niedziela, 10 listopada 2013

Narodziny narodu

Historical Drama, 1915


a.k.a. Narodziny kina. XIX wiek, Ameryka u progu wojny secesyjnej z perspektywy dwóch rodzin.

Znalazłem sposób na długie filmy. W tygodniu serialowym codziennie będę oglądał część takiego filmu, dzięki czemu w końcu je obejrzę. Tak z dnia na dzień trudno jest zebrać się do czegoś co trwa 4 godziny i więcej, szczególnie że czasy w których oglądałem z biegu "Dawno temu w Ameryce" już minęły. Raczej. Notatka z tym filmem miała się pojawić w piątek, nie wyrobiłem się z powodu innych zajęć. Ale nie samego filmu! Ogląda się go znakomicie. Teoretycznie miałem oglądać po niecałe 39 minut dziennie, a przy pierwszym podejściu obejrzałem niemal całą pierwszą połowę (nie wiedząc, że film w ogóle jest podzielony, po zabójstwie Lincolna zrobiłem przerwę, wróciłem następnego dnia, dwie sceny minęły i pojawił się napis: "Koniec pierwszej połowy"). Ponad trzy godziny zaliczyłem na dwa podejścia, i nie wyciąłbym z nich nawet sceny. Może przy powtórce kto wie.


To kino, które nie stawia na rozwój postaci lub inne rzeczy, w których kino nieme nie było najlepsze. Większość aktorów gra tutaj najbardziej schematyczne wersje swoich bohaterów, których opis mieści się w dwóch zdaniach. Ale nie miało to dla mnie znaczenia, bo to kino stawiające na historię. O niewolnictwie, wojnie secesyjnej, zabójstwie Lincolna, wszystko spakowane znakomicie.

Znamienne jest to, że palety z tekstem rzadziej dotyczą tego, co postaci mówią. Częściej jest to opis lub streszczenie sensu danej sceny. Przykład: tekst podaje, że ktośtam bardzo współczuje komuśtam. I następne 30-60 sekund postać to pokazuje. Ale trik polega na tym, że każda scena nie polega tylko na tym, co znaczy, co wnosi do historii. Obraz wnosi naturalizm, wydarzenia są czymś więcej niż tylko suchym opisem, coś zawsze dzieje się wcześniej i później. Lincoln podpisuje umowę - czego ona dotyczy wiadomo z tekstu przed sceną, kończy podpisywanie i ludzie wychodzą z gabinetu. Lincoln zostaje sam, siedzi przez chwilę... po czym bierze chyba chusteczkę, wyciera oczy i zaczyna się modlić. Dopiero tutaj scena się kończy. Dzięki temu tę opowieść można dosłownie poczuć, i mimo niemej konwencji, naprawdę można się tym ekscytować. Niczym współczesnym kinem wojennym i historycznym. Nie czułem tych 98 lat, był dynamizm i emocje, a także ważna historia w bardzo podstawowej wersji, która zachęciła mnie do poczytania o wojnie secesyjnej i Ku Klux Klanie.

O wkładzie w historię kina nie będę pisał, bo o tym można nawijać więcej niż o "Obywatelu Kane". Griffith wynalazł tu montaż, narrację, a nawet udoskonalił reżyserię. Dał kinu Lillian Gish, kręcenie wydarzeń z wielu punktów jednocześnie, pokazał jak kręcić epickie sceny oraz jak skleić trzy godziny materiału by nie nudził, uwolnił od zasady trzech jedności... nic dziwnego, że umarł w nędzy.

Co do tego, że ponoć film propaguje rasizm... Nie wiem, o co z tym chodzi. Szczerze. Domyślam się tylko, że kogoś zabolało pokazanie czarnych zdolnych do rasizmu i wyrządzania krzywdy drugiemu człowiekowi (w tym czarnym). A może po prostu nie wiedzieli, jak wtedy to wszystko wyglądało, ale co mnie to obchodzi. Ja film obejrzałem i rasistą wciąż nie jestem.


7+/10
http://rateyourmusic.com/film/the_birth_of_a_nation/