piątek, 8 listopada 2013

(felieton) Byłem w kinie na Grawitacji...

Tekst nie zawiera spoilerów dotyczących fabuły lub innych składowych omawianego filmu.

Niektórzy mogli zauważyć, że moja recenzja tego filmu była dosyć sucha, niemal obiektywna. Jakbym nie ja ją pisał. Otóż, czytając inne recenzje zauważyłem jedno: ich autorzy chcieli w nich zmieścić o wiele za dużo, poświęcając im tylko jeden tekst, na dodatek trzymając się ramy recenzji. Efektem jest kompromis, a ten jak wiadomo nikomu nic nie daje. Ostateczny efekt nie był recenzją ani artykułem, przypominał próbę wyciśnięcia mchu z kamienia.

"Grawitacja" nie jest tylko filmem. To rewolucja, która dzieje się na naszych oczach. Dziś, teraz, w Imaxie, i tylko w obecnej chwili można się na nią załapać, przeżyć ją, uczestniczyć w niej, być jej świadkiem. Gdy tytuł ten trafi na rynek wtórny, wcześniej do Internetu, a potem do telewizji, to już nie będzie to samo. Do tego momentu nie będzie można wrócić. To jedyna szansa.

Filmy rewolucyjne bardzo rzadko są dobre, nie często udaje im się przetrwać próbę czasu i ostać w pamięci widza. Zostają zastąpione przez filmy, które zrobiły to samo, tylko lepiej, 10 lat później. Najczęściej jest tak dlatego, bo przy przeprowadzaniu gwałtownych zmian zapominają o podstawach, lub poświęcają im bardzo mało uwagi. Takie rzeczy jak zwarta konstrukcja fabularna, ciekawa opowieść lub wiarygodna psychologia postaci, to często kuluje przy kinie, które jest krokiem milowych w historii kinematografii. "Grawitacja" jest jednym z tych filmów. Postaci są tu uproszczone, fabuła jakby pisana pod krótki metraż. Dialogi brzmią dziecinnie, a momenty dramatyczne bardzo trudno traktować poważnie. A jednak jest to film, który trzeba zobaczyć, który zmienia kino, bo to niezwykłe doświadczenie, którego następni nie będą mogli zrozumieć, bo sami obejrzeli ten film w telewizji.



Pierwszy raz w historii kino jako pierwsza ze sztuk opuściła Ziemię. Po raz pierwszy akcja toczyła się w kosmosie. Były już wcześniej filmy o tym, ale zawsze były to filmy udawane. Nawet jeśli robiono to w dobry, logiczny sposób (stacja Babylon 5, z własnym źródłem grawitacji wynikającym z technologii Minbari), wciąż była to jedynie dekoracja, a sama historia mogła się rozgrywać gdzie indziej. Zawsze było wiadomo, gdzie jest góra i dół, a problemy bohaterów bardzo rzadko były związane z otoczeniem, i żyli często tak, jak robiliby to na swojej planecie, warunki w jakich żyli też takie były - po prostu robili "coś" i mieli jak na Ziemi. "Grawitacja" to pierwszy film, którego bohaterem jest kosmos, jest prawdziwy i kompletny, jest początkiem i końcem opowieści, jej fabułą i światem, i to do niego człowiek musi się dostosować. Najpierw film opuścił jeden kraj by zajrzeć do drugiego. Potem jeden kontynent by zajrzeć do drugiego. Teraz opuścił całą planetę. To rewolucja na poziomie neorealizmu, gdy to kino opuściło dekoracje, studia, dialogi pełne złotych myśli i profesjonalnych aktorów, a wyszło na ulicy, by opowiedzieć o błahych rzeczach, zbliżając się tym samym do życia i prawdy, która się za nim kryje. W 2013 roku kino opuściło grawitację i Ziemię w tym samym celu. Można pójść do kina i poczuć się jak w kosmosie. Po raz pierwszy widz wychodzi z kina myśląc o sobie jak o mieszkańcu planety. Uchwycono tę świadomość bycia mieszkańcem okrągłego wędrowca w dziwnej substancji jaką jest kosmos. Większość jest tego świadoma, ale jest różnica pomiędzy "usłyszeniem o tym" a "zrozumieniem", którą sztuka pomaga pojąć. Teraz człowiek ma możliwość spojrzenia na wszystko z nowej perspektywy, poczucia tego tego, zrozumienia, przyswojenia. Jaki jest kosmos, jakie tam panują warunki, jaki jest wszech świat. I jak na tym tle prezentuje się człowiek, Ziemia i życie. Można o tym pisać powieści, kręcić dokumenty lub opowiadać z pasją, próbując się tym samym zbliżyć do granicy. "Grawitacja" przekroczyła ową granicę, po której nie trzeba tłumaczyć, można to po prostu zobaczyć, poczuć i zaakceptować.

Bo dla kosmosu słowa są niewystarczające.

Ale to przecież dopiero początek, na różne sposoby. Po pierwsze - "Grawitacja" zmieniła kino jeszcze bardziej, bo to pierwszy raz, kiedy widz świadomy magii której jest świadkiem, nie umie przez nią przejrzeć i zobaczyć studia, reflektorów, aktorów, operatora trzymającego kamerę i reżysera każącego powtórzyć jakieś ujęcie. Magia jest tu absolutna, sznurki zniknęły. Ten poziom okazał się możliwy. Nie wiem jak wy, ale ja nie chcę zobaczyć żadnych "Making of" z tego filmu.

Po drugie: ten film daje szansę widzom by się zmienić i zrozumieć to, czego nie mogli do tej pory, bo nie mieli okazji. Często sami się stykacie z ludźmi mówiącymi "Jak na swoje czasy musiał być rewolucyjny, ale dzisiaj... (...)". Macie szansę być tymi ludźmi i mówić takie rzeczy za kilka dekad. Czy sami będziemy jednak niżej oceniać "Grawitację" z czasem, czy jednak będziemy trzymać się tego tytułu, bo "Był pierwszy". Mamy na to szansę, właśnie teraz, by zrozumieć i móc tłumaczyć kolejnym pokoleniom.

Albo na pozór niezrozumiałe zjawisko: film który jest rewolucyjny, jest jednocześnie słaby, i właśnie "kiedyś pewnie był zajebisty, ale dziś już nie robi wrażenia". Jak to jest możliwe? Mamy szansę się zatrzymać i zastanowić nad tym, co by było, gdyby "Grawitacja" była poważniejszym, bardziej rozbudowanym filmem? Może by wtedy stracono to co najważniejsze, rewolucję. Chciano pokazać kosmos, stan nieważkości, samotność, kontrast z bezpieczną Ziemią, grawitację - i to zrobiono, za pomocą banalnej i prostej historyjki o babce, która się obija o rzeczy w kosmosie i się bardzo boi. Twórcy naprawdę mieli inne rzeczy na głowie niż scenariusz, to można zrozumieć. Zapewne po nakręceniu każdej sceny sprawdzali, ile mają nagranego materiału, i wtedy zaczynali pisać kolejne minuty. Za kilka dekad to się zmieni, gdy artyści namnożą więcej schematów wykorzystujących nowe środki wyrazu. Neorealizm też zmusił ludzi do poszukiwania nowych fabuł, bo schemat biednej dziewczynki i bogatego księcia zwyczajnie nie pasował, dlatego kręcili o kobiecie stojącej w kolejce po pracę. Ale dziś? Dziś wymyślono środki. Dziś można zrozumieć, że odrobinę bogatsza historia, ale przystosowana do Ziemskich warunków, mogła zakłócić równowagę, i sprawić, że rewolucja jaką obraz niesie, gdzieś się zawieruszy po drodze. Zasłonięta przez fałsz niepasujących do siebie składników.

Mamy też szansę obserwować prawdziwą rewolucję. Za 20 lat spojrzymy w przeszłość, jakie wtedy będzie kino? Czy "Grawitacja" doczeka się jedynie rzemieślników, którzy będą ją dublować, jakby była modą? Była moda na różne tematy, teraz będzie moda na filmy podobne do "Grawitację". Ludzie będą chcieli to oglądać więc banda małp z Hollywood zostanie zaprzęgnięta do pracy, by zaspokoiła rynek? Czy może faktycznie zmieni kino, dorobi się wielu następców, którzy w kreatywny sposób wykorzystają nową technologię i nowe sztuczki, by zrobić nowe, lepsze, bardziej rozbudowane opowieści? Ale będzie to naprawdę skomplikowane. Tak jak następca "Lost" nie może rozgrywać się na Wyspie, tak schemat "Grawitacji" nie może zostać ponownie wykorzystany. Czy jest to możliwe?

(Osobiście obstawiam coś takiego w "Avatarze 3". Może już w części drugiej będą jakieś przymiarki, w owych scenach pod wodą.)

Trzymajmy kciuki, by tak było. A wtedy "Grawitacja" zajmie miejsce tylko na listach w stylu "filmy, które zmieniły kino" i gdzieś zniknie w czasie, zastąpiona przez lepsze filmy. I znowu: jak my się wtedy zachowamy?

Rzeczy o których piszę mogą wydać się niezbyt duże. Ale zmiany zawsze są niezauważalne, przynajmniej w sztuce. Tutaj nie tyle coś się zmienia, ile widz przyzwyczaja się do pewnych rzeczy. Do montażu, do sufitu, do plenerów, do śniegu, do dźwięku, do koloru, do cycków. To od was zależy, czy w przyszłości będziecie mogli powiedzieć: "Byłem w kinie na Grawitacji"