Uwaga - to nie jest podsumowanie najlepszych filmów ubiegłego roku, ani w ogóle nie robię tutaj żadnych rankingów. Na wybór najlepszych piosenek, seriali i produkcji fabularnych przyjdzie jeszcze czas. Teraz chcę napisać o tych rzeczach które działy się ostatnio w moim życiu, a nie są prywatne.
2016 rok był dla mnie bardzo ważny. Nie tylko dlatego, że obejrzałem "The Shield", skończyłem pisać scenariusz filmu fabularnego "Kara ludzka" oraz pojechałem pierwszy raz na Festiwal Pięć Smaków. Istotny jest też fakt, że zacząłem studia. A to wpłynęło na mój tryb życia.
Moją aspiracją było bycie lepszym człowiekiem, więc wybrałem kierunek garretyzacji, gdzie uczę się takich rzeczy jak garretyka oraz garretologia. Będę lepszym Garretem. Same studia to temat na oddzielny tekst (a nawet podcast, od lat 18) - w skrócie jest to nadal żart z edukacji. Ale w porównaniu do szkół podstawowych i średnich to jest tak gigantyczna różnica, że nie mam problemu z płaceniem za nie. Wybrałem formę niestacjonarną, i dojeżdżam co drugi weekend na uniwersytet, gdzie siedzę 12 godzin dziennie, od piątku do niedzieli.
Dodać do tego pracę w ciągu tygodnia... To musiało wpłynąć na mój rytm życia. Ale znalazłem sposób, by pogodzić ze sobą różne elementy. Własne teksty, wizyty na siłowni, filmy, gry, seriale, muzyka, nauka, filmiki z YouTube (tak, one też zajmują sporo czasu, to poważna sprawa) oraz sen czy jedzenie. Muszę w końcu zacząć kiedyś tyć. Przynajmniej więcej ćwiczę, to mam większy apetyt. Wykorzystuję wolny czas w pracy by się uczyć, i zejdę też na koniec na te pół godziny, by poćwiczyć na miejscu. Po powrocie do domu nie mam już problemu by zjeść i zasiąść do pisania. Zacząłem iść spać dosyć wcześnie teraz. Jak tylko czuję zmęczenie to idę do łóżka, na przykład około 21. I wcześniej. Potem budzę się o piątej nad ranem, albo o czwartej... i wcześniej. Co ciekawe, wyeliminowało to moją potrzebę drzemki w trakcie dnia. Wcześniej w ciągu roku zasypiałem zaraz po powrocie z pracy, a nawet w pracy często miałem ciężkie powieki. Teraz śpię w nocy mniej niż potrzebuję, a mimo to moje potrzeby są zaspokojone.
Budzę się sam, bez budzika. Leżę w łóżku, słuchając podcastów z YT na telefonie, bez stresu. Czasami leżę tak i godzinę, zanim się podniosę. W autobusie staram się uczyć. Kiedyś miałem problem z podróżami, co powoli mi znika. Na studia jeżdżę godzinę w jedną stronę, często po powrocie od razu kładę się spać by następnego dnia tylko wstać bez śniadania i jechać na wykład. Akceptuję to, tak po prostu. Słucham wtedy muzyki. Nie mam nawet problemu by pojechać do Warszawy na weekend teraz, gdy odkryłem, iż mogę tam wygodniej i szybciej dotrzeć przy pomocy ciuchci. Dzięki temu byłem na Pięciu Smakach przez weekend. Pracę skończyłem o 15:15, autobus odjechał o 16:05 do ciuchci, do której jechałem półtorej godziny, o 17:41 odjazd do stolicy w której byłem o 20:10. A mój pierwszy seans zaczynał się w ramach festiwalu o 20:30. I wszyscy byli zadowoleni. Ja sam nie czuję się dziwnie z tym, że wychodzę spakowany do pracy o 7 w piątek by wrócić do miejsce gdzie mieszkam w niedzielę po południu.
Gry ostatnio bardzo potaniały, i regularnie moja kolekcja powiększa się. Ale gram coraz mniej tak naprawdę. Rok 2016 to był rok głównie produkcji typu tower defense: "Gem-Craft: Chasing Shadows" (54,1h), "DeathTrap" (40,6h), "Ancient Planet" (18,2h), . Do perełek zaliczę zdecydowanie "Talos Principle" (18h, dodatek zakupiony, więc będzie jeszcze - arcydzieło gier logicznych i jedna z najlepszych przygód jakie miałem przyjemność przeżyć przed monitorem!), "Binary Domain" (12h, fenomenalny TPS ze znakomitą fabułą). Ciesze się, że przeszedłem też "Life is Strange" (14,2h) oraz "Zombie Driver HD" (14h),
Grałem oczywiście więcej, ale tylko na powyższe tytuły poświęciłem więcej niż 10 godzin. Wciąż moim wyrzutem sumienia jest "Counter Strike: Global Offensive", w który chcę grać, ale jednocześnie nie mogę porządnie przysiąść, by wyrobić sobie jakąś stałą formę. Zamiast tego od czapy gram kilka meczy, idzie mi średnio, spada mi ranga, i znowu nie gram przez dwa tygodnie...
Podczas tych świąt kupiłem zaledwie dwa tytuły, zadowalając się graniem w to co już posiadam. Będę musiał przeznaczać teraz wolne weekendy na granie, by się wydostać z tego dołka.
Czegoś w tym wszystkim brakuje, prawda? Filmów, seriali... i muzyki, tak naprawdę. Niewiele słuchałem w porównaniu do lat wcześniejszych. Mam ochotę grać, ale przecież muszę coś oglądać, prawda? Seriale potrzebują o wiele więcej czasu, a filmy... można połykać. I wygląda, jakbym codziennie coś oglądać, gdy w rzeczywistości miałem bardzo długie okresy, gdy niczego nie włączałem. A potem oglądałem przez kilka dni po parę tytułów na dobę i potem manipulowałem przy dacie obejrzenia na filmwebie tak, by wyglądało jakbym oglądać jeden film dziennie.
Ale dobra, pomówmy o filmach oglądanych w 2016 roku. Liczę z powtórkami, więc było ich w sumie 394 przy średniej 5.94 (dla porównania lata wcześniejsze: 2015 - 340 przy średniej 5.65; 2014 - 279 przy średniej 5.84). Nie licząc nowości i tytułów które dopiero teraz mają swoją polską premierę, najlepiej wspominam odkrycie (przez przypadek) filmografii Mikio Naruse, czyli kolejnego Azjaty który tworzył jeszcze w epoce kina niemego, potem przeniósł się płynnie do dźwięku, tworzył wspaniałe kino... I dziś nikt o nim nie pamięta. Do tej pory obejrzałem trzy tytuły od niego - "Gdy kobieta wchodzi po schodach" zdecydowanie najlepsze. W dalszej kolejności bardzo pozytywnie wspominam: "Szczególny dzień" (precyzyjny melodramat), "Skrzydła motyla" (takie kino właśnie chcę oglądać!) Poczyniłem też liczne powtórki: "Broken Flowers", "Stalker", "Tokio Story"... Ale najlepszą decyzją było zdecydowanie danie drugiej szansy dla "Furmana śmierci". Doskonały tytuł, który bardzo zyskał w moich oczach po latach. Czyżby pierwsze arcydzieło w historii kina?
1/10 - 1 ("Lichwiarz". Wczesny Chaplin to nie ten sam włóczęga co w pełnych metrażach)
2/10 - 7 (np. "Pilecki". Niewiele się denerwowałem w tym roku. Dobrze!)
3/10 - 7 (było źle, ale też śmiesznie. "Bitwa Warszawska" czy też "Córki Dancingu")
4/10 - 19 ("Awaria". Sporo niespełnionego, pozbawionego celu i kreatywności tytułów)
5/10 - 79 (tytuły o których zapomniałem następnego dnia. Jak "Deadpool" czy "Jason Burne")
6/10 - 148 (najpopularniejsza ocena. Poszła m.in. do kiczowatego "Obrońcy")
7/10 - 109 (od "Człowieka scyzoryka" po "Boginię", szalenie zróżnicowana lista tytułów. Wspaniały rok!)
8/10 - 21 (głównie powtórki, jak "Bez przebaczenia", ale też sporo nowości z ubiegłego roku!)
9/10 - 1 (jeśli macie możliwość oglądania "Stalkera" w kinie, skorzystajcie!)
10/10 - 1 (włączam "Clerks" około północy by obejrzeć jedną scenę, a oglądam do końca, i to po raz 40 albo 50 - dycha jak w butach!)
1/10 - 1 ("Lichwiarz". Wczesny Chaplin to nie ten sam włóczęga co w pełnych metrażach)
2/10 - 7 (np. "Pilecki". Niewiele się denerwowałem w tym roku. Dobrze!)
3/10 - 7 (było źle, ale też śmiesznie. "Bitwa Warszawska" czy też "Córki Dancingu")
4/10 - 19 ("Awaria". Sporo niespełnionego, pozbawionego celu i kreatywności tytułów)
5/10 - 79 (tytuły o których zapomniałem następnego dnia. Jak "Deadpool" czy "Jason Burne")
6/10 - 148 (najpopularniejsza ocena. Poszła m.in. do kiczowatego "Obrońcy")
7/10 - 109 (od "Człowieka scyzoryka" po "Boginię", szalenie zróżnicowana lista tytułów. Wspaniały rok!)
8/10 - 21 (głównie powtórki, jak "Bez przebaczenia", ale też sporo nowości z ubiegłego roku!)
9/10 - 1 (jeśli macie możliwość oglądania "Stalkera" w kinie, skorzystajcie!)
10/10 - 1 (włączam "Clerks" około północy by obejrzeć jedną scenę, a oglądam do końca, i to po raz 40 albo 50 - dycha jak w butach!)
Obecnie nie mam nigdzie zakupionego abonamentu. Ani Netflix, Hulu czy Filmstruck. Nie mam czasu, by korzystać. A przecież do Polski zajrzał Amazon Prime, znajomy pokazał mi portal VoD BrownSugar, który też chcę sprawdzić... Nie mam czasu, by wykorzystać darmowe okresy próbne tych stron. W najbliższym czasie to się nie zmieni, koniec roku i podsumowania, więc mam ochotę oglądać nowości.
A potem... myślę, że w 2017 roku odpuszczę filmy. I skupię się na serialach. Oczywiście, pojawię się na paru festiwalach, i czasem coś obejrzę, ale jednak mam dosyć tego próbowania zadowolenia wszystkich rejonów naraz. Spróbuję specjalizacji. "Z archiwum X", "Kochane kłopoty"... Te i wiele innych produkcji obejrzałem zaledwie po jednym lub dwóch sezonach. To się musi zmienić, i w 2017 roku dokończę w końcu co zacząłem. Raz a dobrze. Jak więc chcecie, to polecajcie. Obejrzę wszystko, byle to była uczciwa rekomendacja. Taka, którą moglibyście mi dać nawet i za rok. Nie chcę słyszeć o tytułach które ostatnio obejrzeliście "i są całkiem dobre". Takie produkcje dopiero przede mną, bo wciąż mam za uszami tytuły które są legendami telewizji. Na pierwszy ogień pójdzie "M*A*S*H". Może "Tyler Mary Moore" od razu zacznę... Tak czy siak, 236 seriali mam do obejrzenia. Zróbmy coś z tym!
Ale w ubiegłym roku jednak coś obejrzałem! Dokończyłem ostatnie pięć sezonów "The Shield", które zgodnie z obietnicami Internetu okazało się jednym z najważniejszych przeżyć jakie dostałem od kina w swoim życiu. Głębiej poznałem "All in the Family", fenomenalny sitcom z czasów gdy śmiech widowni był nagrodą dla artysty na scenie. Plus, to właśnie w tej produkcji pojawia się najprawdopodobniej mój ulubiony żart wszech czasów. Obecnie mam za sobą 54 epizody tej produkcji (pierwszy sezon + po pięć najlepszych odcinków z każdego kolejnego sezonu). Dzięki polskiemu Netflixowi obejrzałem też dokumenty Kena Burnsa - 14-godzinny "The War" o WW2 ze strony USA, oraz trzy godziny o "Prohibicji" (co okazało się cholernie interesującym i znaczącym tematem!). Zaryzykowałem i okazało się, że seans "Gravity Falls" było strzałem w dziesiątkę. Podobnie z "Kochanymi kłopotami". Piszę poważnie.
Warto też wspomnieć o "I nie było już nikogo" (trzygodzinna ekranizacja Agathy Christie, która wywalczyła sobie prawo do uznania jej, pomimo setek podobnych adaptacji), "Steings: Gate" (świetnie wykorzystany koncept człowieka wobec podróży w czasie). Obejrzałem "The Hooneymoners", jeden z pierwszych seriali w historii telewizji (i pierwowzór naszych "Miodowych lat") który średnio zniósł upływ czasu, "One Punch Man", pierwszy sezon "Fargo", "Over the Garden Wall". Powtórzyłem sobie pierwszy sezon "MacGyvera" i bawiłem się przednio!
Nie zawiodłem się też na ciągach dalszych znanych mi seriali - trzeci sezon "BoJacka" dostarczył mi tyle ile potrzebowałem, "Scream" przewyższył moje oczekiwania prowadząc wciągającą i energetyczną opowieść z clifhangerem na końcu prawie każdego odcinka (a potem dostarczył znakomity dwugodzinny Halloween Special). Dwudziesty sezon "South Parku" to raczej oczywistość. Ta produkcja zawsze będzie genialna. A biorąc pod uwagę, że twórcy cały czas robią coś nowego, próbują nowych rzeczy, i wychodzi im to tylko lepiej... Są konkurencją tylko dla samych siebie. I biorą z tego użytek. Siódmy sezon "Archera" był w porządku. Jak cały serial. Bawi mnie, a potem o nim zapominam. Dziwna rzecz.
Ale w ubiegłym roku jednak coś obejrzałem! Dokończyłem ostatnie pięć sezonów "The Shield", które zgodnie z obietnicami Internetu okazało się jednym z najważniejszych przeżyć jakie dostałem od kina w swoim życiu. Głębiej poznałem "All in the Family", fenomenalny sitcom z czasów gdy śmiech widowni był nagrodą dla artysty na scenie. Plus, to właśnie w tej produkcji pojawia się najprawdopodobniej mój ulubiony żart wszech czasów. Obecnie mam za sobą 54 epizody tej produkcji (pierwszy sezon + po pięć najlepszych odcinków z każdego kolejnego sezonu). Dzięki polskiemu Netflixowi obejrzałem też dokumenty Kena Burnsa - 14-godzinny "The War" o WW2 ze strony USA, oraz trzy godziny o "Prohibicji" (co okazało się cholernie interesującym i znaczącym tematem!). Zaryzykowałem i okazało się, że seans "Gravity Falls" było strzałem w dziesiątkę. Podobnie z "Kochanymi kłopotami". Piszę poważnie.
Warto też wspomnieć o "I nie było już nikogo" (trzygodzinna ekranizacja Agathy Christie, która wywalczyła sobie prawo do uznania jej, pomimo setek podobnych adaptacji), "Steings: Gate" (świetnie wykorzystany koncept człowieka wobec podróży w czasie). Obejrzałem "The Hooneymoners", jeden z pierwszych seriali w historii telewizji (i pierwowzór naszych "Miodowych lat") który średnio zniósł upływ czasu, "One Punch Man", pierwszy sezon "Fargo", "Over the Garden Wall". Powtórzyłem sobie pierwszy sezon "MacGyvera" i bawiłem się przednio!
Nie zawiodłem się też na ciągach dalszych znanych mi seriali - trzeci sezon "BoJacka" dostarczył mi tyle ile potrzebowałem, "Scream" przewyższył moje oczekiwania prowadząc wciągającą i energetyczną opowieść z clifhangerem na końcu prawie każdego odcinka (a potem dostarczył znakomity dwugodzinny Halloween Special). Dwudziesty sezon "South Parku" to raczej oczywistość. Ta produkcja zawsze będzie genialna. A biorąc pod uwagę, że twórcy cały czas robią coś nowego, próbują nowych rzeczy, i wychodzi im to tylko lepiej... Są konkurencją tylko dla samych siebie. I biorą z tego użytek. Siódmy sezon "Archera" był w porządku. Jak cały serial. Bawi mnie, a potem o nim zapominam. Dziwna rzecz.
Najlepszy żart jaki zrobiłem w ubiegłym roku:
1) Gdy troll w Internecie otwiera paszczę: "Żeby móc obrażać ludzi nie musisz płacić za Internet. Wystarczy, że będziesz siedzieć w oknie i trochę podnosić głos na przechodniów. Więcej będziesz mieć na narkotyki i alkohol. Profit. Wesołych świąt."
2) Opis "Rzymskich wakacji" (1953): "Halo, Ameryka? Odbudowaliśmy Rzym. Weźcie zróbcie o tym film z wielkimi gwiazdami; I co one tam będą robić?; Nie wiem, k****, spacerować"
Pewnie coś pominąłem, ale to się dopisze. Tak czy siak - zacząłem studiować, zacząłem nagrywać podcasty, myślę o podbiciu świata, napisaniu przynajmniej jednego kolejnego scenariusza (i nad poprawą wcześniejszych), olaniu filmów i nadrobienia seriali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz