niedziela, 21 grudnia 2014

Nietykalni (5/10)

Crime, 1987


Jeden z moich pierwszych ulubionych filmów. Widziałem go tak dawno temu, że nic z niego nie pamiętałem. Tylko dlatego obeszło mnie, że okazał się po latach taki banalny. Za jakiegoś klasyka chyba nie jest uznawany, zgadza się? Więc to tylko porcja marudzenia Garreta. Wyjątkowo bez spoilerów.

Film opowiada o policjancie granym przez Costnera, który zasadza się na Ala Capone'a. Czasy prohibicji, zakazano alkoholu. Czemu? Nieważne. I bohater będzie pilnować tego przepisu, ruszy na krucjatę przeciwko gangsterom zarabiających na alkoholu. Powód? Takie jest prawo. I to wszystko. Dokładnie, postacią pozytywny jest tu ktoś, kto kilka lat wcześniej walczyłby w imię niewolnictwa. Głębokie.

A jak walczy? Przy pomocy Seana Connery'ego, który ma informatora, który pozwala dojść do kolejnych punktów fabuły. Dzięki niemu wiadomo, gdzie uderzyć by zabolało Capone'a. Zero śledztwa, po prostu otwierane jest ciasteczko z wróżbą... Przynajmniej by tak było, gdyby scenarzyści nie byli zbyt leniwi nawet na to.

A to tylko jeden ze ułomnych stron, nie pozwalających zaistnieć jakiejś dramaturgii. Drugim jest brak przekonania mnie w cokolwiek. Costner jest na krucjacie przeciwko alkoholowi, pierwsza jego akcja. Okazuje się, że nie wyszło. Bo nie. Informator się mylił, a może specjalnie podał mu złe dane? A po co to komu? Grunt, że nie wyszło. I gazety od razu piszą o "porażce". Dużymi literami. I to najwyraźniej wystarczyło, by Costner popadł w depresję. Ta, nie brzmi to zbyt poważnie, prawda? I tak jest z całą fabułą. Zero dramaturgii.

Bo jak może być, skoro tu co chwila są tak dziwne rzeczy, że to zahacza o absurd? Sean Connery tłumaczący Costnerowi jak strzelać do przeciwnika - to brzmiało jak astronauci w "Interstellar" wyjaśniający sobie hiperprzestrzeń. Nietykalni uderzają mocno w interes Capone'a po raz pierwszy. W gazetach piszą o Costnerze, że jest na misji przeciwko prohibicji. Co robi Capone'a? Wysyła gościa, by dał łapówkę naszemu szeryfowi. A ten w odpowiedzi mówi: "Nie" i wypycha go przez drzwi, zamiast aresztować. Trochę później - ktoś zakrada się do domu jednego z bohaterów. Wydaje się, że go zaskoczy z nożem, ale nasz człowiek jednak jest cwany i odwraca się w samą porę. Ze strzelbą w ręku. Zastrzeli go? A gdzie tam, woli wygonić go z domu jakby był muchą. Mądre. Przecież nic niefortunnego z tego nie wyniknie, prawda?

Nawet w jednej z ostatnich scen na peronie, która miała przecież potencjał na bycie jedną z najlepszych w historii kina - nawet w niej trzeba było wsadzić jakiś leniwy absurd. Tym razem jest to kobieta która nie potrafi biec w linii prostej. Woli się położyć i wyciągać ręce w kierunku swojego dziecka, oraz krzyczeć niemo. To jest tak bolesne, że mi wykrzywiło ryj. Przecież to tak łatwo dałoby się naprawić, przecież reszta była tak piękna. Idealnie zmontowana i wyreżyserowana, a wślizg Garcii jest kozacki, aż chciałem podskoczyć na kanapie i wybić łbem dziurę w suficie by sąsiadowi z góry przybić piątkę. Tak bardzo chciałbym pokochać tę scenę...

Ale nie da się. Cały film jest banalny, leniwy i do bólu podstawowy. Policjanci i złodzieje, piu, piu, piu, Yupikajej gówniarzu. The End.


Top 5 De Palmy

1. Wybuch
2. Człowiek z blizną
3. Ważniaki
4. Czarna Dalia
5. Życie Carlita

piątek, 19 grudnia 2014

(felieton) Prezenty! W tym jeden dla was, ode mnie

"Winter" to tytuł jednego ze świątecznych epizodów "Różowych lat 70'tych". Jestem świadom minusów tego serialu, ale też wciąż obstaję przy swoim: miał on swoje genialne momenty. Wiedziano o czym opowiadać, i to robiono. Tym razem Kelso, pracujący na komisariacie, przychodzi do piwnicy Formana obładowany prezentami. Ktoś zostawił je na posterunku, więc co się będą marnować? - pomyślał. I spora część dalszej historii to bohaterowie bawiący się zabawkami spod choinki. Strzał w dziesiątkę, bo gdzie indziej takie rzeczy stanowią trzon fabuły? Zamiast ruszania na przygodę, dramatów z dorastaniem czy innych wyolbrzymień, dostałem prostą, beztroską i dziecinną frajdę z podarunków.

Jak byłem mały, fajnie było oglądać Kevina radzącego sobie z obowiązkami dorosłego. Teraz wyglądam i szukam tego typu scen jak w "That 70's Show". Niby w świętach chodzi o prezenty, a tak trudno to zobaczyć na ekranie. Trudno się dziwić, że teraz ludzie nie umieją wręczać ani też ich przyjmować.


środa, 17 grudnia 2014

(serial) South Park, sezon 18. Jeśli macie obejrzeć tylko jeden, to wybierzcie ten!

Comedy, 2014


Ponoć wciąż są ludzie postrzegający tę kreskówkę jako coś głupiego, wulgarnego, przedstawiającego niski poziom humoru o pierdzeniu i kawałku gówna jako tutejszej maskotce bożonarodzeniowej. Ponoć tak myśli wielu ludzi. Nie znam co prawda nikogo, kto by to potwierdzał, a fakt, że właśnie skończono nadawać 18 (!) sezon oznacza tylko jedno: jest masa ludzi oglądających tę produkcję. Jeśli jednak plotki są prawdziwe, i jesteś jednym z tych ludzi o których napisałem na wstępie, to mam dobrą wiadomość. Najnowsza seria "South Parku" jest dla ciebie idealna. To jeden z dwóch najlepszych sezonów, jakie ta produkcja miała, a przy tym najbardziej innowacyjna. To nie tylko zbiór 9 świetnych odcinków, w tym jednego dwuczęściowego. To przede wszystkim spójna komedia, w której większość epizodów podejmuje jakiś motyw lub wątek z poprzedniego. Wiele żartów przewija się przez całość, by dosłownie eksplodować w wielkim finale, którego nie da się w pełni zrozumieć, jeśli nie oglądałaś od początku.


piątek, 12 grudnia 2014

(Felieton) Wciąż myślę o Boyhood - to najważniejszy film tego roku

Nie mam i nie miałem ku temu wątpliwości, nawet gdy okazało się, że to wcale nie jest film o dojrzewaniu, i sporo rzeczy które ludzie o tym filmie mówią to ściema. Oglądam go teraz po trochu, gdy akurat mam nastrój i chęć. Bardzo podoba mi się aktor grający główną rolę, jego inteligentne spojrzenie które miał od najmłodszych lat, włosy i intrygujący głos. Rozpływam się nad montażem, przepięknie filmowym. W końcu dostrzegam ile pracy włożono w ten film, coraz więcej szczegółów dostrzegam. Nie patrzę już na całość (kolejny alkoholik? kolejny rozwód?), ale po trochu, na fragmenty i widzę, że to jednak był pewien problem, żeby co roku wymyślić COŚ. I by to było również ciekawe samo w sobie a potem wcisnęło się razem z resztą w płynny obraz. Czuję czas tej opowieści. Zaskakuje mnie różna długość kolejnych części - tempo filmu jest idealne. Pod względem reżyserii również jestem zachwycony, szczególnie wobec pracy z młodymi aktorami. Małomówny główny bohater, córka Linklatera której po paru latach się odechciało grać - to mogło wyjść bardzo źle, a efekt jest zgoła inny. Wiem, że ta produkcja będzie ze mną, ale nie tak jak "Winter Soldier", które odpalę w całości parę razy do roku. "Boyhood" ma coś w sobie z ulubionej książki - nosisz ją ze sobą i co jakiś czas otwierasz by przeczytać losowy fragment.

Ale oceny nie zmienię. Bo coś się we mnie gotuje na samą myśl, by wysoko ocenić film tak mało konkretny. Naprawdę, zadajcie sobie to jedno pytanie: o czym jest ten film?


Ustaliłem już, że to nie jest film o zmianach w życiu Teksańczyków lub obywateli Stanów Zjednoczonych. Nie jest też o dorastaniu, dojrzewaniu, postaci są nijakie co do sztuki, psychologi brak, fabuła jest oklepana, dramaturgii nie miało być i nie ma... Nie ma sensu oceniać go poprzez scenariusz lub aktorstwo, widzę też jak wielu ludzi próbuje się zesrać i wsadzić tę produkcję w standard trzyaktowej struktury, i tak też ją ocenić. Sama reżyseria i zdjęcia przecież filmu nie tworzą, chyba że dokumentalny lub pojebany, jak "Kwiat Granatu". "Boyhood" pojebany też nie jest, to całkiem zwykła opowieść, z logiczną i przystępną akcją. Tylko co z tego? Czy to czyni go dobrym? Długo można wymieniać, czym ta produkcja nie jest, i nie dość, czym w takim razie jest.

Im dłużej to oglądam tym większą mam pewność, że ten film nie miał być czymś konkretnym. Zbyt wiele wysiłku włożono w to wszystko, by osiągnąć ten właśnie efekt. Cały czas twórcy pilnowali, by wyhamować w idealnym momencie. Gdy tylko coś konkretnego zaczynało się dziać, bohater zaczynał mieć jakiś zarys charakterologiczny - natychmiast się wycofywano. Dialogi pisano z pietyzmem by osiągnąć taki poziom. I patrząc po swojej reakcji, udało się. "Boyhood" to idealne lustro, które pokaże co tylko widz będzie chciał w nim zobaczyć. Dostrzeże tu fragment swojego życia, dorastania, zobaczy coś, co zachęci go do refleksji nad tym, co sam przeżył - chociaż w żaden wyraźny sposób nie łączy się to z życiorysem Masona. Sam odebrałem ten film w bardzo osobisty sposób, szczególnie pod koniec. Jaki - nie zdradzę. Czy reżyser to planował? Wątpię. Czy można za to chwalić sam film? Ani myślę.

Równie dobrze można tu dostrzec owalne zero. Seans może cię znudzić, zawieść, być o niczym i nakręcony bez powodu. Chciałbym zobaczyć jakiegoś fana, który ci udowodni, że wcale nie. Jestem pewny, że miałbyś prawo do takiej opinii. Sam nie mam pojęcia, jak miałbym bronić tej produkcji i jak udowodnić, że jest dobra. Jedyną jego obiektywną zaletą jest wybitna filmowość, ale to wciąż nie czyni go zwyczajnie dobrym. By zobaczyć więcej, musiałbym na to spojrzeć z jakiejś szerszej perspektywy, tylko teraz nie wiem jakiej, ani też, czy taka jest.

Ostatecznie dochodzę do wniosku, że "Boyhood" to postmodernistyczne arcydzieło w którym chodzi o oglądanie samego siebie, gdy ogląda "Boyhood". 1/10.

Ale nie mam zamiaru na tym poprzestać.

środa, 10 grudnia 2014

(miniserial) The Corner

Drama, 2000


Słabi z was fani "The Wire", jeśli nie znacie nawet tego serialu. "The Corner" to swego rodzaju duchowy wstęp do tamtej produkcji. Akcja 6 odcinków toczy się na znanych ulicach Baltimore, a bohaterowie to co do jednego ćpuny, którzy już nie mieli za wiele do gadania w "Prawie ulicy", nie licząc postaci Bubblesa i jego ziomka. Tytułowy "Corner" to róg, na którym kupisz towar. A skrzyżowania tego typu są wszędzie. Ta produkcja to opowieść o uzależnieniu, życiu w takim miejscu, walce o powrót do życia, współżyciu z innymi uzależnionymi. Policja czy inne instytucje grają tu marginalne role, kamera woli podejść do przychodnia i jego zapytać o dwa słowa komentarza. Każdy odcinek zaczyna się od pojedynczego ujęcia, niczym z dokumentu, w którym ktoś nosi kamerę i rozmawia z jakąś postacią, jakby była prawdziwa, a ta mu odpowiada. Potem już zaczyna się fabuła. Aż do samego końca, czyli 10-minutowego epilogu w którym twórcy rozmawiają z realnymi ludźmi będącymi inspiracją do tej produkcji. Wzięli ich imiona, historie, i przedstawili na ekranie. A na końcu pokazali pierwowzorom efekt, i to jest zdecydowanie najmocniejsza chwila tego miniserialu.

To produkcja równie prosta i zwykła, jak "The Wire", ale jednak więcej się dzieje, i jest ciekawiej skonstruowana. Każdy odcinek jest skupiony na kim innym (wystarczy rzucić okiem na tytuły epizodów), zachowując przy tym spójność i filmowość. To historia grupy ludzi przewijających się przez cały seans, i wynika z tego całościowa fabuła. Kradzież gratów z włamaniem, sprzedawanie metalu za pojedyncze dolary, umawianie się na odwyk, czekanie w kolejce 8 tygodni, szukanie pracy, próba w fast-foodzie, sklepie z ubraniami, w zakładzie z krewetkami. Cyrki z ciążą 14-letniej narzeczonej, próby powrotu do szkoły, i w efekcie powrót na corner, by móc cokolwiek zarobić. A tam oczywiście policja i inne gangi. Będzie tu jedna z najbardziej realistycznych ulicznych strzelanin jakie w kinie zobaczyłem. Banda 15-letnich dzieci strzelających na oślep, byle gdzie, aby w kierunku z którego strzały dobiegły, aż będzie cisza.


Bardzo istotne są retrospekcje, przedstawiające życie bohaterów zanim zaczęli brać. Nie tylko dlatego, że nagle okazują się normalnymi, zdrowymi ludźmi. Oni tu przede wszystkim wyglądają jak normalni ludzie. Gdy oglądam taką produkcję to nie myślę wiele o procesie przygotowywania się - w zasadzie oglądam jakbym założył, że wyszli z badziewną kamerą na ulicę i zaczęli kręcić prawdziwych ludzi, ciesząc się, że przy okazji zaoszczędzą na duperelach jak światło. Teraz dostrzegam ich metamorfozę, nie tylko ze stanu zdrowej skóry do szarej i z bąblami, ale też z aktora w postać. Tu nie ma jednego błędu! To zachowanie, ten makijaż, kostiumy! Nagle uderza mnie świadomość, że to jedne z najlepszych ról jakie w życiu widziałem!

I wszystko to, by pokazać życie wśród narkomanów. Ludzi, którym nie wolno ufać bo pierwsi są by cię okraść. Są tam, przy tobie, by nie pozwolić wybić się ponad ich poziom, bo ściągną cię z powrotem. Też kradłeś i brałeś, powiedzą. Ale też jako jedyni będą przy tobie, by cię wesprzeć w trudnych chwilach. Można to zrozumieć. Produkcja jedyna w swoim rodzaju, chociaż w teorii brzmi jak wiele jej podobnych. Na końcu nie miałem problemu by uwierzyć, że to opowieść o prawdziwych ludziach.

Plus można zobaczyć Lestera Freamona biorącego strzał w kark. To rozwala moje fan-fiction.
7/10.

piątek, 5 grudnia 2014

(felieton) Przecież współczesna muzyka jest w porządku!


Jest kilka rzeczy, których nigdy nie zrozumiem, a o tej chcę popełnić cały tekst. Cały czas słyszę, że współczesna muzyka to jedynie cycki i plastik, podczas gdy ja nawet nie wiem co musiałbym zrobić by podzielać podobny pogląd.

Parę osób w bliskim otoczeniu pracy, które tak mówią, to słuchają radia - a nawet więcej. Stawiają radio ponad własnoręczny dobór tego, co się w pracy słucha, nawet jeśli nie za pośrednictwem streamingu to YT czy innych. I będą radia bronić. A potem będą mówić, że współczesna muzyka ssie. Jeśli kogokolwiek zapytam jaką muzykę lubią to odpowiedzą: "A, niczego konkretnego" lub "Lubię każdą muzykę"... Generalnie, brak opinii, z drobnymi wyjątkami. Nikt nie lubi "Umpa umpa", czymkolwiek to jest, oraz "metalu", chociaż nie potrafią też uściślić, którego rodzaju metalu. Odnoszę wrażenie, że jako jedyny słucham świadomie, i nie traktuję muzyki jako czegoś, co ma być tłem zagłuszającym ciszę. Ja wolę zainstalować sobie Spotify w pracy i słuchać tego co chcę. Tylko jedna osoba powiedziała mi konkretnie, co lubi. Od razu jej to włączyłem i miałem z tego samą przyjemność. Cała reszta jest szczęśliwa, mogąc się denerwować z powodu "Last Christmas", gdy ja słucham Binga Crosby'ego.

I tu moje pytanie: jest was więcej rodzajów? Czy uważacie, że dzisiejsza muzyka to syf chociaż jednocześnie nie słuchacie radia? Tak czy inaczej, chętnie przeczytam argumenty i dowiem się, gdzie wy w tym Internecie się obracacie, że trafiacie wyłącznie na syf. Bo dla mnie jedyna różnica jest taka, że kiedyś czczono hard-rocka, o nim się mówiło, a tego, czego nie lubiano, pozwolono popaść w zapomnienie. Dziś jest na odwrót. Nie zaprzeczam, że słaba muzyka powstaje, jednak czemu nie dostrzegacie, że powstają również świetne piosenki na poziomie takim samym jak nie wyższym jak klasyki sprzed dekad? Nie wiecie? Nie chcecie wiedzieć?

To trochę jak z kinem. Niby cały czas słyszę tego jednego typa, mówiącego, że współczesne kino to tylko efekty specjalne i szmira, a jak powiesz takiemu, że rocznie powstaje więcej niż 5 filmów, to ci nie uwierzy.

A może po prostu słuchacie współczesnej muzyki, tej samej co ja, i tego nie lubicie? Nie będę udawać, że wiem, co czyni muzykę dobrą lub nie. Wiem, że cały czas natykam się na płyty i piosenki, które mogę natychmiast polubić, a ludzie naprawdę słuchający nowej muzyki są zadowoleni w swoim segmencie gatunkowym. Czy to chodzi o indie, hip-hop, metal, hard-rock, country, art-rock, rap, modern classic, jazz, progresywny metal, progresywny rock, nu-disco, IDM, folk... Oczywiście, sam tego wszystkiego nie słucham. Patrzę po gatunkach i wybieram to, co powinno mi podejść. Poważnie nie wiem, czemu ludzie przyczepili do współczesnej muzyki.

Jeśli nie znacie nowych wydawnictw bo wierzycie plotkom, przestańcie i wybierzcie się w tę podróż na własną rękę. To jest możliwe tylko w tej chwili, teraz jest na to czas. Za chwilę coś nowego będzie  nowością, i potencjalny kandydat na Twoją płytę roku może ulec zapomnieniu w przeszłości, z braku zainteresowania. Sam bym przegapił wiele wydań, bo w momencie premiery nie wybiły się, nikt o nich nie mówił, ale na szczęście dla siebie byłem we właściwym miejscu o właściwym czasie.

Mój ranking ulubionych piosenek 2014 roku na początku stycznia.

niedziela, 30 listopada 2014

Wolny strzelec (+ anegdota z kina)

Neo-noir, 2014


Po ulicach Los Angeles jeździ kilku ludzi z kamerami. Nie są związani z żadną ze stacji telewizyjnych, ale zależy im, by być na miejscu zdarzeń pierwszymi i sprzedać nagranie do którejś. To może być wypadek, pożar, strzelanina, katastrofa, napad z włamaniem - cokolwiek. Lou Bloom jest samotnikiem - ma własną kamerę, jeździ własnym samochodem, sam zatrudnia pomocnika który robi za drugi obiektyw oraz GPS. Z pozoru liczy się tylko mięsisty materiał, który będzie można skadrować i wziąć za niego hajs. Sprawa jednak nie jest tak banalna - temat kontrowersyjności oraz pokazywania treści graficznych przez media to tu wątek ledwo obecny. Sama prezentacji pracy w stacji czy policji na miejscu zbrodni jest nieco zbanalizowana i "byle-jaka". Szczególnie, jeśli oglądaliście wcześniej "Newsroom".:)


Mnie zaintrygował główny bohater, który nie jest jasny i łatwy do przewidzenia. To głównie zaleta całej produkcji - wiele tu chwil które nie są standardowe i nie idą zgodnie z myślą widza oczekującego typowego kina. Główny bohater jest niespodzianką w każdej kolejnej scenie, pokazuje niebywałą klasę i styl, a wszystkiego jego skrajności łączą się w całość, reżyser nie utrudnia ani też nie ułatwia dokładnego poznania go. Wszystko jednak tworzy spójny, logiczny obraz, który dostarcza odpowiedzi, chociaż w związku z zakończeniem - o którym za chwilę, bez spoilerów - nie bardzo wiem, co z tymi odpowiedziami mam teraz zrobić.

Lou Bloom z jednej strony zatrudnia pomocnika, by ten pomagał mu z nawigacją gdy ten będzie prowadził swoje auto z dociśniętym gazem przez nocne LA, z drugiej - zna miasto lepiej od niego, i orientuje się w tym, które ulice są w trakcie remontu. Nagrywa fenomenalny materiał na którym widzi bandytów, by następnie wyciąć wstęp i nie pokazać go policji. A resztę zanosi do najpodlejszej telewizji w mieście by wytrzeć tamtejszą prezes o podłogę, dobitnie uświadamiając jej, że bez jego materiałów oglądalność spadnie i ta poleci ze stanowiska. Kim jest bohater i jakie są jego prawdziwe motywacje? Zastanawiałem się nad tym gdy razem jeździliśmy rozświetlonymi w mroku ulicami Los Angeles jego klasycznym, czerwonym samochodem.

To po prostu porządna produkcja. Sprawnie wyreżyserowana, dobrze odegrana, ciekawie napisana (najlepszy składnik). Ma prawie wszystko co było trzeba, po seansie powinniście być usatysfakcjonowani. Ja na pewno, bo nawet zakończenie było słabe w taki obiecujący sposób. Moja ocena byłaby wyższa, gdyby nie finał. Napisać, że film się urywa, to za mało. On się dopiero zaczął rozkręcać. To powinna być dopiero pierwsza trzecia opowieści. To był jedynie pilot serialu, który anulowano i nie zobaczę drugiego odcinka. Prezentacja bohatera, pomysłu, tylko rozwinięcia brakuje. Co też wywołuje we mnie pozytywne uczucie - chciałem więcej.

A może za rok Netflix zapowie pierwszą serię "Nightcrawlera"? Byłoby miło. Opening z Judas Priest itd...
6/10


Anegdota: nie widziałem początku filmu. Seans był w innym mieście, do którego jedzie się 20 minut. 16:20 bus, o 16:45 "Wolny strzelec" miał się zacząć. Pierwszy się spóźnił, byłem na miejscu o 16:50. Miasta w ogóle nie znałem, jeszcze się zgubiłem, na szczęście starsza para mnie zaprowadziła do kina, bo miała po drodze. Będę im to pamiętał. Tu najlepsze: z powodu wyborów wejście do kina było "Obok". Wchodzę z boku i nikogo, żywego człowieka. Otwieram jedne drzwi, kotara i film słyszę za nimi. Drugie drzwi otwieram, to samo. Innych nie ma, to stwierdzam, że zapłacę po seansie i wchodzę. Przyszedłem na scenę, w której Lou zatrudnia chłopaka, jadą, tamten pomylił się o 2 przecznicę, potem ćwiczyli nawigację podczas szybkiej jazdy.

Jakoś na 30 minut przed końcem, gdy Lou i chłopak kłócili się o wynagrodzenie przed czuwaniem pod domem podejrzanych, do sali kinowej wszedł mężczyzna. Bez kurtki, z plakietką. Wtedy jakoś dotarło do mnie, że ten wieczór mogę skończyć w areszcie. Natychmiast wymyśliłem sobie, że zobaczył na kamerze jak wchodzę i tylko czeka jak będę wychodził. To zagadałem do niego, wyjaśniłem sytuację, a on: "Aha... Tak, nie ma problemu" i wrócił do oglądania. Zamieszanie w związku z wyborami, nawet przeprosił. A po seansie stwierdził, że nie ważne. Nawet jak nalegałem, że chcę zapłacić, to nie chciał (bo wciąż zamieszanie i problemy w związku z wyborami). Jest jeszcze opcja kupna przez Internet, jeśli będzie więcej seansów to na pewno kupię. W końcu to tylko 13 złotych miało być... W sumie obejrzenie filmu wyniosło mnie tyle ile bilet na bus w obie strony, czyli 8 zeta.:)

Tak w ogóle to pierwszy raz byłem w sali kinowej z balkonem. Albo drugi. Pamięta ktoś kino Kosmos w Lublinie? Byłem w nim na Spider-Manie 2, i nie mam pewności.

piątek, 28 listopada 2014

(felieton) Byłem na chrzcinach.

Jako gość całkiem bliskiej rodziny. I było to całkiem zabawne doświadczenie. Było chłodno, budynek był jakąś podróbką oryginalnych Kościołów, wciśnięto gdzie akurat było miejsce. Ja lubię te budynki, ale te prawdziwe, które budowano by mogły również służyć do obrony przed najeźdźcą - w nich jest ta unikalna cisza. Mało kto z gości - a było ich wielu - wysilił się, by poruszać wargami w rytm piosenek czy innego "Amen". Ilość ludzi naprawdę religijnych to tam może promil całości. Ale przynieśli swoje pociechy, ponieważ... święty spokój, o ironio. Strzelam.

Ksiądz próbował w przemowie zażartować, że niemowlaki sobie lubią pokrzyczeć lub popłakać podczas tej imprezy, ale to niczego nie zmieniło. Każdy berbeć przebijający wyciem mikrofony był na wagę komediowego złota. Tak czy siak owe przemowy miały być zapewne bardzo inspirujące, tylko słowa nie było w nich o chrzcie, albo dlaczego za to się płaci... Porcja "samozaprzeczania" pomiędzy kolejnymi anegdotami też była zabawna. Sam już nie wiem, czy ja pójdę do piekła za to, że sam nie miałem chrztu, czy może Bóg na to nie zważa, bo i tak mnie kocha, czy mam jeszcze szansę wziąć chrzest czy mogłem to wziąć tylko wtedy...


Po wszystkim wszyscy wyszli przed budynek, i jedna kobieta zapaliła papierosa. Otoczona tymi dziećmi, co chyba tylko ja uznałem za zabawne. Reszta uznała to chyba za coś normalnego, co mnie bawi jeszcze bardziej. Ale gdy ksiądz to zauważył i ją mocno ochrzanił (za palenie przed Domem Bożym, oczywiście) to już wszyscy się zaczęli śmiać.

Największy ubaw jednak miałem z faktu, że to nijak nie pokrywało się z moimi oczekiwaniami. Do tej pory, gdy myślałem o chrzcinach, widziałem tę scenę ze "Scrubs": mała, przyszpitalna kapliczka, kilku gości, skromnie i szybko, ale z pietyzmem (zanurzanie głowy w misie itd.). W rzeczywistości wygląda to tak, że cały kościół był wypchany po sufit, kolejka dzieci do maźnięcia po czole robiła wężyk. Ksiądz był tu w zasadzie robolem przy taśmie, powtarzającym te same formułki tyle razy, że zapewne zwariował w połowie. "Czy przyjmujesz wyznanie, które tu wspólnie omówiliśmy", dziecko: "Agu?", rodzic: "Tak", ksiądz: "Ja ciebie chrzczę". Symbolicznie, palcem po czole, bo kolejka. I tak 60 razy pod rząd.

Aż wymyśliłem kolejny serial, o zakładzie chrzczącym na modłę "Six Feet Under". Prywatny biznes reklamujący się tym, że nie chcą być korporacją w której pracownicy się robolami przy taśmie. Nie, oni stawiają na rodzinę, uczucia, i nie robią tego tylko dla pieniędzy... Im zależy na ludziach! Hehe. Niestety, to tylko materiał na jeden z tych przypadkowych skeczy w "Latającym Cyrku Monty Pythona". Po początkowym szoku humor szybko by wyleciał i trzeba by robić telenowelę.

niedziela, 23 listopada 2014

Ida (5/10)

Drama, 2013


Cóż... Jeśli zależy wam na obejrzeniu kina, które wie jak film powinien wyglądać, "Ida" będzie znakomitym wyborem. Jest tu perfekcyjny montaż i zdjęcia, każdy kadr coś wnosi i jest niezbędny, a przy tym służy do opowiedzenia w satysfakcjonujący sposób o psychice bohaterek. Mało tu słów, mało tu właściwie wszystkiego, i poetyka obrazu zajmuje najważniejsze miejsce. To opowieść niezwykle skoncentrowana i przemyślana... w aspektach reżyserskich i z nimi związanymi.

Bo gdy scenariusz zacznie odwracać uwagę od fotografii, powrót będzie bardzo trudny. Historia jest skonstruowana wręcz w haniebny sposób (całe to przepychanie głównej bohaterki przez kolejne wydarzenia przywodzi na myśl produkcje tworzone od razu na rynek VHS). Pierwsza połowa filmu to w zasadzie nudne klisze, a potem następuje właściwa część filmu w której bohaterka reaguje na wcześniejsze doświadczenia. Również w banalny sposób. Nie ma tu jakiejś subtelności, życia w "Idzie" ma dwie skrajności: żałosne tankowanie wódki lub celibat i malowanie Jezusa do końca życia. A jak trzeba tragedii, to koniecznie z grubej rury odwołać się do jednej z największych wojen w historii. Nie mam pojęcia, czemu akcja rozgrywa się w latach 60'tych.

To piękny film. Dobrze, że powstał, bo jakby nad tym się zastanowić - takie czyste kino staje się powoli legendą, o którym czytam czasem w książkach. Tak właśnie powinni grać aktorzy, taką robotę powinien wykonać reżyser. Taką głębię psychologiczną powinny mieć postaci na ekranie. Chociaż pod względem szeroko pojętej treści to wydaje się znajoma historia, jest tu odrobina delikatności nadającej seansowi posmak zgłębiania jej na nowo. Trzeba się chwilę zastanowić, co w kilku scenach się wydarzyło i co doprowadziło do tego, co się dzieje.

Żałuję tylko, że to taki monotonny film jest.

piątek, 21 listopada 2014

(felieton) Statystowałem u Stuhra w "Obywatelu"



"Obywatel" w reżyserii pana Jerzego Stuhra miał premierę kilka tygodni temu, a mi udało się zatrudnić ponad rok temu, by statystować w dwóch scenach. Jak wygląda samo statystowanie innym razem, teraz w kontekście tego konkretnego filmu. Ale najpierw...


0.1 Minirecenzja
Jeśli ktoś chciałby poznać moją opinię, to proszę: opowiada on o życiu Polaka imieniem Stuhr, poczynając na latach 70'tych i kończąc dzisiaj. Film w większości to zbiór scenek które niewiele łączy i czasem trudno jest powiedzieć, jaki jest ich sens. Bohater pracuje jako nauczyciel. Uczeń nakłada mu kosz na głowę, ten krzyczy na ucznia, uczeń nagrywa co on wrzeszczy i Bratek zostaje zwolniony. I co? Nic. Zero wstępu, konsekwencji, kontekstu. Ponoć w całym filmie chodzi o to, by te fragmenty interpretować w stylu: "To się wydarzyło w nowoczesnej Polsce" lub "Tak zachowuje się nowoczesny Polak". Ale równie dobrze te sceny mogłyby nie mieć żadnego sensu, bo nawet z tym wyjaśnieniem nie mogę dojść: co z tego? Po co ta scena? Po co ten film?

Brak kontekstu jako całości. Jeśli nie oglądaliście filmów Wajdy lub nie poznaliście tamtych czasów na własną rękę w inny sposób (bo w szkole o tym nie mówią), to Stuhr wam w ogóle nie pomoże. To opowieść skierowana wyłącznie do Polaków. Pozostali nie będą wiedzieć, skąd inwigilacja, strajki głodowe i inne atrakcje.

Humor z kolei jest udany. Cała sala wyła ze śmiechu. Nic dziwnego, w końcu był to żart na poziomie polskiego kabaretu, i do jego widzów wyraźnie "Obywatel" mruga okiem. "Mnie nie obchodzi wzrost ceny paliwa, ja zawsze tankuję za 50 złotych". Byłem chyba jedynym, który nie śmiał się ani razu podczas całego seansu.

Ogólnie film przeciętny, nietrzymający się kupy. Daleko mu do "Darmozjada polskiego" czy "Dnia świra". Tu wizja jest chaotyczna i nieprzejrzysta.

piątek, 14 listopada 2014

(felieton) Wybory samorządowe


16 listopada będą u mnie wybory na burmistrza, radnego oraz wójta gminy*. Na początku miesiąca przyjrzałem się liście kandydatów, startujących na stanowisko burmistrza.

1) Wioletta Joanna Machniewska. Kobieta, która parę lat temu na państwowej posadzie zarobiła pół miliona złotych za nieprzychodzenie do pracy.
2) Krzysztof Franciszek Nałęcz. Chłop będący na tym stanowisku już trzecią kadencję, od 2002 roku. Teraz ubiega się o czwartą.
3) Jan Zbigniew Nadolny. Ninja z PiSu. Trzeba było się doczytać, że stamtąd.
4) Wojciech Prokocki. Nieśmiały ninja z PO, dopiero po jakimś czasie obok jego twarzy zaczęło się pojawiać logo tej partii. Dostałem od niego spam na skrzynkę pocztową, reklamuje się m.in. "stworzeniem miejsc pracy". To już dwa powody, by na niego nie głosować.
5) Piotr Petrykowski. Chłop z SLD.
http://bartoszyce.wm.pl/225428,Chca-byc-wojtami-burmistrzami-Czy-to-wszyscy-kandydaci.html

Nie ma dobrego kandydata, więc metodą eliminacji wybrałem ostatniego pana. Na jego korzyść przemawia nie bycie przy korycie oraz to, że w sumie nic do SLD nie mam. Znaczy - są jak każda z pozostałych większych partii i powinna zniknąć... ale zostaje mniejsze zło. Nazwisko zapamiętam i jeśli wygra, będę go obserwował przez najbliższy czas. Ot, dla budowy własnego doświadczenia.

A jak będzie stereotypowym politykiem... To i tak będzie on nowym stereotypowym politykiem. Starzy polecą na bezrobocie, nowi przyjdą i będą musieli budować swoje piekiełko od podstaw. A na tym trochę czasu i nerwów im zejdzie. Cały czas będą myśleć, że za kilka lat też wylądują na bezrobociu, bo ludzie zagłosują znowu na kogoś nowego bez przeszłości... Idealista ze mnie. Oni na bezrobociu też będą sporo zarabiać przecież.:)** To tylko mały krok do przodu. Ale lepsze to niż kilka lat cofania się.

Poznanie kandydatów i wyrobienie sobie zdania zajęło mi ledwo 20 minut. Tu już nawet nie ma co się tłumaczyć lenistwem. Jak dajecie im swoje pieniądze i nie obchodzi was, kim oni są ani co w ten sposób kupujecie - to już jest głupota. Jeśli nie wy zagłosujecie, to zagłosują wyłącznie sami politycy. I zagłosują na siebie samych. I będą kontynuować co zaczęli w poprzednich wyborach i wcześniej. To nie jest tak, że "nic się nie da zmienić". Politycy cały czas udowadniają, że wszystko można zmienić, tylko dla siebie trzymają wiedzę, że można to robić w obie strony.

* Czym się różni wójt gminy Bartoszyce od burmistrza Bartoszyc? Nie wiem, ale uznaję to za zabawne.
** znajomy powiedział, że najlepiej być bezrobotnym, posługując się przykładem rodziny, w której nikt nie pracuje legalnie, są rozwiedzeni więc ona pobiera jeszcze kolejny podatek dla matki samotnie wychowującej dziecko, pracują na czarno za granicą i mają takie samochody, na jakie normalnie pracujący nie zarobi i za 10 lat.
*** "Widziałem Naziola" - dla przypomnienia. Oglądam to kilka razy do roku. Dla przypomnienia..

piątek, 31 października 2014

(felieton) Decyzja - mój projekt na boku

http://www.fotoblog.gorgolewski.pl/warszawa_panorama.html

Wyjaśniając zeszłotygodniowy tekst o świętości kobiet, która przeminęła - była to scena pochodząca ze scenariusza filmowego, który niedawno napisałem.

Jakiś czas temu przyszedłem do pracy i przy którymś nudnym zajęciu z rana zacząłem wymyślać historię. Nie jestem pewien, kiedy zacząłem to robić w pełni świadomie, ani też od czego zacząłem. Na ogół wiele pomysłów kołacze mi się po głowie, i teraz musiało kilka znaleźć właściwą kombinację. Miałem koncepcję bohatera atakowanego przez te wszystkie wiadomości i wydarzenia, więc wymyśliłem zawiązanie, w którym generał zrywa postać z łóżka bladym świtem i każe mu biec, a po drodze różni ludzie zmuszają go, by miał zdanie na różne tematy - wojna na Ukrainie, decyzje KE, polska polityka... Zdanie po zdaniu, szło mi to bardzo lekko. Po około 15 minutach takiego rozmyślania uzmysłowiłem sobie, że to już coś więcej niż tylko pomysł. Z tego wykluwała się pełna fabuła. Miałem zapełnioną głowę, musiałem zacząć to wszystko spisywać.I tak powstał skrypt pełnometrażowej fabuły.

sobota, 25 października 2014

21 Jump Street (7/10)

Buddy, 2012


Komedia oparta na humorze obrazowym. Śmieszy mnie to, co widzę, a nie słuchanie dialogów. Bardzo dawno nie było takiej produkcji. Fabuła kręci się wokół dwójki mężczyzn. Jednym jest Channing Tatum z długimi włosami (ło kurde!) i Jonah Hill wyglądający jak niski i szerszy Slim Shady (ło kurwa!). Obaj chodzą do liceum, jednak nie osiągają tam sukcesów - pierwszy jest lubiany, ale ledwo zdał. Drugi jest utalentowany, jednak nikt go nie lubi. Obaj trafiają niezależnie od siebie do służby, i będą policjantami. Pierwszy lepiej sobie radzi na treningu, drugi na testach z praw. Uzupełniają się, więc zostają kumplami. Pomagają sobie, zdają i z wielkimi honorami zostają mianowani stróżami prawa. Prawdziwymi mężczyznami, najtwardszymi ludźmi w galaktyce...

A w następnym ujęciu jadą rowerami po parku. Nowoczesna straż miejska. Padam ze śmiechu, "to trzeba zobaczyć" - ostatnio zdaje się mówić w ten sposób wyłącznie o złych filmach, a komedie można by równie dobrze zamienić na słuchowiska radiowe. "21 Jump Street" wykorzystuje inny typ humoru, i chwała mu za to. Śmiałem się ze sceny aresztowań, z bijatyki na imprezie, z silnych kontrastów gdy wrócili do szkoły, z jazdy po narkotykach gdy wyprawiali różne pokręcone rzeczy... Tego jak aktorzy się zachowują, co robią i jak to wszystko wygląda. Na końcu jedna postać z drugiego planu zdejmuje brodę i kim się ona okazuje?! Tego nie można opisać. To trzeba zobaczyć.

A do tego garść przezabawnych dialogów. Jak wtedy, gdy Channing Tatum osłonił przyjaciela przed kulą: Zasłoniłeś mnie własną piersią! Tak jak mówiłeś!; No, mam teraz mieszane uczucia.



piątek, 24 października 2014

(felieton) Kiedyś kobiety były święte... Pamiętacie?


"(...) wszyscy faceci są tacy sami... Dobra, mam dosyć. Nie chcę tego więcej słyszeć. Wyjaśnię ci teraz, czemu wydaje się, że wszystkie chłopy są do siebie podobni. To jest im programowane, przez... kurwa, wszystko i wszędzie. To jest jakby ostatnia rzecz, którą człowiek słyszy, zanim idzie spać, i pierwsza którą mu się mówi po przebudzeniu. Wyjątkowość kobiet. Jesteście święte. Idealne. Wyjątkowe... Każda piosenka w radiu opowiada o tym, jak trzeba się starać, by w ogóle zasłużyć na wasze spojrzenie. Na spojrzenie kobiety. Miłe słowo od niej. Akt zainteresowania. Przychylności. Najdrobniejsza rzecz jest nieskończonym zaszczytem i pocałunkiem od Boga. Dziecko idzie do szkoły i widzi dziewczynki, które obejmuje specjalny przywilej, bo są dziewczynkami. Trzeba się do niej inaczej odnosić. Z szacunkiem, i przestrzegać tajemniczych zasad. Bo kiedyś będzie kobietą. Jest za to nagradzany. Słyszy pochwały nauczycielek względem uczennic. Zawsze one są tymi najlepszymi. Najmądrzejszymi, najinteligentniejszymi, najgrzeczniejszymi... idealnymi. Bo są kobietami. Istotami z innego świata, którym to przychodzi bez wysiłku. Są lepsze. Niedostępne, wymagające... Wina zawsze stoi po stronie mężczyzny, który za mało się przecież starał. Kobiety są bardziej złożone, trudne do zrozumienia, skomplikowane - bo to wyższa technika, przy których mężczyzna czuje się jak kamień przy oponie. W późniejszych latach chłopcy są zapraszani do pielęgniarki, która tłumaczy, jak działa ciało kobiety, i przez co one przechodzą gdy dojrzewają... I to oznacza kolejne wyzwania, by jeszcze się wysilić, zrozumieć, wesprzeć, wykazać się... Tylko "Kobieta" i "Kobieta". W końcu zawsze jesteście porównywane do matki. Ostateczny szantaż emocjonalny. Nie ważne co kobieta zrobiła. Zawsze liczy się tylko to, że ma tę samą płeć co matka, i każdą musisz traktować jakby była twoją rodzicielką. "Nie mów tak, nie masz siostry? Swojej matce też byś to zrobił?" Każdą musisz traktować identycznie. Bo wszystkie są identyczne. Wszystkie są kobietami. Wszystkie są idealne. Mądre, inteligentne, piękne, opiekuńcze, mają przepiękny głos, gładką skórę, ich ciało jest perfekcyjne i trzeba zasłużyć sobie by chociaż na nie spojrzeć. Jakikolwiek kontakt z nimi jest nagrodą, do której każdy mężczyzna ma dążyć, i w zasadzie... nie ma dla niego wyższego celu. Danie jej szczęścia, dziecka, domu, orgazmu... Nic innego się nie liczy. Pozwoli ci na to, dasz jej to, i to wszystko.

Dlatego facet nie potrzebuje powodu by się zakochać. Jesteś kobietą, i to już wystarczy. To mówi wszystko co musi wiedzieć, to jest gwarancją twojej doskonałości. Jesteś celem jego życia i wszystkim, czego potrzebuje. Dlatego zachowuje się tak jak ty to widzisz. Dostrzegasz tylko wierzch, jakby dla faceta poderwanie kobiety było wartością samą w sobie. Serio myślisz, że służenie drugiemu człowiekowi jest naszym stanem naturalnym?

Kiedyś ta propaganda i szantaż emocjonalny się kończy, i facet styka się z rzeczywistością. Odkrywa, że kobiety nie są idealne z urodzenia. Nie są nawet ładne z powołania. Nie są ani mądre, ani nie mają klasy. Przeklinają, upijają się i kurwią jak tylko chcą. Cały ich styl może być jedynie ścianą fałszu, która znika po pierwszym drinku lub zamknięciu drzwi na noc. Są w stanie ośmieszyć cię, zhańbić, upokorzyć. Mogą traktować mężczyzn jak śmiecie, a najgorsze, że mogą tak traktować same siebie. I własne dzieci. Nie ma tu żadnych ograniczeń. Płeć niczego im uniemożliwia. Z czasem staje się kowadłem, które niosą za sobą, niczym znak rozpoznawczy dla człowieka, który jest za słaby by nawet radzić sobie z rzeczywistością. Wymyślają zasady stające między nimi a prawdziwym światem - nie można mówić o ich wadze, wieku, wolno jedynie je chwalić, i robić to na każdym kroku. Jeśli nie wyszło, to nie jest jej wina, tylko mężczyzny, który nie starał się wystarczająco. Cały czas szantażują odebraniem uwagi i zainteresowania, ale coraz rzadziej to działa. Jednak... każde przekleństwo z ich ust, każda opowieść o kolejnej wariatce, która wypluła spermę do strzykawki by następnie sobie ją wstrzyknąć i w ten sposób wplątać faceta w ciążę... to po prostu boli po stokroć, niczym młot kowalski łamiący żebra, jedno za drugim. Bo to nie jest anonimowa kobieta. Nie dlatego, że społeczeństwo im na to pozwala, wciąż z kocem zawiązanym wokół oczu śpiewając poematy o wyjątkowości kobiet. Ale dlatego, że ta świętość umiera w każdym facecie, gdy widzi tego typu rzeczy. Każde spojrzenie i miłe słowo tych aniołów traci na wartości.

Tu wszystko ma swój początek. Gdy kłamstwa zderzą się z rzeczywistością, wtedy kształtuje się charakter ogromnej części mężczyzn na tej planecie. Niezależnie od tego, czy ktoś jest na kiwnięcie palcem swojej ukochanej i robi dla niej wszystko w zamian za pocałunek, czy też zdobywa kobiety w ciągu jednej nocy, by strącić ich płeć z tronu i w ten sposób zbudować poczucie swojej wartości. Wszyscy rodzili się w ten sam sposób. W każdym odbywa się ta sama walka, między pragnieniem Anioła w swoim życiu, i zaakceptowaniem, że to bajka nawet większa od Świętego Mikołaja.

Bohater myślał, co tu jeszcze powiedzieć. Chyba powiedział wszystko co chciał, ale jednocześnie czegoś mu w tym wszystkim brakuje. Ostatecznego argumentu przekonywującego. Gdy stał tam, czekając na jakąkolwiek reakcję jego przemowy, wtedy usłyszał znudzoną kobietę:
- Po co mi to mówisz?
Brak słów.
- Przecież wiesz, że to nic nie zmieni. Chyba że się oszukujesz, ale ja nadal będę mówiła, że jesteście tacy sami, i robiła na co tylko mi pozwolicie. Czemu to wszystko powiedziałeś? Na co liczyłeś? Już to wszystko słyszałam wcześniej. Chciałeś być oryginalny? Sądziłeś, że tego nie wiem?
Tego się nie spodziewał. W jednej chwili przestało mu się mówić. Zdezorientowany bohater wyrywa przestrzeń między rzeczywistościami i opuszcza scenę.

Cięcie do:
----------------------------------------------
Dalsze informacje wkrótce. Póki co napiszę tylko dwie rzeczy: raz, powyższy tekst jest częścią czegoś większego. Dwa, mocno tu przekroczyłem granicę między pisaniem za siebie oraz pisaniem jako postać. Nie wszystko powyżej jest tym, co bym sam powiedział, ale też całkiem sporo należy do moich osobistych wniosków. Dorian Gray jeszcze nie może się krzywo uśmiechnąć.

piątek, 17 października 2014

(nierecenzja) Nie polubiłem "X-Men: Days of Future Past"

Prosto, konkretnie i bez kombinowania. Można? Można. Twórcy tego filmu powinni brać u mnie lekcje. Może dzięki temu ich letnia superprodukcja za wiele milionów nie byłaby tak potwornie banalna i jednocześnie przekombinowana. Oto osiem powodów uniemożliwiających mi polubienie tej produkcji:


0. Pierwszy, bonusowy minus leci w stronę recenzentów, marketingowców, kogokolwiek, kto przekonał mnie, że to będzie jakaś druga "Incepcja". Spodziewałem się złożonej, nielinearnej opowieści, w której Logan w przeszłości będzie na misji, która na bieżąco zmieniać będzie przyszłość, i dzięki temu ona się powiedzie... A gdzie tam. Fabuła jest banalna. Cofają świadomość Logana do jego ciała sprzed 50 lat, by zapobiec morderstwu, które dokona Raven, przez które rozpęta się piekło. Widzicie, gdy ona dokona tego czynu, wszyscy będą już przekonani, że X-Meni są zagrożeniem, a na dodatek ją złapią i na podstawie jej mocy stworzą niepowstrzymaną moc masowej zagłady każdego mutanta. Proste...


1. ...prawda? Fabuła na pięć minut, to ledwo jest krótki metraż. Logan się cofa, mówi Raven: "Hej, nie rób tego, będzie to mieć takie i takie konsekwncje". A ona: "Ok, zamiast tego upiekę placek z malinami". The End. A gdzie tam! Nic Loganowi nie mówią, co i jak ma robić, ten na miejscu zastaje Xaviera który ma doła i ból, ponieważ czas ekranowy, więc trzeba go podnieść na duchu. Potem trzeba skombinować Magneto, bo czas ekranowy. Ten okazuje się siedzieć w wymyślnym więzieniu za zabójstwo JFK'a (!!!), więc jest scenariusz "inteligentnego" włamu (banalnego jak włożenie sobie wykałaczki w zęby bez popełnienia po drodze harakiri). Do pomocy biorą jeszcze innego mutanta szybszego niż światło, ponieważ czas ekranowy. Potem o nim zapominają, ponieważ... reżyserem nie jest Zack Snyder? A na końcu okazuje się, że do Raven trafili za późno, nie zdążyli jej wytłumaczyć i zrobili tylko większą kaszanę. Cofnęli się w czasie i nie zdążyli, kumasz? A to dopiero połowa filmu!

2. Nieumiejętny scenarzysta nie przyznał się do swoich braków, zamiast tego kombinował bardziej, zacząc pierdolić o tym, że los jest jak rzeka, która zawsze wróci na swój wcześniejszy tor, nawet jeśli wrzucisz do niej kamyczek. Więc to co było i tak będzie choćbyś się zesrał. Przez takie debilizmy mam ochotę pójść i obniżyć ocenę "Detektywa". To nie kwestia kosmosu, losu, boga czy Czarnej Różdżki. To kwestia scenariusza, i tego, że za diabły nie potrafisz pisać logicznej fabuły.

3. Nikt nie potrafi w równie prostych słowach wyjaśnić Raven, tak jak profesor wytłumaczył to Loganowi na początku, czemu nie powinna tego robić. Kombinują jak słoń pod górkę na rollercasterze, ale nie pozwolą powiedzieć tego odrazu, szybko i zrozumiale. Zapomnieli. Trzeba wszystko komplikować!


niedziela, 12 października 2014

Wish I Was Here

Kino autorskie, 2014


Aiden Bloom ma problemy. Szkoła do której chodzą jego dzieci nie jest opłacana. Miał to robić ich dziadek, ten jednak... ma nawrót raka, więc skorzysta z nowej metody leczniczej, i potrzebuje na to wydać wszystkie pieniądze. Rabin rządzący szkołą nie ma zamiaru kolejny raz przełożyć zapłaty na później - bo życzeniem Boga jest, by mężczyzna utrzymał swoją rodzinę. A co robi Aiden? Wciąż chce spełnić swoje marzenie o pozostaniu aktorem, chociaż od dawna nic w tej kwestii się nie ruszyło w jakimkolwiek kierunku. Rodzinę utrzymuje jego żona, pracująca za biurkiem w jakiejś firmie - jakie są jej marzenia? Szkoła publiczna odpada przez prywatne doświadczenia z młodości samego Aidena. Jego brat mieszkający w przyczepie odmawia zajęcia się nawet psem ich ojca. Co teraz będzie?


piątek, 10 października 2014

(felieton) Dlaczego góry tak zachwycają?


"- Patrzenie się na nie, zatrzymanie się w marszu i tylko... podziwianie. Przecież to strata czasu, nie? Nic się w ten sposób nie zyskuje. A jednak, to robię. Co mi to daje? Czemu je podziwiam?
- Hmm... pomyślmy. Odpowiedź musi być obiektywna. Góry... Nie można ich zmienić. Uchwalić ustawy, która by je zreformowała. Wciąż będą takie same, nieugięte. Jeśli spróbujesz to nagiąć, ukarzą cię. Przekopiesz tunel przez szczyt, zawali się on i cały twój wysiłek pójdzie na marne. Wprowadzisz ustawę, że powyżej 3000 metrów ma być wprowadzone centralne ogrzewanie, bo ty tak sobie tego życzysz, to ci się nigdy nie uda. Góry trzeba zrozumieć. Dziki, prehistoryczny człowiek bał się ich, bo nie nadawały się do życia. Zimno, trzęsie, i do tego działy się rzeczy, których nie znał, jak śnieg czy mocniejsze wiatry. Grabieżca boi się ich, bo są zwierciadłem w którym widzi swoją przegraną, z którą nic nie może zrobić. Nie może oszukać, zeskoczyć z samolotu i zdobyć szczytu jak ci, którzy uczciwie na to pracują. Wejście tutaj niczego mu nie da. Nie, to teren dla uczciwych ludzi. Oni widzą w tym monumentalnym widoku zwierciadło swojej wielkości. Przestali się go bać, a zaczęli właśnie podziwiać. Miarą ich szacunku do samego siebie jest szacunek jakim darzą te cuda natury. To osiągnięcie cywilizowanego człowieka, potrafiącego ją zdobyć, nie by pokonać, ale oddać jej hołd. Udowadniając tym samym, ile musiał zrobić i osiągnąć, by doszło do tej krótkiej chwili. On potrafi współpracować z nimi. Zgodzi się na wszystkie warunki, które one narzucają. Przekopać taki tunel, który się nie zawali. Po zejściu zostawi je takimi jak je zastał. Im więcej szanuje samego siebie, tym bardziej szanuje góry, by w efekcie znów czuć więcej szacunku do samego siebie. Są one żywym, obiektywnym dowodem, kim ten człowiek jest. Manifestem wszystkich wartości jakich w życiu przestrzega. Miarą jego człowieczeństwa, wygranej albo przegranej. Nagrodą tudzież klątwą."

----

Wszedłem raz do czyjegoś gabinetu w pracy, musiałem czekać, na monitorze zobaczyłem góry i tak powstał powyższy tekst. Trochę go rozwinąłem, nadałem bardziej filmowy/literacki "feeling", ale generalnie to jest podobny trop myślowy jaki miałem naprawdę - wcześniej podobnych rozkmin nie miałem. Planuję coś z nim w przyszłości zrobić, wsadzić gdzieś do scenariusza, ale jeszcze nie mam nic. Ot, dobry moment do szuflady.

Bo mam dosyć, ilekroć w filmach (czy gdzie indziej) słyszę pytania o sens życia, a odpowiedzi są albo wymijające, albo w ogóle ich nie ma. Od razu zakładam, że twórcy byli za głupi albo to tchórze, którzy boją się choćby zaproponować odpowiedzieć, dać coś do rozważenia, co widz mógłby potraktować jako pierwsze słowo w dyskusji.

Mam dosyć świata, w którym góry zachwycają, bo są "ładne xd", a filmy są fajne, bo "każdy ma inne gusta ;p". Tyle żyjecie na tym świecie i nie macie nawet przypuszczenia? To co robicie w sztuce?

niedziela, 5 października 2014

Dzikie historie (6/10)

Anthology Film & Black Comedy, 2014


Sześć nowelek spiętych pod jednym, ogólnym tytułem... i niczym więcej, poza niecodziennym poczuciem humoru oraz niezwykłymi pomysłami na historię. I chociaż zalatuje to "Strefą mroku", nie jest to mój ulubiony model produkcji. Jako miniserial bardziej by się nadawał do oglądania. Gdy kilka odcinków TRZEBA oglądać pod rząd, to ja dosyć szybko czuję już zmęczenie. Nie pomaga fakt, że każda opowieść ma słaby, powolny wstęp, a ich poziom waha się od "reakcji Polaka na widok ze szczytu wysokiej góry" po "Garret by to wyciął".

Dlatego omówię poszczególne epizody oddzielnie.


# Epizod 3: "Znikający punkt" - 7+/10

Czyli co by się stało, gdyby Kowalski się zatrzymał w czasie przygody swojego życia by zmienić koło. A maniakalny nieznajomy wysiadł by zrobić mu kupę na przednią szybę. A Kowalski jednak nie dałby za wygraną, i nie zadowolił się tylko bezpieczną ucieczką... Festiwal groteski, przemocy i absurdu, w której żadna ze stron nie ma zamiaru dać za wygraną, a wiadomo gdzie to prowadzi. Ubaw po pachy, wcześniej obdarte ze skóry. Niezapomniany seans. Pokłony za realizację.


# Epizod 6: "Wesele" - 7/10

Żona tuż po zawarciu związku dowiaduje się, że mąż ją zdradził całkiem niedawno. Zainspirowana przez kucharza palącego na dachu, postanawia wykorzystać okazję do zrobienia piekła z życia swojego ukochanego, nie ponosząc za to winy. W końcu zasłużył, prawda? Pytanie tylko, na ile... w kilka minut standardowe wesele zmienia się w najlepszą tego typu scenę w historii kina. Z początku wydaje się, że na koniec reżyser funduje "feministyczną", irytującą anegdotę, ale w sprytny sposób z tego wybrnął. Plus romantyczne zakończenie i milczące sceny, gdzie cały humor płynie jedynie z obrazu. Seans niezapomniany.

piątek, 26 września 2014

(felieton) Jak odmówiłem udziału w ankiecie


W drugiej klasie LO miałem zajęcia z Wiedzy o Społeczeństwie. Były standardowe numery z książkami, których nie było jak zdobyć, a po kilku lekcjach nauczycielka poszła z powodu ciąży, przez resztę semestru nikt nie wiedział, co się dzieje, w drugim dano nauczyciela w zastępstwie, który coś próbował, ale wiele już się nie dało zrobić. A jednak, zapamiętałem te zajęcia z jednego powodu. Na początku, jeszcze przed ciążą, pod koniec lekcji pani psor, ot tak, zadała pytanie: "Czy jeśli Polacy wylądowaliby na Marsie, to na początku zaczęliby sadzić złe cytryny czy dobre pomarańcze?". Każdy uczeń musiał odpowiedzieć, jak uważa. Jako jedyny powiedziałem, że nie mam zdania. Reszta dostała plusy (za "aktywność"), a ja wymowne spojrzenie, gdy mówiła: "Z wyjątkiem tego pana".

Oczywiście, pytanie brzmiało inaczej, by mieć na pozór jakąś wartość (w stylu ankieterów pytających, czy wierzysz w grawitację). Reszta składowych pozostaje bez zmian - pytanie nie miało sensu, uczniowie nie mieli żadnych danych i podstaw by się wypowiedzieć, a więc nie można było odpowiedzieć błędnie. Chodzi tylko o to, by udzielić odpowiedzi.

Wtedy rozumiałem jedynie, że wypowiadanie się w jakiś temacie - nie znając go ani wszystkich Polaków, w imieniu których przecież się wypowiadasz - jest czystą głupotą. Dużo później doszło do tego zrozumienie, że w ten sposób przystosowuje się umysł ludzi do życia wydarzeniami, które go nie dotyczą. Smoleńsk, Tralalala, Sosnowiec, narkotyki, Naziol podczas Dnia niepodległości. I trzeba mieć zdanie w kwestii, którą żyje cały kraj. I trzeba się kłócić.Szukacie źródła, to je macie.

Nie rozumiem tylko, czemu ta nauczycielka w ogóle tego próbowała na tym etapie. Uczniowie byli już praktycznie dorośli, jeśli do tej pory nie zostali "dostosowani", to dadzą przejrzeć takie banalne numery. Bo to naprawdę banał - jednak kto wie, jak miałyby kolejne lekcje wyglądać? Tak czy inaczej, czujki już miałem wystawione.
Zresztą, na pierwszy rzut oka widać, czy uczniowie są dostosowani czy nie. Nie wiem, kiedy i jak to im jest robione, ale nie mam zamiaru uwierzyć w przypadek. Bo widzę, jak dzisiaj zachowują się uczniowie LO, i nie widzę ani różnicy. Przez tyle lat żadnej zmiany? Nie kupuję tego. Ale faktem jest, że repertuar się nie zmienił. Rozmowy w autobusie są identyczne. Nie mają o czym rozmawiać poza "nie wyspałem się / ale wcześnie / dziś matma / ja pierdolę, kurwa mać, ja to kurwa pierdolę" (dziewczyn nawet nie mam zamiaru cytować, bo mi mózg siada), dzień w dzień. Ich umysł już sam wyczekuje kolejnej afery by ich zajęła.

środa, 24 września 2014

(serial) Detektyw

Crime, 2014


"Detektyw" to projekt kręcony z przerwami przez 17 lat, od 1995 roku do 2012 przez Nica Pizzolatto. Bohaterami są detektywi śledczy pracujący nad aktem mordu z sektą w tle. Związane ciało kobiety z tatuażami gdzie tylko spojrzeć, twarz ukryta, dziwna figurka z gałęzi, ułożona w konkretnej pozycji. Gdzie zacząć? Czego szukać? Po prawie dwóch dekadach zostają zaproszeni na komendę, by opowiedzieli o tamtych wydarzeniach. Właściwe pytania przychodzą z czasem - co się wtedy stało? Czemu są przesłuchiwani oddzielnie? Czy widz o czymś nie wie?...

Składniki tego sezonu wyglądają następująco: 1/15 intrygi kryminalnej, 4/15 napięcia, 5/15 wątków pobocznych z życia osobistego, 6/15 klimatu zepsucia i rozkładu, oraz 15/15 w postaci głównego duetu. Chociaż poszczególne odcinki nie wyróżniają się jakoś szczególnie, to jako całość serial naprawdę lśni. Zaplanowany od początku do końca bez jednej zbędnej sceny.

Akcja dzieje się w stanie Luizjana, pełnego moczar, bagien, pól, zapomnianych miasteczek, które zapewne tętniły życiem około 1850. Nieliczne miasta wpasowują się do tego krajobrazu. Łatwo trafić tu na odludzie, gdzie nawet telefon nie dochodzi, a mieszkańcy są bardzo wierzący w którymś odłam Chrześcijaństwa. Obraz, jaki rozpościerają tu twórcy, jest bardzo niepokojący. Sekty, prostytucja, policja działająca na własną rękę, rytualne mordy, krzywdzenie nieletnich. Wszystko tu jest i przez jakiś czas jeszcze będzie w ten sposób. Wszystko zostaje podkreślone przez jednego z dwójki głównych bohaterów, Rusty'ego, będącego duszą całej serii. Człowiek to zmęczony, bez życia, potrafi spojrzeć w oczy i dostrzec, kim ten ktoś naprawdę jest. W swoich niesie mrok. Otwarcie przyznaje, że nie widzi sensu w życiu, człowiek jest dla niego nienaturalnym tworem. Dostrzega, że wszystko jest zamknięte w pętli kręcącej się od zawsze i zapewne na zawsze. Te dzieci, które uratował z klatki, kiedyś do tej klatki wrócą. Zmienią się tylko twarze i nazwiska, ale cała reszta będzie bez zmian. I znowu. I znowu. Jaki więc sens by coś z tym zrobić?

Jeśli macie z nim problem, weźcie pod uwagę, że ja ich nie miałem. Rusty to smutny człowiek, do tego trzyma swoje przekonania dla siebie. Nie jest tak, że tylko pije, strzela i płacze. To coś zupełnie odmiennego.


Druga wielka zaleta tej historii to wątek przyjaźni/relacji/tolerowania się głównych bohaterów. Prawdziwa, męska... jak to w ogóle nazwać? Jest na to słowo? "Partner jest jak rodzic - nie wybierasz żadnego" mówi Marty o Rustym. Przez trzy miesiące jak zaczęli pracować nie zamienili ani słowa - i to było ok. Gdy już zaczną mówić i poznają siebie nawzajem, to okaże się, że nie przepadają za sobą. Podejście Rusta do życia, śmierci, ponury i "filozofujący" sposób rozmyślania w ogóle nie spodoba się Marty'emu. Każe mu zamknąć dupę i tyle. I to też będzie ok. Czasy prawdziwych facetów na ekranie wróciły, można uronić męską łzę szczęścia. Nie ma tu prywatnej bójki, po której przyjeżdżają media i robią z tego zadymę - jak dobrze wrócić do tego świata! To, przez co ta dwójka przejdzie, szczególnie na poziomie osobistym, to coś wyjątkowego dla kina. Nie będą się lubić, nie będą dla siebie mili, ale też obaj wiedzą, że mają na tym padole tego jednego człowieka, który mu uratuje życie. Słowo zostanie dotrzymane.

Mastershot wieńczący 4 odcinek. Scena słynniejsza od samego serialu. Jak na coś tak chwalonego ma za dużo najazdów na ścianę albo ciemne niebo - ale nawet jeśli było markowane, to wciąż robi wrażenie. To była dobra decyzja, by pokazać te wydarzenia w czasie rzeczywistym - chociaż to zapewne był wybór głównie techniczny. Gdyby były cięcia, odcinek były o kilka minut za krótki.

Najcieplejsze słowo o intrydze jakie mogę powiedzieć to: nie przeszkadza. Niby jakaś jest, ale jak się ją oleje to też się będzie nadążać. Zajmuje też mało miejsca na ekranie - pierwszy odcinek to budowanie wszystkich wątków jednocześnie, drugi w zasadzie sprowadza się do "Nie wiemy co robić i najprawdopodobniej musimy się poddać" ale w ostatniej minucie wpadną na nowy trop! Trzeci to już wielkie opóźnienie wątków kryminalnych, bo najpierw trzeba doprowadzić do istotnego miejsca wątki osobiste Marty'ego... Dopiero 4 i 5 odcinek coś rozkręcają w kwestii budowania napięcia. Odcinki 5 i 8 błyszczą pod tym względem, to też moje ulubione epizody. Spodziewałem się czegoś innego, dostałem "Detektywa", w którym polubiłem inne rzeczy niż zamierzałem. Mi to pasuje, chociaż lepsza fabułą by się przydała. Jeśli nastawiasz się na ciekawe śledztwo, to go nie dostaniesz. Dość powiedzieć, że jednym z najważniejszych tropów na które bohaterowie natrafiają jest... przemalowanie domu. Porównują dwa zdjęcia i myślą: "Może ten malarz miał z tym coś wspólnego!".

- Ah, I shouldn't even fuckin' be here, Marty.
- I believe "no shit" is the proper response to that observation.

Temat minusów mogę jeszcze ciągnąć - niejasna narracja, z początku niby opowiadana przez bohaterów. Wykorzystano przy tym dobrodziejstwo gadania z offu, a potem już pokazano widzowi rzeczy, o których żaden z bohaterów nie mówi. Niektóre wątki się nie kończą, brakuje odpowiedzi - i tu trzeba się zetknąć z fanami próbującymi przekonać cię, że to w istocie plus, bo serial chce być bardziej jak życie, które też przecież nie daje wszystkich odpowiedzi. A w jednym odcinku jeden z bohaterów dostaje taki wpierdol, że powinien umrzeć z 60 razy - oczywiście żyje dalej. Bo to tylko serial.;-) Drobnostki. Jedynym elementem, który mi przeszkadzał, było wykonanie scen za kółkiem. Nie wiem, czy tak je badziewnie zrealizowano, by wyglądały jak kręcone na tle greenscreena, czy to naprawdę był GS - ale efekt jest obrzydliwie sztuczny.

Mam nadzieję, że motywy tu poruszone i rozwinięte będą miały swój ciąg dalszy w drugim sezonie. Niech te wnioski, do których Rusty doszedł, mają jakiś ciąg dalszy. W ten sposób będzie lepsze, zamiast na siłę rozrzedzać mrok. Taki właśnie jest cały "Prawdziwy Detektyw" - chociaż poszczególne odcinki nie zbierają u mnie wysokich not, całość cenię całkiem wysoko. Ogląda się go naprawdę dobrze. Jestem bardzo zadowolony z mnogości nowych elementów, jakie ta produkcja wprowadza do telewizji, i ciekaw jestem, czy wyznaczy nową modę na nihilizm w stylu Rusty'ego. Czekam na drugi sezon.
7/10

PS. I całe to gadanie o wyjątkowości produkcji, bo wspomniano w niej o teorii płaskiego czasu... Proponuję dawać 12/10 dla takich tytułów jak "Babylon 5" i innych wykorzystujących motyw hiperprzestrzeni, oparty na teorii, że przestrzeń jest jak kartka papieru, i tak jak ją można nagiąć by oba jej końce się zbliżyły do siebie... W odróżnieniu od "Detektywa", ta teoria jest często uzasadniona fabularnie, a nie rzucona w twarz widzowi, by budować klimat. W ogóle, "Detektyw" jest jedną z tych produkcji, której fanboje tylko obrzydzają mi dobry seans, zmuszając do szukania błędów chociaż w ogóle ich nie dostrzegłem. I potem tylko myślę: "to nie jest aż tak ambitna produkcja, psychologia postaci nie jest aż tak rozbudowana". Motyw z zataczaniem koła i powtarzaniem - gdy to słyszę to widzę tylko niedostatecznie dobry scenariusz, który zwyczajnie tego nie uniósł i owe powtórzenia równie dobrze mogły być efektem braku pomysłów.

niedziela, 21 września 2014

Frank (7/10)

Black Comedy, 2014


Chociaż tytuł się nie myli, i to Frank jest tu głównym bohaterem, widz poznaję fabułę z punktu widzenia Jona - młodego brytyjczyka, muzyka z głową pełną pomysłów grającego na klawiszach, który przypadkiem dostaje się do zespołu prezentującego alternatywny rock. Nazwę mają równie alternatywnie, aż sami nie wiedzą, jak się ją wymawia. Między poszczególnymi członkami są różne napięcia, jednak wszystko trzyma w kupie lider i wokalista imieniem Frank. Razem z Jonem lądują w małym domku na Irlandzkim odludziu, gdzie będą nagrywać płytę. Aż do skutku.

"Frank" mnie zainteresował po przeczytaniu recenzji pana Dębskiego, w której napisał: "okazał się filmem znaczącym dla mnie osobiście jako twórcy". I ma to zastosowanie również w moim przypadku, chociaż wciąż tak o sobie nie myślę. Produkcja Abrahamsona kupiła mnie już w czołówce, w której Jon chodzi ulicą i próbuje ułożyć piosenkę - chociaż wtedy myślałem, że po prostu wszędzie widzi jakąś inspirację, cały czas ma nowy pomysł, i nie umie nad nimi zapanować. A w pracy siedzi nad jakimś monotonnym zadaniem, myślami będąc nad tym, co akurat tworzy... Super. Po prostu super. Taki bohater to coś idealnego. W pewnym momencie słyszy on: "Zapewne zastanawiasz się, czemu nie możesz być Frankiem... Zrozum, Frank jest tylko jeden". Ktoś powinien mi to powiedzieć trzy lata temu. Jeśli więc coś tworzysz, myślisz cały czas nad tym czymś idąc ulicą - jest to film dla ciebie. Bez znaczenia, czy robisz to dla siebie, czy chcesz z tym coś więcej zrobić. A nawet - szczególnie wtedy.


piątek, 19 września 2014

(felieton) Reżyseria "Lost" oraz stylistyka "Awake"

Na mojej liście "prezentów, które chciałbym dostać, ale zapewne i tak sam sobie je kupię" jest "Lost" w wersji BR. Jest dosyć daleko, bo najpierw trzeba mieć telewizor, który to wykorzysta, głośniki, fotele... mieszkanie... Ale jest. Od jakiegoś czasu nie tylko ze względu na moje uczucie dla tej produkcji albo lepszą jakość techniczną. Również dla dodatkowej zawartości, która jest kozacka. Nagrania z przesłuchań, fotograficzne wspomnienia Matthew Foxa, niewykorzystane retrospekcje... Dla człowieka jak ja - marzenie.

Jeden z dodatków nazywa się "Flashback & Mythologic", w którym m.in. J.J. Abrams wyjaśnia, skąd się wzięła idea retrospekcji zajmujących połowę każdego odcinka. Jednym powodem było to, że nie szło wypełnić godziny ekranowej tylko opowieścią z Wyspy. Drugim - miłość do "Twilight Zone". Produkcji z lat 60'tych, w której każdy epizod był w stylu dowolnym. To mógł być kryminał, sci-fi, z duchami, western - liczyło się tylko to, by w każdym odcinku widz odwiedził tytułową strefę mroku. I na to pozwoliły twórcom retrospekcje w "Lost". Mogli wymyślać bez żadnych granic, co tylko im przyjdzie do głowy i wyda się na tyle fajne,by dać do serialu.


Najistotniejszy jest wywiad z Jackiem Benderem, głównym reżyserem "Lost", który opowiadał, jak to myślano nad tym, jak przedstawić flashbacki, różnicę w czasie i miejscu. Nie chciano żadnych filtrów czarno-białych, żadnych wyraźnych przejść. Bez pójścia na łatwiznę. Wymyślono kilka rzeczy - po pierwsze, usunięto z retrospekcji kolor niebieski oraz zielony, jeśli było to możliwe. Praca kamery miała być stała, podczas gdy na Wyspie jest cały czas w ruchu (coś, co wyszło naturalnie w pilocie). W przeszłości otaczano również bohaterów rzeczami, których nie mają na Wyspie. Posłużono się w ramach przykładu sceną, w której Locke gra w pracy w grę strategiczną. Początkowo rozgrywała się ona w mieszkaniu tej postaci, ale przeniesiono ją do wieżowca, w którym jego szef mógł przyjść i wziąć sobie napój z automatu. Wiele detali, które działają w zasadzie na poziomie podświadomości. Nie zwraca się na nie uwagi, trudno je pochwalić lub wychwycić, bo są... tak naturalne. A robotę robią konkretną.

O dziwo, była to jedna z tych wspaniałych rzeczy, o których od razu nie pomyślałem: MUSZE TO MIEĆ W MOIM SERIALU. Nie, zamiast tego: "Wow! Teraz wiem wszystko o reżyserii!" Dziś bym się poprawił, i stwierdził, że odbyłem pierwszą lekcję... Może dwie. Ale po kilku tygodniach znalazłem zastosowanie dla tej wiedzy przy kolejnym kreślenie "Awake". Nie zamierzałem tego, do tej pory trzymałem się naturalizmu... i to się zmieniło.

Pierwsza kwestia to wnętrza. Całą główna linia fabularna mojego serialu rozgrywa się w zamkniętej przestrzeni, z której bohaterowie starają się wyjść. Nie ma tu widoku na zewnątrz, nie wiadomo jak ono wygląda, kiedy jest dzień a kiedy noc. Dlatego w retrospekcjach chcę unikać wnętrz. Celuję teraz w otwarte tereny, kręcenie z zewnątrz, zaglądanie przez okno. Nawet jeśli już akcja będzie się toczyć w jakimś pokoju, zawsze w tle ma być otwarte okno lub szyberdach, za którym widać niebo, monitor komputera na którym widać ikonkę podłączenia do Internetu, otwarte drzwi do pokoju w którym bawi się dziecko. Jest coś tam dalej, można tam przejść, droga jest wolna.

Coś podobnego zrobił Hitchcock w "Psychozie". Tam zawsze są jakieś otwarte drzwi gdzieś w tle, mówiące: "Jest więcej niż dostrzegasz", drugie dno w psychice.

Druga kwestia to światło. W teraźniejszości moi bohaterowie muszą o nie walczyć, jest dla nich warunkiem jakiegokolwiek komfortu psychicznego. Nawet jeśli zapalą gdzieś światło na stałe, będzie ono migać, by pamiętali, jak niepewne ono jest. Nie zależy mi na jump-scare'ach. Wciąż będą korzystać z pochodni, które kiedyś się przecież skończą, i nie dają wiele wiedzy. W retrospekcjach, światło ma być czymś naturalnym. Jeśli postać wchodzi do pomieszczenia, światło jest już tam zapalone, ona nic z tym nie robi. Nie myśli o tym, przyjmuje to jako coś stałego, jak powietrze. Poza tym, większość scen mam zamiar umieścić za dnia. Zawsze też wiadomo, jaka pora dnia jest. To ogromna różnica.

Z kolorami nic nie planuję. Nawet nie wiem, czy to co robię podpada pod funkcję scenarzysty... ale jest w tym coś pozytywnego. Dobrze mi mieć świadomość, że moja produkcja ma własny "styl".

piątek, 12 września 2014

(Felieton) Hołd dla tego, co dobre, w The Way Way Back


Przeglądam sobie dawne wpisy na blogu i natrafiam właśnie na ten dotyczący "Najlepszych, najgorszych wakacji". W pewnym momencie napisałem tam, że bardzo chciałbym zrobić listę najśmieszniejszych chwil tego filmu. Ot, dla samego siebie. Potem o tym zapomniałem, dlatego gdzieś mi to umknęło, ale tym lepiej, bo dzięki temu mogę to zrobić - prawie - w rocznicę pierwszego seansu. Tak, będę na tegorocznym zlocie filmweb offline. Tylko mnie martwi zmiana knajpy...

Dla porządku, przypomnę: "Najlepsze, najgorsze wakacje" to film, w którym mnóstwo pozytywnej energii miesza się z okropnym prowadzeniem wątków, żenującymi scenami, beznadziejnym pisaniem postaci, tragicznym zakończeniem, prawdopodobnie najmniej ekscytującym punktem kulminacyjnym w historii, schematycznością... można tak wymieniać i wymieniać. A i tak go lubię. Początkowe zamiary trochę musiałem zmodyfikować, bo okazało się, że film mnie już nie śmieszy jak na początku - widać bez umierającej ze śmiechu widowni wokół to już nie to samo. Dlatego wybrałem opowiedzenie o 10 rzeczach, które najbardziej w tym filmie lubię.

Lub jak inni mogą to nazwać: jak bardzo Garret może wyjść na geja w niezaplanowany sposób?

środa, 10 września 2014

(serial) Na południe od Brazos

Western, 1989


Chyba pierwszy raz stykam się z czystą opowieścią umieszczoną w kostiumie dzikiego zachodu. Było już artystyczne spojrzenie Sergio Leone, było mroczne "Bez przebaczenia", były przygody, były te dotyczące rewolucji meksykańskiej, były różne dramaty w których nie ma tylko "dobrych i złych", były te w których szeryf miał białe ząbki i chodził w jasnym kapeluszu... ale nigdy nie zobaczyłem czystego westernu. Przynajmniej mam takie wrażenie. "Lonesome Dove" to opowieść o życiu, jakie się toczyło w tamtych czasach. Jego trudach, urokach, smutkach, gorzkich myślach i... kurde, wszystkim. Postaci i wątków tu bezliku: zaczyna się od dwójki starszych mężczyzn, których legenda opuściła: Woodrow F Call oraz Augustus McCrae. Byli sławnymi szeryfami, dziś siedzą zapomniani gdzieś w miasteczku, o którym nikt nawet teraz nie pamięta. I kopię studnię, zajmują się ranczem... Odwiedza ich stary znajomy - Jake Spoon. Proponuje interes życia, czyli spęd bydła na północ, gdzie ponoć jest jak w niebie. Idealne warunki do życia. Nic nie trzyma żadnego z nich tutaj, więc przystają. W innym miejscu Ameryki okazuje się jednak, że pewna kobieta chce głowy Spoona. Zmusza szeryfa, by ten wbrew pozostałym świadkom, zeznających niewinność Jake'a, odbył tę długą podróż i złapał naszego trzeciego bohatera. I tym samym staje się on czwartą główną postacią, bo wyrusza w podróż z synem. A gdy to się stanie, jego żona wyjedzie też, tylko w innym kierunku. Ponoć za innym facetem. Zastępca szeryfa pojedzie do szefa, by mu o tym powiedzieć. A następne odcinki tylko dokładają kolejne wątki i postaci.

4 odcinki po 93 minuty

piątek, 5 września 2014

(Feileton) O Boyhood, nie na temat

Słowa, które cisnęły mi się na klawiaturę, gdy pisałem wrażenia po seansie produkcji Linklatera którą uważam za wspaniałą - ale zupełnie tam nie pasowały. Prostowanie tego, co inni gadają, demitologizacja, anegdota z seansu oraz wkurw tygodnia.

Wio.

Zawsze przy okazji takiej produkcji trafię na recenzenta, który umie przede wszystkim mówić o tym, czym film nie jest, i całą swoją wypowiedź musi oprzeć o sformułowanie: "Jeśli liczycie na szybką akcję z transformeruf to nie jest kino dla ciebie!". Pierwotnie miało być w tym miejscu przekleństwo albo trzy, ale już wyzdrowiałem... Ta, tego właśnie oczekiwałem po opisie fabuły "Boyhood". A tak naprawdę - jeśli ktoś by chciał sprostować moje oczekiwania, to niech wspomni o braku psychologii i ciągu przyczynowo-skutkowego w filmie o dorastaniu. Bo póki co jestem jedyną osobą we wszechświecie, która się tego spodziewała. Myślałem, że bohater usłyszy coś od ojca w wieku 8 lat i to go ukształtuje. Ale nie, kto by się tego spodziewał? Ja powinienem myśleć, że na jego dom napadnie Godzilla, główny bohater zatańczy breakdance'a na tle wybuchów i w ten sposób jakoś przeteleportuje się do głowy stwora i będzie nim kierować. To by było logiczne, i trzeba mi wytłumaczyć, że to nie nastąpi.

...ale potem byłem już po seansie w kinie, i przez 0,001 sekundy miałem ochotę wywalić barana w ścianę po usłyszeniu dialogu z udziałem kobiety, która opuszczała salę przede mną.

- Aktorzy grający głównego bohatera byli bardzo podobni...
- Cały ficzer tego filmu polega na tym, że zbierali ekipę co roku przez 12 lat i kręcili z tymi sami ludźmi.
- Acha... to musiało być zaplanowane, nie?
- Właśnie tłumaczę, że...


niedziela, 31 sierpnia 2014

Boyhood

Coming-of-Age, 2014


Film o dorastaniu, idealnie przezroczysty i nijaki, jednak wystarczająco konkretny by przekonać widza, że twórcy wiedzą o czym opowiadają. Linklater celował w opowieść pozbawioną sylwetek postaci, rozwoju fabuły. Charakter głównego bohatera ogranicza się tylko do tego, jak wygląda. Wszystko to w celu zbudowania filmowego zwierciadła, z którego każdy może wyciągnąć co chce i w jakiej ilości tylko zapragnie. Zachęca do wspomnień, konfrontacji przeszłości z osiągniętą dorosłością.

Co roku, począwszy od 2002, zbierano ekipę i kręcono kolejny segment tej historii, w której aktorzy zdają się pracować na odwrót. Teraz na ekranie widziałem zwykłych ludzi - takich, którzy chcieli pisać muzykę albo książkę, chcą robić zdjęcia by tworzyć sztukę, ale zapewne im nie wyjdzie, i zostanie im magia codziennego życia. A w istocie są tylko postaciami, granymi przez ludzi którym się udało spełnić marzenie występowania przed kamerą. Najważniejsza jest kwestia taka: czy ten film straciłby coś, gdyby był kręcony przy użyciu zmieniających się aktorów? Albo przy użyciu techniki komputerowej, a nawet gdyby całość zrobić jako animację? Odpowiedź brzmi: troszkę. Parę razy podczas seansu złapałem się na myśleniu, że tamto już było i nie wróci. Bohater wygląda już inaczej i tak dalej. Fakt, że to prawdziwy aktor, dodaje całości realizmu. Dzięki temu można w trakcie oglądania pomyśleć również o dziewczynie, która podała kartkę Masonowi w szkole, gdy go ojciec ogolił na łyso. Pocieszyła go, wywołała uśmiech na jego twarzy... I teraz tylko się zastanawiać, gdzie może dziś być?

Tonacja obrazu jest zagadkowa, bo zdaje się, jakby nie było tu dramatów. Ale te są, i owszem. Rozwój rodziców, pijany ojczym, przyjście do szkoły z krótkimi włosami... ale proces oglądania jest płynny, bez dołów, bardziej pogodny na stałym poziomie. Jakby twórcy nie chcieli, by oglądający zaczął się przejmować.


sobota, 30 sierpnia 2014

Cold in July

Psychological Thriller, 2014


Proste, męskie kino. Schemat znany z kina B opowiedziano w dobry sposób, wzięto do głównej roli Michaela Carlyle Halla, trzymano wszystko najprościej jak się da... Garret jest zadowolony. Akcja "Mroźnego lipca" rozgrywa się w niedalekiej przeszłości, na południu Stanów Zjednoczonych. Pierwsze sceny mają miejsce w nocy - żona budzi śpiącego obok męża. Ktoś jest w domu, słychać tę osobę. Richard Dane natychmiast zrywa się, wyciąga z pudełka rewolwer i zaczyna go ładować - już w tym momencie widać, po tym, jak ta postać wkłada kolejne naboje trzęsącymi się dłońmi, że reżyser wiedział co robi. Z rozmysłem obsadził takiego aktora jak Hall w roli szarego ojca, i nie pomylił się. Richard podczas skradania się po własnym domu przekonuje się na własne oczy, że faktycznie ktoś tu jest. A wystrzał nie był do końca kontrolowany. W jednej chwili tylko w niego celował, w drugiej krew tamtego zachlapała jego cenną ścianę.

Policja przyjeżdża, identyfikuje ciało włamywacza... i przy okazji wspomina, że ten miał tylko ojca. Który właśnie wyszedł z więzienia po wielu latach. Jeśli spodziewacie się, że ten będzie chciał się zemścić na mordercy jego syna, to macie rację. Jeśli spodziewacie się powtórki z "Przylądku strachu", i motywu gnębienia rodziny przez 2 dłużące się godziny, to zostaniecie mile zaskoczeni. Bo ojciec szybko dokonuje ataku, i równie szybko zostaje złapany. Tu następuje pierwszy zwrot akcji - nagle okazuje się, że oglądam coś innego niż myślałem. Kino klasy B? Nie do końca!


piątek, 29 sierpnia 2014

(felieton) Garret zarobił na pisaniu

 

Wysłałem tekst do CD-Action i mi go wydrukowali w dziale z publicystyką. Było podpisywanie 5-stronnicowej umowy, wysyłanie jej pocztą poleconą, kontakt przez maila, "nagłe" prośby ASAP o "coś-tam", pisanie całości od nowa. Wszystko co najlepsze, na co mogłem liczyć..

Wielbię filozofię obiektywizmu i przeszkadza mi, że większość ludzi czerpie informacje o niej z Internetu, gdzie sporo jest o niej bredni, i "BioShocka", grze komputerowej która przeinacza sporo faktów, a ludzie nawet piszą prace naukowe na jej podstawie. By udowodnić, dlaczego owa filozofia nie może działać w rzeczywistości. Protestuję przeciw temu, a i przy okazji mógłbym zaprezentować paru osobom, na czym owa filozofia polega. Zebrałem się w sobie, napisałem coś, co do połowy miało być zwykłym listem, i gdzieś w międzyczasie złapała mnie ambicja: "Hej, może będzie z tego artykuł?". Więc się rozpisałem, wyjaśniając na czym polega obiektywizm, jak "BioShock" się do niego ma, i dlaczego nie warto z niego wyciągać wniosków względem tego nurtu filozoficznego. Coś takiego wysłałem do CDA na maila. Odpowiedź dostałem po 30 minutach.

środa, 20 sierpnia 2014

(serial) Latający cyrk Monty Pythona

Comedy, 1969


Zagadka wszechświata #25034: dlaczego Garretowi, który lubi pełnometrażowe produkcje Monty Pythona, nudził się na ich serialu? Chyba nigdy tego nie pojmę.

Z początku, nawet jeśli pojawiał się jakiś udany dowcip, to zaraz był marnowany przez kolejne wątki, scenki, i długość odcinka. Mam wrażenie, że lepiej by się to sprawdziło w formie dużo krótszej, jak te filmiki na YT. Jeden gag, jedna scena, i koniec. W obecnej formie, nawet jeśli prognozy były dobre to i tak miałem dosyć w ciągu pierwszych 10 minut. Gagi były powtarzalne, wymuszone, jakby na siłę wciskano mi, że są śmieszne - nie uśmiechnąłem się za pierwszym razem? To może za drugim? To może szóstym? Do tego ciągły chaos, bez tematu czy jakiegoś motywu, wszystko ogólnikowo, w pośpiechu, byle większy absurd, często gubiąc sens dowcipu jeśli taki był po drodze.

Nie jest to zła produkcja. Nie przekazuje złych wartości ani nic z tych rzeczy, żarty jeśli schodzą do niskich to tylko po to, by takowe wyśmiać. Nie ma obrzydliwości ani niczego poniżej poziomu. I nawet w tych nieśmiesznych epizodach widać wysiłek oraz talent twórców. Potwierdzają go zresztą w lepszych momentach, które tu wymienię. 13 odcinków obejrzałem, skacząc po całości, i nie mam ochoty oglądać tego dalej. Wręcz cieszę się jak cholera, że mam to za sobą.


Miejsce 5: Gdy Dennis Moore okradał bogatych i dawał biednym, w efekcie zamienił ich miejscami i wpadł w zakłopotanie.

Miejsce 4: Nauka obrony przed napastnikiem uzbrojonym w banana. Chyba pierwszy gag w całym serialu, który mnie rozbawił.

Miejsce 3: Spotkanie ze sławnymi osobistościami historycznymi jak Lenin, by poprzez zadawanie pytań wyłonić najmądrzejszą osobę w historii. Kategoria to oczywiście sport i zadania w stylu: kto wygrał puchar Anglii w 1955 roku.

Miejsce 2: z pewnością było udanych żartów więcej, bo nie wierzę, że tylko cztery mnie śmieszyły na tyle odcinków. Po prostu nie pamiętam.

Miejsce 1: Gdy chłop z wadą wymowy nie umiał wymawiać "C", więc poradzono mu, by zamiast "Coca Cola" mówił "Koka Kola". I to zadziałało.

Ulubiony odcinek: "Blood, Devastation, Death, War and Horror" (3x04). Taki solidny epizod, od początku do końca umiejący wywołać u mnie uśmiech.

niedziela, 17 sierpnia 2014

Strażnicy Galaktyki

Space Opera, 2014


Poznajcie pięciu przypadkowych ludzi, którzy na siebie trafią i pod koniec z jakiegoś nieznanego mi powodu zostaną nazwani Strażnikami Galaktyki. Peter Quill, chciany być znany również jako Star Lord, to najemnik zajmujący się znajdywaniem starych rzeczy w zapomnianych ruinach, coś jak doktor Jones. Zlecono mu znalezienie pewnej kulki o nieznanym mu zastosowaniu, jednak są na nią chętni również inni. Jedną z nich jest Gamora, zielonoskóra asasynka. W paradę jej wchodzi Groot, Człekopodbne Drzewo znające tylko trzy słowa po angielsku oraz kumplujący się z nim Szop Rocket. Chcą oni dostać nagrodę jaką wyznaczono na głowę Star Lorda. Ale że cała czwórka wie, jak sobie nawzajem sprawiać manto, w imprezę wmieszała się policja i teraz wszyscy trafili do więzienia. Ta, poznają Człowieka-Tatuaża, Drexa, który chce się na początku zemścić na Gamorze za to, co zrobił jej szef, ale po chwili stwierdza, że woli poczekać i skorzystać z pomocy Gamory, by dopaść szefa we własnej osobie. Cała piątka ucieka z więzienia, by zarobić wielką kasę, poznać zastosowanie kulki i tego, komu na niej zależy, a także bić się, kłócić oraz bawić w najlepsze.

Nie musicie za tym nadążać. Wystarczy, jeśli wiecie, że jest tu Zły, który chce wysadzić Planetę, i z jakiegoś powodu piątka tytułowych bohaterów postanawia mu w tym przeszkodzić, bo nie mają nic innego do roboty.

Najlepsze, co ten film robi, to zapewnia mnie każdą sekundą, że "Strażnicy Galaktyki 2" będzie jednym z moich ulubionych filmów wszech czasów. Generalnie, wiedziałem czego się spodziewać po tym filmie, i dobra wiadomość jest taka, że jeśli się przygotujecie, to nie będziecie mieć z tym wszystkim problemów. W tej produkcji jest ocean ekspozycji, cała pierwsza połowa to tłumaczenie kto kim jest, czym się zajmuje, co robił w przeszłości... I tego nawet nie ukrywają. W zasadzie ograniczono to do tego, że ktoś wchodzi przed kamerę, pytają się jej, kim jest, ona wyjaśnia przez kilka minut, i następna scena. Rozumiem - nowa marka, nowe uniwersum, nowe postaci, i wszystko to w jednym filmie. Wyszło całkiem ok. Główny przeciwnik jest do bani, w ogóle nie zapada w pamięć, dopiero pod koniec filmu zaczynam się pytać, czemu on robi to co robi... i guzik mnie to obchodzi. Nie trzeba tego wiedzieć. Film wydaje się świadomy, co robi dobrze, co źle, i skupia uwagę widza na tych pierwszych elementach, które w pewnym stopniu dają sobie radę bez drugich. Na tyle, na ile film może być ekscytujący bez angażującej fabuły.


piątek, 15 sierpnia 2014

(Felieton) O wspaniałości "Out of Gas"


Jest to dziewiąty odcinek serialu "Firefly" i wyróżnia się tym, co w kinie uwielbiam, czyli narracją. Z technicznego punktu widzenia, nie jest to wyróżniający się epizod - nie wpływa on na szerszą akcję, kończy się tak, by następny mógł się zacząć z czystym kontem. Nie ma tu nawet takich pierdół jak rozwój postaci albo relacji między nimi. Można przeskoczyć i nic nie stracić, bo wiadomo jak się skończy ta historia o awarii systemów podtrzymujących życie i silnika pośrodku czarnego zadupia kosmosu. Nawet nie ma tu jakichś nowych puzzli, wszystko można rozpoznać. Ale zostało to opowiedziane w taki sposób, że nic z tego co napisałem nie ma tu znaczenia. To kino katastroficzne na najwyższym poziomie, tak jak "Titanic" Camerona - wszystko pokazano w zwiastunie a ludzie i tak poszli do kin na seans. "Out of Gas" robi coś, co myślałem, że jest niewykonalne, mianowicie: łączy trzy linie czasowe. Retrospekcje, teraźniejszość i futurospekcje - w jednym odcinku, trwającym 40 minut. Zachowano przy tym idealny porządek.

Uznałem, że nie ma sensu pisać o tym bez spoilerów, bo po co. Chcę pochwalić też zakończenie, więc w rozwinięcie klikać tylko po seansie.

środa, 13 sierpnia 2014

(serial) Firefly


Western, 2002


Wyjątkowa produkcja. Nie spotkałem się jeszcze z opinią kogoś, kto obejrzał ten miniserial i nie był zadowolony. Jeśli z wam się to uda, to upewnijcie się, że a) nie jest pracownikiem FOX, b) oglądał serial we właściwej kolejności, c) w ogóle oglądał całość, i nie jest jednym z tych dziwaków co to oglądają ułamek serialu a oceniają całość. Ja statystyki nie mam zamiaru obniżać, też jestem usatysfakcjonowany. Polubiłem bohaterów, wykonanie zasługuje na moje pochwały, i chcę wiedzieć, jak to wszystko się rozwinie. Ale nie z kolejnych sezonów, bo produkcja została anulowana, tylko z komiksów i filmu pełnometrażowego.

Najbardziej poszkodowanym w historii telewizji jest oczywiście Straczyński, którego oryginalny pomysł na "Babylon 5" został ukradziony przez Paramount by zrobić "Star Trek: DS9", i to był zaledwie początek jego jazdy. Na drugim miejscu jednak jak widać jest Joss Whedon, któremu FOX wyemitował serial... w niewłaściwej kolejności. Dwuczęściowy pilot wprowadzający w świat, bohaterów i fabułę, wyemitowano jako ostatni 11 epizod. Ponoć krytycy zjechali "Firefly", i był to drogi serial, więc skasowano wszystko, zanim jeszcze coś się zaczęło wykluwać. Produkcja odżyła w jakiś sposób na rynku DVD, zdobyła fanów, trzy ostatnie wyprodukowane odcinki nawet doczekały się emisji. Zrobiono pełnometrażowy tytuł, mający zamknąć wątki poruszone wcześniej. A teraz co? Nic. Fani są, kickstarter jakby co by pomógł, ale prawa do marki trzyma Fox, Whedon jest zajęty u Marvela a Nathan Fillion grający głównego bohatera "Firefly" jest zajęty na planie "Castle". Na dodatek cała ekipa jest już 10 lat starsza. Kanał.

Tak, również ja myślę w ten sposób. Gdyby "Firefly" wróciło, to byłoby... miłe.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Towarzysze broni (6/10)

Prison Film, 1937


Jeden z tych filmów, których fenomenu nie łapałem, do póki nie przeczytałem o niej w książce poświęconej teorii filmu. "Towarzysze broni" to pierwszy ważny film antywojenny, pokazujący jak jeńcy wojenni różnych narodowości mieszkają razem w obozie niemieckim... i nie ma z tym żadnego problemu. Nawet z Niemcami idzie się tu dogadać, a nawet sprawić, by ci czuli szacunek do oficerów których złapali. Wszelkie podziały i różnice okazują się tutaj "Wielką iluzją", jak wskazuje oryginalny tytuł. Tyle teorii.

W praktyce nie rozumiem, czemu to właśnie ta produkcja jest uznawana za jedną z najbardziej humanitarnych w historii? Jeśli patrzeć na nią pod tym kątem, temat humanitaryzmu został tu poruszony bardzo leciutko. Film Renoira jest zbyt lekki, by traktować go jakoś poważniej, kropka. Życie w obozie i relacje między postaciami przypominało mi "Stalag 17" Wildera. Jeśli w niej przeszkadzał wam komediowy ton, bo uważacie, że o takich historiach nie wypada w taki sposób mówić, tutaj też wam to będzie przeszkadzać. Szczególnie w pierwszej połowie, gdy przed kamerą błaznuje naprawdę sporo osób, o hałasowaniu podczas kopania tunelu nawet nie ma co wspominać.