piątek, 5 września 2014

(Feileton) O Boyhood, nie na temat

Słowa, które cisnęły mi się na klawiaturę, gdy pisałem wrażenia po seansie produkcji Linklatera którą uważam za wspaniałą - ale zupełnie tam nie pasowały. Prostowanie tego, co inni gadają, demitologizacja, anegdota z seansu oraz wkurw tygodnia.

Wio.

Zawsze przy okazji takiej produkcji trafię na recenzenta, który umie przede wszystkim mówić o tym, czym film nie jest, i całą swoją wypowiedź musi oprzeć o sformułowanie: "Jeśli liczycie na szybką akcję z transformeruf to nie jest kino dla ciebie!". Pierwotnie miało być w tym miejscu przekleństwo albo trzy, ale już wyzdrowiałem... Ta, tego właśnie oczekiwałem po opisie fabuły "Boyhood". A tak naprawdę - jeśli ktoś by chciał sprostować moje oczekiwania, to niech wspomni o braku psychologii i ciągu przyczynowo-skutkowego w filmie o dorastaniu. Bo póki co jestem jedyną osobą we wszechświecie, która się tego spodziewała. Myślałem, że bohater usłyszy coś od ojca w wieku 8 lat i to go ukształtuje. Ale nie, kto by się tego spodziewał? Ja powinienem myśleć, że na jego dom napadnie Godzilla, główny bohater zatańczy breakdance'a na tle wybuchów i w ten sposób jakoś przeteleportuje się do głowy stwora i będzie nim kierować. To by było logiczne, i trzeba mi wytłumaczyć, że to nie nastąpi.

...ale potem byłem już po seansie w kinie, i przez 0,001 sekundy miałem ochotę wywalić barana w ścianę po usłyszeniu dialogu z udziałem kobiety, która opuszczała salę przede mną.

- Aktorzy grający głównego bohatera byli bardzo podobni...
- Cały ficzer tego filmu polega na tym, że zbierali ekipę co roku przez 12 lat i kręcili z tymi sami ludźmi.
- Acha... to musiało być zaplanowane, nie?
- Właśnie tłumaczę, że...



Nie wiem, czemu mnie irytuje, że ludzie nie wiedzą co oglądają. Ale tak jest. Jak w ogóle ludziom udaje się uniknąć tej informacji? Na tym fakcie ludzie opierają swoją opinię o całej produkcji najczęściej. "Był kręcony w ten sposób i jest zajebisty!!!!" Przecież ten kloc trwa prawie trzy godziny. Po co iść do kina, nie wiedząc na co, i wybierać właśnie najdłuższy film w ofercie? Przez 0,001 sekundy przyznałem rację debilnym recenzjom. I takie gadanie, by nie spodziewać się bum-bum, ma sens. Ale to oczywiście nieprawda. Salę opuściło 20 osób, i wszyscy poza babą byli niewidzialni, bo kulturalni i byli cicho. Większość wcale nie jest debilami. To tylko wygodny sposób patrzenia na świat, by coś zyskać bez jednoczesnego wysilenia się.

A teraz mity
- Ponoć film portretuje to, jak zmieniał się świat i kultura. Ludzie chwalą Linklatera za chwytanie się ówczesnej mody, nie wiedząc, co z perspektywy czasu przetrwa. W praktyce, bohater pójdzie na premierę książki "Książę półkrwi", zagra na Xboxie i to tyle. A nawet to kończy się w 1/3 filmu, potem w ogóle takich rzeczy nie ma, nie licząc 3 zdaniowej rozmowy rozpoczętej od: "Hej, a jak myślisz, czy powstanie nowe Star Wars?"

- Ponoć jest to film propagujący Amerykańskie wartości i takowy model rodziny. Jakkolwiek każde dzieło sztuki jest "propagandą" jakichś idei*, tak "Boyhood" jest i w tym aspekcie całkowicie przezroczyste. Tak, bohater dostaje na urodziny broń i biblię, ale potem żaden z tych rekwizytów nie doczeka się komentarza lub drugiej sceny. To się po prostu dzieje, bez żadnego kontekstu moralnego. Mason nie dostaje broni, by z niej bronić swojego domu, nie jest też nawet religijny, i nie ma słowa komentarza odnośnie tego, co on myśli na temat nie bycia ochrzczonym. Idealna nijakość i przezroczystość. Można się tu doczytać najpoważniejszej propagandy w historii kina, jak i w ogóle jej nie zobaczyć. Tak samo jakoby "Mad Man" powstał, bo twórcy tego serialu chcą powrotu czasów, gdy kobiety były tylko sekretarkami, mężczyźni rządzili światem, a czarni pracowali najwyżej jako podawacz ręcznika w łazience urządzonej za 100 tysięcy.

- Ponoć jest to film o dorastaniu. Ale nie ma w nim psychologii ani konsekwencji fabularnej, więc jest to po prostu zbiór scenek wykorzystujący tych samych aktorów zbierających się i grających te same nijakie postaci, tylko co roku starszych o te plus/minus 12 miesięcy. Sam Linklater mówił, że to film o dzieciństwie, skupiający się na tym momencie, gdy kończysz dojrzewać a zaczynasz się starzeć. O życiu. O tym, jak upływa czas. Zgoda, ale nie ma tu dorastania. Nie ma ojca mówiącego coś synowi, co on pamięta do końca. Chyba, że poprzez "dorastanie" rozumiecie rozwój fizyczny z dziecka w nastolatka. Wtedy tak. Ale jesteście ograniczeni.

- Ponoć jest to ewenement, coś niespotykanego do tej pory. W jednym filmie pokazano starzejących się aktorów... W kinie i owszem, ale w serialach czynią to cały czas. I robią więcej, bo poza stawianiem aktorów co roku przed kamerą, dodają do tego konkretne elementy. Wiecie: fabułę, narrację, historię... Nawet jeśli chcecie mieć dziecko rozwijające się na ekranie, to macie dowolny tytuł, w którym są dzieci. "Bill Cosby Show", "Rodzina zastępcza"? Cholera, nawet "Lost" to zrobił. Malcolm David Kelley miał na początku 12 lat, ale zmienił się wystarczająco do finału, gdy miał już 18 lat, by to uznać. "Boyhood" dodał do tego tylko jedno: skupił się na tym procesie i zamknął go w jednym obrazie. Dzięki mistrzowskiemu montażowi i takowej reżyserii poszczególnych segmentów, to mogło zadziałać. I tyle.



- Ponoć produkcja tego filmu była bardzo trudna... Jego wykonanie to takie osiągnięcie, olaboga, cud że się udało, tyle to wymagało... Konkretnie, czego to wymagało? Bo zupełnie to do mnie nie przemawia. Czy było coś, co musiało być "jakieś?" w tej produkcji? Czy w wieku 7 lat akcja musiała wyglądać w ten a nie inny sposób? Nie. To wszystko mogło być improwizacją. Tego ta produkcja wymagała: porządnego warsztatu, talentu w pisaniu dialogów i improwizacji. Wow, musicie być wielkimi fanami stand-upu. W historii Masona mogło się wydarzyć wszystko, a twórcy nie bali się iść w banał (trzech niewłaściwych mężów? Widzowi to łykną), żeby sobie wszystko ułatwić. Jeśli to nazywacie "trudnym", to po prostu zaczyna brakować skali dla dowolnego, bardziej złożonego serialu. J.M. Straczyński dla was musi być potężną energią która stworzyła Boga. Bardzo się cieszę.


Ponoć... A weźcie. Tyle się gada o tym filmie, a tak niewiele miało kontakt z prawdą. Sam miałem dziwne oczekiwania, w stylu: "To będzie pierwsze 10 sekund napisów końcowych Babylon 5 rozciągnięte do 3 godzin"**. To naprawdę zniechęca do oglądania, jakby widzowie w ogóle go nie obejrzeli. A nawet jeśli poszli, to byli tak obmurowani tymi mitami, że nie dostrzegli faktycznego filmu. Naprawdę miałem wrażenie, że zobaczę pretensjonalne dzieło sztuki, które w końcu uświadomi mi, że życie kończy się śmiercią (...?!). Jeśli jeszcze nie widzieliście - możecie się uwolnić od tych mitów i obejrzeć z czystym kontem. Jeśli widzieliście, i nadal powtarzacie bzdury... Cóż, idźcie do kina jeszcze raz. Ale tym razem naprawdę go obejrzyjcie, bo wiele tracicie. "Boyhood" to wyjątkowe doświadczenie. Im więcej mu dacie, tym więcej odbierzecie na końcu. A to, czy uznacie go za dobrego, zależy od waszej definicji sztuki. Nawet jeśli nie podoba wam się idea takiego mało konkretnego kina to pamiętajcie - mi też nie. I nie przeszkadza mi to w lubieniu go. Tak, chciałbym zobaczyć podobny eksperyment, w którym jednak jest jakaś konkretna fabuła, z konsekwencją. Z wiarygodną psychologią. Może mieć nawet sto godzin, do tego czasu będzie w Polsce Netflix albo coś w tym stylu. Wypożyczę w systemie VOD, rozłożę na kilka tygodni i obejrzę w całości. Analiza dorastania na ekranie w czasie rzeczywistym w formie filmu, skupionego tylko na istotnych chwilach? Tak. Zdecydowanie tak.

Do tego czasu mam "Boyhood". I bardzo się cieszę. To trochę jak film Wajdy - ma minusy, ma słabe strony, kuleje tu i tam, niektóre wybory mogą się nie podobać... ale to wciąż produkcja, którą trzeba było zrobić. Takie eksperymentowanie z formą, przekraczanie granic i sprawdzanie, co w kinie jeszcze drzemie... A oglądanie takiej płynnej zmiany pomiędzy 2002 i 2014 rokiem jest naprawdę jedyna w swoim rodzaju. I to wciąż wartościowe kino same w sobie. O magii dnia powszechnego zawsze warto przypomnieć, gdy otacza tyle elementów zachęcających, by się przyzwyczaić... Ale o zaletach tej produkcji pisałem już w "recenzji".

Teraz mam tylko nadzieję, że wstanę rano i ten tekst nadal będzie się trzymał kupy.


*chyba, że chodzi o te "arcydzieła" co ostatnio wychodzą, chwalone za "nieumoralnianie". Bój się Boga, widz przecież jest idiotą i nie chce myśleć. Tak wspominam, bo o "Boyhood" też takie rzeczy czytałem.

**porównano wtedy wygląd aktorów z tym, jak wyglądali na początku, 6 lat wcześniej. Bez komentarza, tylko jako pożegnanie. I tak wywołało to lawinę myśli i wniosków, i na szczęście "Boyhood" okazał się tak odmiennym dziełem, że nawet nie musiałem go przyrównywać do swoich oczekiwań.:)