poniedziałek, 17 października 2016

Adam Sandel nie mógłby tworzyć w Polsce

Obejrzałem nowy film Sandlera: "The Do-Over". Dlaczego? Bo był "za darmo" na Netflixie i zagrał w nim najlepszy aktor wszechczasów: Michael Chiklis (Vic Mackey w "The Shield"). Mała rola, wściekły mąż w wydaniu komediowym. Pojawia się od 30 minuty, ale jest przyjemna i fani tego aktora nie będą zawiedzeni. Ale o samym filmie też warto napisać kilka słów.

Sandler wie co robi. Sprzedaje marzenie. Mamy oto "The Do-Over" - opowieść o człowieku imieniem Charlie, który nie jest zadowolony ze swojego życia. Samochód i praca od lat nie zmieniły się, własne dzieci go nie szanują, nie zrealizował młodzieńczych aspiracji. Ale pojawia się w jego życiu Adam Sandler, który zabiera go na weekend, gdzie finguje śmierć obojga, i dzięki temu zaczynają życie na nowo. A ten nowy los oznacza wieczne wakacje: drogie samochody, drogie rezydencje, drogie jachty. A do tego jeszcze kobiety które nie noszą majtek (a w łóżku bawią się bez zdejmowania staników z jakiegoś powodu), chętne są na wszystko, alkohol leje się strumieniami... Ale bez nieprzyjemności. Drinki to jedynie dobra zabawa, pozwalające cieszyć się życiem. Do tego skoki na spadochronie, narty wodne, tatuaże i wieczne słońce.


Standard? Nic nowego? Owszem. To już zapewne gdzieś było, można się domyślić jak to wszystko się potoczy, ale jednocześnie takie filmy są nijakie i niezapadające w pamięć, więc w sumie trudno powiedzieć gdzie to wcześniej było. Możemy to oglądać jeszcze raz, w innej produkcji, bez poczucia bycia robionym w balona. Przyznaję, to słabe kino. Ale tutaj nie ma to znaczenia, bo jest widownia dla takich produkcji. Łatwo możemy sobie wyobrazić ludzi w Ameryce, którzy odnajdą się w takiej opowieści - wyjściowej sytuacji głównego bohatera, pragnieniu by spotkać osobę która zmieni ich życie i wakacjach, których sami chcieliby doświadczyć. Sandler sprzedaje to marzenie.

Nie chcę teraz roztrząsać tematu, czy takie marzenie jest zasadne, albo zarabianie na nim jest moralne. Zatrzymajmy się na tym, że człowiek może w USA kręcić filmy dla ludzi i w taki sposób wprowadzać pierwiastek pozytywnej energii w ich życie. A teraz wróćmy na ziemię, naszą polską ziemię, i zastanówmy się, co by człowiek mógł robić gdyby miał podobne aspiracje przy tworzeniu, ale mając za widownię takich Polaków. A to nie jest takie proste. W końcu pewnie wszyscy mieliśmy za sobą dyskusję z rodzinką, o tym, co chcą pod choinkę. Nic. Zdrowia, szczęścia, pomyślności, i niech te święta w końcu się skończą, tyle roboty przy nich!

Pamiętajcie, piszę teraz ogólnie o Polakach. Nie o tych grupkach funkcjonujących w internecie, które oglądają masowo "Breaking Bad". Nie, ja piszę o tych ludziach którzy nawet nie obejrzeli pierwszego sezonu tego serialu do końca, gdy był nadawany na Polsacie. A to są dwie kompletnie różne grupy społeczne. Możemy sobie pogadać tutaj we własnym gronie o marzeniach jakie mamy. Ale przyznajmy jednocześnie, jak niewiele wiemy o obywatelach tego kraju. Ludziach zmęczonych, chcących jedynie świętego spokoju, powtarzających w kółko, że nic nie można zmienić. Oszczędzających wyłącznie na czarną godzinę, a nie po to, by zrealizować jakiś cel. Nie mamy pojęcia, w jaki sposób dobierają oni sobie film idąc do kina, i jak mogą zacząć oglądanie telewizji od skakania po kanałach aż znajdą coś dla siebie. Reklam nie wyciszają, oglądają je w całości. Denerwując się na nie. Nie zrozumiemy tego, tak samo jak wyników oglądalności telenowel. Jak tu uszczęśliwić takich ludzi filmem?

Cóż, do tej pory sprawdza się kręcenie dla nich komedii romantycznych. Żałuję teraz, że nie oglądałem w życiu "Dlaczego nie?" i jego duchowych następców, ale z tego co się orientuję, sprzedają one wizję sukcesu w wielkim mieście. Tam wszyscy są młodzi i szczęśliwi, życie jest bezproblemowe, miłość spotka każdego, a meble i ubrania wyszły prosto z topowych sklepów. Kłamstwo, a ponad to traktowanie widza jako produktu, poprzez częstowanie go lokowaniem przeróżnych marek. Lepsze to niż nic, chociaż trzeba sprzedać duszę by pracować nad powstaniem takich filmów. Nic dziwnego, że więcej polskich twórców woli kręcić filmy dla siebie, a nie dla widza. Dzięki temu możemy oglądać syreny z idealnie wypolerowanym kroczem pozbawionym waginy ("Córki dansingu"). Mniam, mniam.

Niemniej, wciąż uznaję to za smutne, iż człowiek chcący w Polsce nakręcić coś dla Polaków nie ma możliwości kręcenia mając przy tym uniesione czoło. Filmy Sandlera mają głupie poczucie humoru, i to wszystko. Jeśli nie lubisz go, to nie oglądasz, ale sam fakt istnienia ich ci nie przeszkadza, bo w sumie nic szkodliwego tam nie ma. Najczęściej dominuje chęć zapewnienia odbiorcy dobrze spędzonego czasu. Są widzowie, jest więc i produkt dla nich. Nie ma potrzeby jednocześnie wsadzać kryptoreklam do każdej sceny. W "The Do-Over" zobaczyłem markę jednego piwa i tyle. Oglądając zwiastuny polskich komedii romantycznych czuć pogardę dla widza. On ma tylko łyknąć opakowanie i chcieć takiego życia. Wziąć kredyt, kupić meble i kawę. Za karę, że chce oglądać takie filmy i zmusza ludzi do pracy przy nich.

Najbliżej takiego polskiego Sandlera jest chyba... Piotr Wereśniak. Tak, scenarzysta "Kilera". Jego "Wkręceni" zebrali fatalne recenzje, widzowie w Internecie też zdają się krytykować ten obraz. Ale miliony do kin poszły, śmiały się, tak jak pan Piotr zakładał. Byłem na jego wykładzie, czytałem jego bloga, ten człowiek ma głowę na karku. Wie co robi. I co? Zrobił "Wkręconych 2". Opowiadał w wywiadach, że praca na planie była bardzo pozytywnym doświadczeniem, i był na sali razem z widzami, którzy reagowali tak jak on to zakładał. Wyszli z seansu zadowoleni. Ale nawet Wereśniak pracuje przy takich filmach jak typowa polska komedia romantyczna. W tym roku było to "7 rzeczy, których nie wiecie o facetach", do którego współtworzył scenariusz w oparciu o  niemiecki pierwowzór.

Jedną z pierwszych rzeczy które twórca słyszy jest, że albo tworzy się dla widzów albo dla festiwalowych nagród. I zawsze powinno się robić to pierwsze. Dlatego tak smuci mnie, że polski rynek wygląda jak wygląda. Widownia bez marzeń, która jednak od lat twardo stoi przy swoim i wie, czego chce po wizycie w kinie. A ja nie potrafię nawet zacząć rozumieć tego świata. Jak wprowadzić pierwiastek pozytywnej energii w ich życie? Macie jakieś pomysły? Jakie marzenia Wy spełniacie na dużym ekranie?

Pewnie wasza odpowiedź będzie negatywna. Nie rozumiemy tego. Polska to inny świat, w którym nawet profesjonalna krytyka zdaje się nie żyć. Gdy wychodzą słabe rzeczy, jakieś seriale lub programy reality-show, to piszą tylko: "To jest słabe". No shit. Ale dlaczego coś takiego powstaje? Kto to ogląda? Z jakiego powodu? To już nikogo nie interesuje. Klasa inteligentów okazuje się tym w ogóle niezainteresowana. A jeśli już zapytamy to usłyszymy: "Bo ludzie są debilami,i dlatego oglądają", pokazując tym samym zakres swojej autentycznej inteligencji. Ja należę do grupek w Internecie, z własnymi marzeniami, które istnieją w mniejszości, więc i ich spełnienia szukamy w innym kinie. Takie preferujemy, takie bym chciał tworzyć. Szkoda tylko, że w Polsce zobaczyłoby go mniej widzów niż najnowszy epizod telenoweli, którego budżet był mniejszy niż mojego śniadania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz