - bo odcinek jest iście epicki. Wracamy do momentu katastrofy i przeskakujemy po tym okresie aż do dnia obecnego w taki sposób żebyśmy ulegli magii "Hej, oni tam wcześniej byli!". I jak zmyślnie to zrobiono! Twórcy odnosili się co chwila do momentów które na pewno pamiętamy: wpadnięcie gościa do silnika, okazuje się że Locke najpierw krzyczał na Nikki zamiast na tego faceta. Opadające skrzydło samolotu? Też tam była. I w ogóle w centrum całej katastrofy - nie widać, że po prostu przechadzała się na green screenie, po prostu można uwierzyć, że twórcy na potrzeby tego jednego odcinka znowu wykonali scenę katastrofy!

A potem jest m.in. scena w której Nikki jest jedną z osób słuchającą Jacka w jego pierwszym przemówieniu. Następnie Kate mówi, że znalazła walizkę w wodzie - pamiętacie ten odcinek? Tam właśnie Paolo będzie nurkować by odnaleźć ich walizkę.

Poza tematem - jak w poprzednich odcinkach budowano fundamenty pod ten odcinek. Zdawało się, że niby tylko po to by widzowie poznali tych ludzi. A okazuje się, że w międzyczasie budowali kolejną linię fabularną, tylko pod ten odcinek!

Cholera, ile miejsca zajęło mi pisanie samego tła tego odcinka... O co w nim chodzi: w retrospekcji okazuje się, że Nikki miała gościnny występ w serialu "Expose" (którego wielkim fanem jest Hurley) w którym zginęła (swoją drogą, zaskoczenie widza, doceniam). Potem okazuje się, że dostała scenę jedynie dlatego, że miała romans z reżyserem ("Nie, to tylko występ gościnny, wiadomo czym to się kończy" - co za ironia, panie Abrams! :)). A romans był tylko przykrywką, by zamordować starszego bogacza i ukraść mu diamenty warte 8 milionów a potem uciec samolotem Oceanic 815... Na szczęście walizka z biżuterią zniknęła w lesie po katastrofie, dzięki czemu Paolo mógł ją odnaleźć i ukryć w swoich majtkach - tylko po to by sprawdzić, czy Nikki jest z nim dla niego czy dla pieniędzy. Biedny chłopak z głupim akcentem... Skończyło się jak się skończyło. Obaj zostali sparaliżowani na amen, a zagubieni pochowali ich żywcem myśląc, że sami się pozabijali z powodu diamentów. Fascynujący zbieg okoliczności...

Jeszcze trochę musiałbym napisać o tym odcinku, bo jest co! Humor ("bez obrazy, ale twoje supermoce... ssą"), Charlie mówiący Sun że to on ją "porwał", scenę pogrzebu, powrót do serialu Boona, Shannon, Arzta... Co trzeba pochwalić to teraźniejszość i śledztwo - tutaj twórcy spisali się na medal, wyjaśniając widzom chyba wszystkie aspekty sprawy. No, poza jednym - skoro znaleźli bunkry lub innych to czemu o tym nie gadali z innymi? Niemniej, wybaczam to... Odcinek z mnóstwem napięcia, bardzo oryginalny, z masą pomysłów i wykonany niemal do ostatniego detalu. 9/10.




3x15: "Left Behind". Locke odchodzi z Innymi, którzy opuszczają swoje miasteczko - Kate i reszta zostają uśpieni gazem w tym czasie. Na plaży Hugo wkręca Sawyera by ten okazał się lepszym przywódcą.

W zasadzie wątek powrotu do prawdziwego świata powraca na chwilę w każdym z ostatnich odcinków począwszy od drugiego odcinka w którym Ben obiecuje Jackowi powrót do domu, tutaj jednak pierwszy raz podchodzimy do niego od drugiej strony: Locke stawia sprawę jasno, nie chce wracać do domu. I tyle.

Sawyer chcący zostać w obozie zaczynający dbać o swój wizerunek? Ciekawy pomysł, chyba powstał po namowach Hallowya który chciał by jego postać była milsza. I wybrnięto z tego w dobry sposób, jego postać zachowała swoje plusy (w tym humor) zyskując też wtedy, jeśli spojrzymy na niego jako przywódcę.

Kate w retrospekcji... Przyznaję, nie byłem ciekaw tego aspektu sprawy. Jednak faktycznie, warto byłoby zapytać mamę, czemu postawiła złego męża ponad dobrą córkę. Wybrnięto z tego w zaskakujący sposób, porównując tą relację z relacją między Fordem i Cassidy. "Był złym człowiekiem; Więc donieś na niego; Wybaczyłabyś matce, że na ciebie doniosła? Nie, i nie zrobię tego". Tak, w tym odcinku pojawia się Cassidy! I wątek jej córki, jeszcze nienarodzonej. Ciekawe...

Kate i Juliet? Zostawili je obie w lesie i teraz rozwijają się między nimi konflikty - "przez ciebie Jack i ja wciąż tu jesteśmy", "złamałaś mu serce", "nie musiał mi tego mówić"; "Wiem o nim więcej niż ty". Plus monster który dla napięcia władował się do odcinka, i wyszło mu to na dobre.

Ostatecznie Sawyer myśli o sobie jako przywódcy, Juliet będzie teraz jedną z naszych, a Jack i Sayid budzą się w 2 dni później niż Kasia od tego samego gazu. Hm. Ale sam występ Jacka udany - swoją drogą, dopiero w 16 odcinku wróci do obozu, i to czuć!

Na koniec dodam 2 cytaty, do których pierwszy raz w serialu nie mam nic i w pełni je popieram:

#1:
John: Kate.
Kate: John. Co ty tutaj robisz? Złapali cię?
John: Tak, ale tylko tymczasowo. Przyszedłem się pożegnać.
Kate: Pożegnać?
John: Odchodzę z nimi.
Kate: Co się dzieje, do cholery? Zrobili ci pranie mózgu? Dokąd zabrali Jacka?
John: Nigdzie go nie zabrali. Będzie musiał tu zostać razem z tobą.
Kate: Nie możesz im ufać. Jeśli obiecali ci bilet do domu, kłamali.
John: Ja nie chcę wracać do domu. Wstawiłem się za ciebie. Powiedziałem im, że dobra z ciebie dziewczyna, mądra, godna zaufania, uczciwa, a potem oni powiedzieli mi, kim jesteś i co zrobiłaś. Niestety przebaczenie nie ma u nich wysokich notowań. Powodzenia.
Kate: Dokąd idziesz, John?
John: Wychodzę.

#2:
Sawyer: Sukinsyn. Nikt nie planował żadnego głosowania.
Hurley: Ale chyba miło było być... miłym?
Sawyer: Podstępem zmusiłeś mnie do bycia przyzwoitym? To najbardziej kiczowate oszustwo w historii.
Hurley: To nie było oszustwo. Skoro masz być naszym przywódcą, to musisz nad sobą popracować.
Sawyer: Przywódcą? O czym ty gadasz?
Hurley: Nie ma ani Jacka, ani Locke'a, ani Kate i Sayida. Zostałeś tylko ty. Kiedy zginęli Paulo i Nikki, polegaliśmy na tobie. Potem próbowałeś ukraść diamenty, ale i tak chcieliśmy na tobie polegać. Rozejrzyj się. Sprawiłeś, że wszyscy są szczęśliwi. Chociaż przez jeden dzień mogą jeść dzika, śmiać się i zapomnieć, że mają przechlapane na całej linii. A wszystko to zawdzięczają tobie.
Sawyer: A jeśli ja nie chcę być przywódcą?
Hurley: Jack też chyba nie chciał. Wpadłeś w kanał, koleś.

Udane dialogi (chyba pierwszy raz w historii serialu są aż tak ważne i rozbudowane dialogi między 2 kobietami? I to bez żadnej odskoczni w postaci przechadzających obok innych ludzi), świetne wykorzystanie postaci, udany makijaż uwalonych w błocie kobiet... LOST w całej okazałości. 8/10




3x16: "One of Us". Juliet okazuje się mieszkać na Wyspie od kilku lat, a ją samą dręczy problem następujący: kobiety, które zaszły w ciążę, umierają. Jeśli ktoś uwierzył, że Juliet naprawdę została sama, to w finale zostaje sprowadzony na ziemię: to tylko kolejna układanka Bena by porwać kolejne ciężarne kobiety z obozu. Powód co najmniej słaby.

W retrospekcji poznajemy dziwną historię Juliet, która miała być tam 6 miesięcy, ale Ben powiedział jej o chorobie jej siostry i zaproponował, że jeśli Juliet zostanie na Wyspie to jej siostra zostanie wyleczona. Zgadza się a dowodu domaga się... po kilku latach. Zarzuca kłamstwo Benowi, ale jednak ten pokazuje, że nigdy nie kłamie. Poznajemy źródło pierwszej sceny w sezonie, dowiadujemy się czemu Juliet wtedy tak wyglądała. Widzimy też Michaiła, który sprawdza "tamtych" tuż po katastrofie 815.

Dobrze zrealizowana, z mnóstwem wiarygodnych reakcji na Juliet, na fakt jej przybycia, na fakt że Jack z nią ten-tegos. Jest też nieco humoru (np. "Miałam dzień wolny"). 7/10.




3x17: "Catch-22". Desmond rusza na wycieczkę, wierząc że to Penny go odnalazła. Ale na koniec okazuje się, że to jednak nie ona...

I właściwie tyle się dzieje przez cały odcinek. Reszta to zapychacze: muszą wszyscy, bo tak, bo miałem wizję, bo razem, bo się zmieni, szybciej. Plus smutna Kasia zagląda do namiotu Sawyera by go zgwałcić, bo Jack woli gadać z Juliet.

W retrospekcji poznajemy źródło "Bracie". Trochę słaby punkt zaczepienia, Des okazuje się być zakonnikiem. Ale przełożony uznaje, że wie lepiej o jego przeznaczeniu więc go zwalnia. Co przypadkiem sprawia, że spotyka Penny... Co prowadzi do ładnego zakończenia, gdzie widzimy teraźniejszość i Desmonda wspinającego się na drzewo, ale słyszymy właśnie ten pierwszy dialog z Penny. Trochę zbyt sztucznie się śmieje, ale efekt finalny jest... efektowny. Można się wkręcić. 6/10...



3x18: "D.O.C.". Tytuł to skrót od terminu oznaczającego dzień poczęcia dziecka. Jak wiadomo, Sun jest w ciąży... Jednak z kim? To rewelacyjny dylemat, w którym i bohaterowie i widzowie muszą wybrać. Czy chcą, by dziecko okazało się pochodzić z nieprawego łoża? Czy może do zapłodnienia doszło już na Wyspie, a ojcem jest Jin? To ważne o tyle, że żadna matka która zaszła w ciąże w tym miejscu... Nigdy jej nie doniosła. Wszystkie umierały przed trzecim trymestrem. Sun przegrała tak czy siak. Ale gdy dowiaduje się, że dziecko jednak jest Jina... Cieszy się. Zostały jej 2 miesiące życia.

Trzeba się trochę wczuć w ten Koreański system mentalny. I w tym pomaga retrospekcja (tak, ma ona związek z teraźniejszością!). Pewna kobieta szantażuje w niej Sun, że jeśli nie dostanie 100 tysięcy dolarów to wyjawi, że matką jej męża jest prostytutka. Sun podróżuje, poznaje ojca Jina, dowiaduje się, że ten dokonał wspaniałego czynu, zachowując dziecko nawet nie wiedząc czy jest jego. A mimo to rozumie, że bycie rybakiem jest hańbą dla jego syna, i zgadza się na to. Na końcu dowiadujemy się, że szantażystką jest matka Jina. Jak ona się o tym dowiedziała, nie wiemy, ale wiemy, czemu jednak nie jest jego matką. Ciekawe...

Naomi spada z nieba i ląduje na gałęzi. Co zrobić, ratować ją? Ale do najbliższego lekarza jest 8 km. Tak... W tym wątku zawiodła narracja, nie poczułem tu napięcia. Ale za to JednoOki się pojawił... Wait, what?! "Już raz w tym tygodniu umarłem", wtf.

Ale za to końcówka... Znaleziono 815? Wszyscy nieżyją? Jasna cholera, już nie pamiętam ile to jedno zdanie wywołuje myśli za pierwszym razem. Mogło oznaczać wszystko. Alternatywna rzeczywistość? Niebo, czyściej? Telewizja zmyśliła? Ale dlaczego?... 8/10.

piątek, 8 czerwca 2012

Lost, sezon 3 | Odcinki 9-12

3x09: "Stranger In A Strange Land". Grifter i inni internauci nazywają to najgorszym odcinkiem sezonu/serialu. Przyznaję, jest słaby. Flashback to... hmm... zapomniałem już, że Jack ma tatuaż. Myślałem, że wyjaśniono jego znaczenie w I sezonie. Nie, czekali z tym do tego odcinka.

Więc... Mamy Shepharda na wakacjach romansującego ze skośnooką. Która ma dar, którego on nie zrozumie. Więc ją śledzi, by go poznać. Okazuje się, że... darem jest dostrzeganie ludzi jakimi są naprawdę. Jakim jest Jack? "Wspaniałym, a przez to zdenerwowanym i samotnym". Żenujące, panowie twórcy. Stephen King pisał wam ten flashback czy jak?
Ale to nie koniec. Bo zrobienie tatuażu wywoła burzę. Bójkę tutejszych spuszczających wpieprz Jackowi, zakończony rozkazem "Wyp... gdzie pieprz rośnie". Biorąc jeszcze pod uwagę przedramatyzowane zachowania Jacka (nie tylko w flashbacku, ale też w teraźniejszości - każde zdanie krzyczy, podchodząc do rozmówcy jak najbliżej... Wtf?) po prostu nie mogę mieć wątpliwości - ten odcinek pisał Stephen King.:)

Teraźniejszość... Kasia chce wrócić po Jacka i fajnie, ale Sawyer jest fajniejszy i ją stopuje. Konkretnie rozgrywa sprawę z nią, z Karlem, z miejscem obozowiska... Plusik, ale wolałbym powrót normalnej Kate. Ta nowa ma nieustanny okres.

Juliet mająca zginąć, bo takie są zasady... A okoliczności zbrodni się nie liczą? Dla wygody je pominięto... Co ratuje odcinek to Giacchino ze swoim "Oceans Apart", które wydobywa z końcówki zaskakująco dużo magii i uczucia. Alex i Karl patrzący razem na gwiazdy, Kate z Jamesem z pochodniami w dżungli, Jack i Juliet na łodzi...

Co ciekawe to dowiadujemy się, co stało się z Cindy. Taaak, ja też jej nie pamiętam. Ale za to w końcu dowiedziałem się, czym był ten przerażający misio z 2 sezonu, którego Eko i Jin zobaczyli ukryci w krzakach. 3/10.




3x10: "Tricia Tanaka is Dead". Czy w ogóle jest możiwe nie polubić tego odcinka? Najwyraźniej tak, ale dotyczy to niewielu. Ich zawód rozumiem, samemu będąc miłośnikiem tego odcinka - wali mnie, że samochód po 30 latach wciąż jest sprawny mimo nienaprawialnego silnika (wystarczy tylko popchnąć). Jak ktoś się przyczepi to zawsze można wytłumaczyć magią Wyspy jak w przypadku Locke'a. :)

Dobra, a o co tu chodzi? Hurley znajduje samochód i chce go odpalić, ale nikt mu nie chce pomóc - z wyjątkiem Jina, który nie ma pojęcia co się dzieje, Sawyera który daje się przekonać niskoprocentową zawartością pojazdu, oraz Charliego, który tak jak Hurley potrzebuje jakiegoś sukcesu.

Relacje między postaciami zyskują. Relacje bohaterów z widzami - rosną również. Fabuła trochę tam rusza do przodu: Sawyer dowiaduje się, co się stało z bunkrem i czemu rozkradziono jego rzeczy, a Kate rusza do Jacka z Locke'im i Sayidem. W flashbacku poznajemy ojca Hugo i tego, że opuścił go dawno temu by wrócić gdy ten wygrał miliony. A także dowiadujemy się, że sympatyczny przyjaciel i dziewczyna Hugo odeszli od niego... razem. U BASTARDS.:(

Do diabła z tym, najważniejszą są kultowe teksty i humor! "Buttom's Up", 3 teksty które chce usłyszeć każda kobieta, "To piwo leży tu od czasu Rocky'ego III... Może nawet Rocky'ego II", zbieg w dół za jadącym samochodem i radość tych kilku postaci... Banan na twarzy gwarantowane. A wszystko to zakończone pięknym "Shambala" Michała Giacchino... 7/10.




3x11: "Enter 77". Odcinek zakończony wklepaniem do komputera liczby "77", co ciekawe to również ilość dni pobytu na Wyspie zagubionych z lotu 815.:)

Flashback - Sayid w cywilu pracuje jako kucharz, zostaje rozpoznany przez jedną ze swoich byłych ofiar. Najpierw zaprzecza, a na koniec przyznaje się do winy dzięki czemu zostaje mu to wybaczone. Taaak... Można to było zrobić lepiej.

Na plaży Sawyer gra ze wszystkimi w ping ponga o to, by oddali mu rzeczy które wcześniej mu zabrali. Wygrywa Hugo, bo kiedyś trenował. Jeeej... Niezbyt ciekawe.
Ale za to mamy jedną dobrą rzecz - "Po drugie - kim ty do diabła jesteś?" w stronę tej nowej. No właśnie... Ta dwójka jest bardziej z tych Innych niż Ethan lub Goodwin! :)

Trójka zagubionych w drodze po Jacka znajduje kolejną bazę Dharmy - Płomień. Znajdują w niej tajemniczego jednookiego, który najpierw podaje się za ostatniego żywego członka Dharmy i opatruje Sayida którego wcześniej postrzelił, a potem spuszcza bęcki Kate a potem sam dostaje wpieprz od Irakijczyka z jedną ręką. Hm. Locke w tym czasie grał w szachy z komputerem. Hm. Który służył do kierowaniu stacją, ale najpierw trzeba było wygrać w szachy. Hm. No i ta dziwna czarnoskóra kobieta pragnąca zginąć byle tylko... nie wiem, nie być zakładnikiem? Hm.

Ale przynajmniej dowiadujemy się, skąd wziął się koń Kate z II sezonu. I przypominamy sobie o istnieniu Nadii. 6/10.




3x12: "Par Avion". Clair okazuje się być córką Krzysia Pasterza i siostrą Jacka. To w sumie zaskakujące. A na dodatek jest winna uśpieniu swojej matki. Całkiem dobrze.

Locke kłóci się z Sayidem, co wypada całkiem naturalnie ale też sama postać Locke'a zaczyna się sypać. Świadome wysadzanie stacji, ryzykowanie życiem zakładnika... Coś tu nie gra. Ale za to mamy super scenę pokonywania tajemniczego ogrodzenia - pełen realizm, ze ścinaniem drzewa, podpieraniem go kłodami i wspinaczką Kate na jednym (pociętym) ujęciu.:) To lubię w LOST!

Na plaży Charlie znowu umiera, tym razem próbując się dobrać do ptaka. Jaki to ma związek z łapaniem ich w klatkę na plaży (bo przecież gdyby je złapano wtedy to potem Charlie by nie musiał zapieprzać po kamieniach)? Nie wiem... Ale chciano dobrze... taa... Ale dobra, wrócili do wątku ucieczki z Wyspy. Może tym razem przybędzie po nich ratunek. 6/10.

czwartek, 7 czerwca 2012

Lost, sezon 3 | Odcinki 5-8

3x05: "The Cost of Living". Tytuł odnosi się do Eko i jego motta życiowego: "nie żałuję niczego, robiłem tylko to, co umożliwiało mi przeżycie". I trzyma się tego do końca, trzeba mu oddać słuszność. A że twórcy bawią się panią Dymek i robią z niego boga? Za pierwszym razem było fajne, ale później już się kupy nie trzymało. [spoiler: do końca nie wiadomo, czemu Dymek zabił Eko, ani czemu kazał mu przekazać Locke'owi, że oni będą następni - swoją drogą to kolejny odcinek, w którym Monster pojawia się bezszelestnie]

Oprócz tego, mamy pierwszą słabą śmierć postaci w historii serialu - tak mało nas obchodzącą, że twórcy musieli nam pomóc w rozczuleniu się i pokazali w chwili śmierci Eko jego wspomnienia z dzieciństwa, jak idzie obejmując brata. Urocze.

Pierwsze poważne wejście do akcji dwójki nowych... Mają imiona może?

Jack... pochówek po hawajsku? Litości. Plan Bena w tym, że lekarz miał chcieć go uratować? Szczyt głupoty. Wystarczyło go poprosić, dać w zamian łódź i wszyscy byliby fajni. Przyjść do ich obozu, zapytać czy mają lekarza. Zamiast czekać 60 dni i ryzykować, że guz się rozwinie i.. no wiecie... ZABIJE BENA?! Jesteśmy tymi dobrymi, cieszę się. Nie wiem, jak potem udało się z Bena zrobić taką kapitalną postać (komentarz z YouTube: "Ben Linus to jedyny człowiek, który może zabić Chucka Norrisa"). Ale na obecną chwilę widz gardzi Innymi, gardzi nową dwójką Zagubionych, gardzi śmiercią Eko i przeciętną retrospekcją w której łatwo przewidzieć, co się stanie... Cóż, ale za to mamy świetną scenę z "Zabić drozda" która niszczy mózg - dosłownie! Potwierdzi to każdy kto ją oglądając próbował się skoncentrować na obu tych liniach, i obie analizował na bieżąco w tym samym czasie... I to było fajne! Ale tylko to. Reszta zabijała w negatywnym sensie, albo była przeciętna. 3/10.




3x06: "I Do". Twórcy stabilizują poziom który do tej pory był zniżkowy. Tzn. odcinek jest słaby, ale to wciąż "LOST". To ci bohaterowie, to ta Wyspa, to spadkobierca emocji z poprzednich - lepszych - odcinków. W tym serialu nawet słaby odcinek jest lepszy od dobrego odcinka w innym serialu.;)

Zobaczmy... Przede wszystkim, to pierwszy odcinek 3 sezonu w którym mamy naraz wszystkie trzy wątki (Locke, Jack, Kate - wszyscy pojawiają się na samym początku) i nadal czuć tę synchronizację całości, co łatwe nie jest, więc trzeba im oddać. John chowa Eko, opowiada Sayidowi o "monster" i swojej teori, że Eko nie zginął bez powodu. To chyba nadzieja twórców, mam rację? Ale mamy kij z wiadomością zza grobu - idź na północ z tego miejsca w którym mnie pochowałeś. Word?

Retrospekcje Kasi - wyszła za policjanta, i go kocha, ale musi zostawić by kontynuować uciekanie. Wiecie, trzeba było się JAKOŚ odnieść do teraźniejszości i zmuszania Jamesa by uciekał razem z nią. Ale twórcy "Zagubionych" przyzwyczaili nas, że słowa "jakoś" nie ma w ich słowniku. Kiepsko i głupio.

Romans i seks w klatce - nawet dobrze. "Chciałem, byś miała nadzieję, że wciąż mamy szansę" - proste i skuteczne. Ale to co najlepsze to egzekucja Forda w deszczu. Te mokre włosy, ten wzrok, ta duma bijąca od niego nawet wtedy gdy klęczy przed frustratem z bronią... "Zamknij oczy". On mógł wtedy umrzeć. To byłoby dziwne, bo chcieli go zabić za nic, ale z Shannon przeszło, więc czemu nie? Bo to zbyt dobra postać. I wciąż szuka mordercy swojej rodziny. Dobra decyzja, a jednocześnie dobrze przekonano widza, że to faktycznie może być koniec. Plusik...

Jack nie dający wiary, że oni naprawdę ich puszczą. Taka trochę zasłona dymna, dużo krzyku by zagłuszyć racjonalizm: oni mogli przyjść i po cywilizowanemu zapytać się, czy Jack by go nie zoperował, a w zamian pomogą im w ucieczce z Wyspy. Tego się nie da naprawić. Minus, ale coś-niecoś wiarygodnego z tego wyszło. Prawie, bo na koniec Jack prosi, by Ben dał mu słowo. Ahaaa...
Ale zmyłka podczas operacji dobra. Z trzeciej strony: "MOŻESZ!; NIE MOGĘ!; MOŻESZ!; NIE MOGĘ!; LOST". W ogóle to w tym odcinku przesadzono z melodramatyzmem i takimi tanimi sztuczkami. "Lost" to nie bazar ze świecidełkami, to złoto najwyższej próby, dajcie spokój...

Co trzeba odnotować to pierwsza wzmianka o Jacobie! Lista Jacoba, na której nie było Shepharda? Ciekawe... Nie, teraz nie. Tylko dla tych którzy oglądali całość. 3/10.




3x07: "Not In Portland". Odcinek na który pierwotnie czekano aż 3 miesiące (w trakcie nadawania sezonu).

Nie mówię, że to na pewno dobry odcinek. Wracamy w nim do Juliet i faktu, że za pierwszym razem gdy ją poznajemy wydaje się być nieprzemyślaną postacią. Jednak za drugim razem gdy to oglądałem... Jest już lepiej. Ale... niekoniecznie w tym odcinku. Jej wpływ na akcję był naprawdę spory i nie wszystko układa się dla mnie w spójną całość. Z jednej strony "On tego nie zrobi, zabijcie ich" z drugiej "Zabij Bena, proszę" z trzeciej "Ben obiecał mi coś, więc im pomogę". Z czwartej poznajemy ją w retrospekcji i dowiadujemy się, że zapłodniła siostrę, rozwiodła się oraz została zwerbowana na Wyspę przez Alperta (czyżbyśmy pierwszy raz poznali tę postać i jej nazwisko?) oraz Ethana (chłop umarł 40 odcinków temu i nadal go oglądamy, magia LOST :). Jest też scena śmierci w skutek autobusu na ulicy. Aż szukałem w tej scenie pewnej wiadomej postaci, ale jej nie dostrzegłem - co nie znaczy, że jej tam nie było.;-)

To w tym odcinku widzimy Pokój 23, który za pierwszym razem jakoś mi umknął - poważnie! Po obejrzeniu całościu i wgłębieniu się w ciekawostki dowiedziałem się o istnieniu tego... miejsca... Dowiadujemy się, że Alex to córka Bena, a Carl to jej chłopak - na ten związek Ben nie pozwala. Dlaczego? To później, teraz chłopak odurzony magią Pokoju 23 ucieka na rękach Sawyera i Kate.

Kate... Co oni robią z tą postacią? Znowu melodrama. Tym razem płacz jako akompaniament historii z pierwszego odcinka. Dlaczego ona płakała? Za to Ben wciąż jest świetną postacią, uleczony przez Jacka który teraz czeka na to, co z nim zrobią. Taa.. Bardziej mnie interesuje, co zastaną uciekinierzy na plaży. 5/10.




3x08: "Flashes Before Your Eyes". Historia niby w klimacie LOST, ale... właściwie nic mi się w tym odcinku nie podoba. Poważnie. Sam pomysł na to, że wybuch bunkra i to dziwne zjawisko związane z magnetyzmem wywarły wpływ na Desmonda... Okey, to jeszcze kupuję. Sprawił, że cofnął się w przeszłość znając przyszłość do momentu wybuchu bunkra. To też kupuję... Ale cała reszta? Popełnienie błędy z Penny na siłę. Zabicie postaci Charliego na siłę nawet bardziej. Tłumaczenie przeznaczeniem i wszechświatem który wszystko koryguje? GÓWNO PRAWDA! Widać jak na dłoni co twórcy mają zamiar zrobić, ale nie umieją tego zrobić na poziomie.

Podsumujmy... Wprowadzono podróże w czasie. By zabić jedną postać. Bo tak. 4/10.