wtorek, 25 lutego 2014

Człowieczeństwo i papierowe ozdoby (7/10)

Jidaigeki, 1937


Bardzo spodobało mi się staranie twórców, by w tym krótkim filmie zbudować mały mikro-świat. Jest tu całkiem sporo postaci które ze sobą współżyją na względnie niewielkim terenie, budując tym samym obraz konfliktu pomiędzy panami a zwykłymi ludźmi. Pierwsi żyją bo mają z czego. Mają też tytuł. Zwykli ludzie walczą każdego dnia, jak tylko umieją. Po cichu praktykują hazard, prowadzą handel obwoźny, łażą za panami prosząc ich o przysługę. Można też robić dobrą minę do złej gry, jak pewien niewidomy mnich, wprowadzający nieco lekkiego tonu do tej ponurej opowieści. W grę zawsze wchodzi też samobójstwo. Feudalna Japonia, XVIII wiek.

Tytuł ten łamał zasady, pokazywał tamte czasy jak naprawdę wyglądały wbrew "dozwolonemu" wizerunkowi władców i samurajów. Przedstawiona została relacja pomiędzy klasa społecznymi, jakie szanse na przyszłość mieli zwykli obywatele. Niestety, obchodzi mnie to tylko z punktu widzenia teoretycznego, jak to wszystko złożono w scenariuszu. Jest krótki, wątki nakładają się na siebie wzajemnie. Trudno tu wyszczególnić tą jedną główną postać albo historię.

I tym mi ten tytuł imponuje. Naturalnością, ambicjami i kunsztem twórców.
https://rateyourmusic.com/film/人情紙風船/

wtorek, 18 lutego 2014

(serial) Prisoner

Gdy szukałem czegoś, by przeżyć odwyk od "Lost",
"Prisoner" był jedną z najczęściej wymienianych pozycji. Opowieść o szpiegu, który tuż po rezygnacji z dotychczas wykonywanego zawodu został porwany we własnym mieszkaniu. Obudził się w tajemniczej wiosce, gdzie ludzie dziwnie się zachowują, połowa elementów wydaje się wyjęta z "Odysei kosmicznej 2001", wyjścia nie ma - strzeże go przedziwna, mistyczna kula. Bohater od teraz nazywa się Number Six. Został porwany przez własny rząd, a Wioska to miejsce, gdzie odpoczywają wszyscy szpiedzy z całego świata. Są w końcu cenni, nawet na emeryturze. Zawartość ich umysłu mogłaby się przydać niewłaściwym ludziom, dlatego dotrwają końca swoich dni w tym miejscu. Nie ma nazwy, podobnie jak ulice, a wzgórza to... Wzgórza. Wzgórze #1, Wzgórze #2. Mają dostęp do morze, i do drogi. Jest tu też helikopter. A jednocześnie uciec stąd nie sposób. Część wierzy w to na słowo i zgadza się na pobyt. Inni najpierw muszą stoczyć walkę, by pogodzić się z losem. Jak zachowa się Number Six? Jego praca jeszcze się nie skończyła. Musi wyjawić przełożonemu, przedstawiającemu się jako Number Two, czemu zrezygnował.

Jeśli słyszeliście kiedyś piosenkę Iron Maiden pt. "Prisoner" to sporo już wiecie o tym serialu. Pamiętam, że nie znając jeszcze fabuły, wyobrażałem sobie jak to wygląda. Jakaś pustynia na obcej planecie pośrodku której jest wioska otoczona palisadą, niczym te z Asterixa, wysoki sąd niczym z powieści Lema, bohater na samym dole, drący się w górę... Prawda jest kompletnie inna. Na kilka sposób.

Przede wszystkim, myślałem że to serial całościowy. I tak jest, bo ta historia ma zakończenie... ale większość odcinków to jednak samodzielne epizody. W każdym Number Two stara się wydobyć prawdę z bohatera w inny sposób. Złamać go psychicznie, oszukać, omamić, przekupić. Kilka razy pozwala mu nawet uciec tylko po to, by niósł Wioskę we własnej głowie gdziekolwiek się uda. By uwierzył, że prawdziwie uciec nie może. Jak w piosence słyszycie: "I'm not a number, i'm a free man!" Z czasem bohater zamienia się w symbol ostatniego człowieka podejmującego walkę o bycie jednostką, wolną i niezależną, która nie zgadza się na kategoryzowanie, oznaczenie, zaszufladkowanie, tagowanie, ograniczanie się. Każdy odcinek to stoczona bitwa, z czasem dotycząca coraz głębszych wymiarów całego zagadnienia. Po kilku odcinkach wszystko już przestaje mieć naprawdę jakiekolwiek znaczenie, i bohater walczy tylko o to, by nie przegrać. Ta historia jednak ma finał, a poszczególne odcinki układają się w większą całość. Nawet jeśli z tych 50 minut powróci tylko jakieś jedno zdanie lub inny detal.

Oznacza to również, że nie ma tu czegoś na kształt bazy. Każdy epizod przynosi nowy wątek, nowe postaci poboczne, nawet w rolę Number Two wciela się ktoś inny. Stały jest tylko bohater, temat i Wioska. Odbierzcie ten fakt jak tylko chcecie.

Nie jestem do końca usatysfakcjonowały z tego serialu, bo oczekiwałem czegoś innego, jednak to wciąż jest jeden z najważniejszych produkcji w historii. I zapewne oddaję jej mniej niż na to zasługuje, bo specjalnie nie wkręcałem się w całą symbolikę, jaką ten tytuł jest przesiąknięty. Nie wiem, o co chodzi z tym rowerem choćby. Nie mogę powiedzieć, że w pełni zrozumiałem przedostatni odcinek, który jest niesamowitym praniem mózgu. Mogę jednak dostrzec, jaki to mądry serial, i ile twórcy wiedzieli na wielu różnych płaszczyznach. Nie znam też całego kontekstu historycznego, w jakim kręcono ten serial. A całą tą ambitną otoczkę zbudowano wokół gatunku przygodowo-szpiegowskiego. Jest tu też akcja, bijatyki i napięcie.

Długo piszę. A jeszcze nie wspomniałem o tym lekko szalonym stylu, z przedziwnymi najazdami, miejscami odrealnionym klimacie... Mocne skojarzenia miałem z "Mechaniczną pomarańczą"

Ulubiony odcinek: "Many Happy Returns". Za znikomą ilość dialogów. Cholernie dobry odcinek przygodowy...

niedziela, 16 lutego 2014

Raj: Wiara (5/10)

Drama, 2012


Wyobraźcie sobie takiego stereotypowego, szurniętego żołnierza religijnego XXI wieku. Bijącego się biczem by zasnąć, żałującego za grzechy, modlącego się cały czas, noszącego dyscyplinę, chodzącego po domach i przekonywującego do uwierzenia w Chrystusa. I idźcie przy tym na całość, taki żołnierz ma wiedzieć tylko dwie rzeczy, i będzie je powtarzać w kółko: "On umarł za twoje grzechy!" oraz "To stało się z jego woli, i jestem mu za to wdzięczna". Nie da się? Tacy ludzie już nie istnieją? A jednak. Udało się takową znaleźć  przy produkcji "Raju: Wiary". Nazywa się Anna Maria, ma aparycję poprzednich bohaterek trylogii Seidla. I jest dokładnie tak, jak to sobie można wyobrazić. Są nawet sceny "dyskusji" Anny Marie przekonywującej przypadkowych ludzi. Oni ją pytają "i gdzie ten bóg jest?", oczekując poważnych odpowiedzi. Do tej pory myślałem, że takie rzeczy zobaczę już tylko w kabaretach.

Nie wiem, czy macie moje doświadczenia, czy są one jakoś odosobnione, ale myślałem, że tacy fanatycy już przycichli. Sam ich nie spotykałem. Poza ateistami, ale to już w Internecie. A tutaj historia rozgrywająca się współcześnie, wyciągnięta niczym ze średniowiecza.

Dobra, do rzeczy - czemu to nie działa (poza tym, że przedstawia ludzi religijnych tak stereotypowo, że wręcz obraźliwie)? Bo jest męcząca i nudna - bije się, modli, wkurza ludzi, powtórzyć. A główny wątek kręci się wokół dwóch toksycznych i stereotypowych postaci który był mi totalnie obojętny (Anna Marie i jej mąż Islamista, wymagający opieki, bo jeździ na wózku). Zatruwali sobie życie nawzajem, czekając aż wypełnią czas antenowy by się w końcu pozabijać i trudno, mogę już wyjść? To chyba trzeba uznać za sukces, bo w teorii powinien wyjść wkurzający obraz, a tak się nie stało. A może sam nie miałem od tak dawna kontaktu z ludźmi, chcącymi mi mówić, jak mam żyć? Ostatni bardziej mnie rozśmieszyli. Dwie baby zapukały do drzwi i pytają, co według mnie powinno się zrobić, by uczyć dzieci w szkołach nauk Jezusa (czy coś w tym stylu). Ocipiałem na miejscu.

I o ile "Raj: Miłość" był mniej więcej jasny w swoim przekazie (uwrażliwić na ubogie duchowo społeczeństwo, upomnieć by samemu za kilka dekad nie być na miejscu bohaterek - nie mam siły by napisać to mniej banalnie) i był skierowany w ten lub inny sposób również do normalnych ludzi, tak ten jest chyba skierowany wyłącznie do takich wariatów jak Anna Marie. By pokazać, czym kończy się fanatyzm, i zawsze można się złamać, bo istota religii nie jest czymś istniejącym poza nimi samymi? Nie wiem, jak opisać ten "morał" płynący z filmu. Chętnie poczytam, jak go odebraliście.

Ulrich Seidl trzyma wciąż klasę. Jego film jest bardzo surowy, neutralny i prawdziwy, a kolejne sceny wymagają wiele od aktorów. To wciąż obraz skierowany na brzydotę i to, co niewidoczne dla wszystkich. Kolejny tytuł, przy którym cyferki nie mają żadnego zastosowania...
https://rateyourmusic.com/film/paradies__glaube/

sobota, 15 lutego 2014

Her (7+/10)

Romance & Science Fiction, 2013


Niedaleka przyszłość. Theodore pracuje jako twórca pocztówek, wiadomości, listów. Te kartki, które dziś kupujecie, tylko się pod nimi podpisując - to coś w tym stylu, tylko na wyższym poziomie. Theo nie tylko je pisze, on je kontynuuje. Zna ludzi dla których tworzy jakby poznał ich osobiście, pisze korespondencję którą oni się wymieniają przez lata. I jest w tym wyjątkowy, szef określa jego prace jako sztukę. Jednak towarzyskie życie nie wychodzi bohaterowie. Rok temu zakończył formalnie związek, wciąż go wspomina. By uporządkować życie, kupuje nowy OS mający mu pomóc w uporządkowaniu życia. Owy OS jest reklamowany jako możliwe partner życiowy. Tak, trudno w to uwierzyć. Do pierwszego włączenia.


Reżyser nadał tej opowieści świetne tempo - na wszystko tu jest miejsce, i w to można uwierzyć. W świat, w bohaterów, w ich relację między sobą. Tak, to wszystko co zobaczyłem, było prawdą. Początek jest bardzo pozytywny, jakby się leżało na hamaku i słuchało idealnej muzyki... Im bliżej końca tym bardziej się jednak stresowałem. To po części moja "zasługa", jak zareagowałem na ten tytuł: już po 20-30 minutach zacząłem spekulować sam ze sobą, jakie będzie zakończenie. Ale też film sam w sobie należy do kategorii opowieści, w których koniec może zdefiniować całą resztę. "O czym był to film" oraz "czy mi się podobał". I tak naprawdę powtórny seans będzie tym właściwym, wtedy będę mógł odebrać film takim jakim jest, nie licząc moich obaw. Zresztą, sami zobaczcie - film o miłości z komputerem mógł mieć 4 zakończenia:
a) Theo opowiada znajomym, że jest zakochany w OS, ci chcą go leczyć i ogólnie zostaje wyklęty.
b) Theo zostaje z Sam do końca, umiera szczęśliwy, a Sam wyłącza się sama by z nim zostać.
c) Theo dzięki Sam odnajduje porządek w życiu, zaczyna się umawiać z kobietami, a Sam... jest sama. Chlip.
d) Spike Jonze mnie zaskakuje.

Widzicie więc, że to mogłyby być całkowicie różne opowieści. Wkurzające albo przesadnie płaczliwe. Na szczęście wybrano opcję ostatnią. Właściwie, to dwa razy.

Opowieść zachowuje balans pomiędzy rzeczową fabułą a metaforami przeróżnych rzeczy, choćby stanu w którym gadasz sam ze sobą, rozpamiętując przeszłość, starając się ją napisać na nowo. Dawne kłótnie z ukochaną i takie tam. Wszystko to prowadzi do poważnych rozmyślań nad istotą miłości i człowieka w tym wszystkim. Nawet jeśli odpowiedzi są ci znane, prawdopodobnie zastanowisz się jeszcze raz. I nie na tym wszystko się kończy. "Her" można spokojnie odebrać również jako opowieść o wyjątkowości kina. Film Jonze jest wypełniony dialogami, nie ma tutaj zbyt wiele "filmowości", całość niewiele by straciła gdyby była książką. Ale to nie wada, tylko podkreślenie tego, czego tak brakuje w relacji z Samanthą. Mieliście podobne myśli? Albo przy drugim seansie skupcie się na profesji Theo, i jak ją skonfrontujecie z resztą filmu...

Futurystyczny świat wypadł bardzo przekonująco. To nie jest zbyt odległa przyszłość, ale wygląda bardzo realistycznie jako konsekwencja teraźniejszości. Tak może wyglądać świat za 10-20 lat. W krajach pierwszego świata, oczywiście. Gry komputerowe,zawód głównego bohatera, rozwój sztucznej inteligencji, zanik stosunków międzyludzkich, wynajdywanie coraz dziwniejszych sposobów zapełnienia potrzeby towarzystwa... Ale sterowanie głosem nadal wygląda głupio i niepraktycznie. Na potrzeby kina jest idealne, ale gdy się nad tym zastanowić nie ma to ani trochę sensu. Chodzisz w tłumie ludzi i gadasz do siebie, jak ma to inaczej wyglądać? Nie działało w "Babylon 5", nie działa w "Her". Chociaż trzeba oddać - jest tu jedna scena nadająca całemu zjawisku realizm. Sami zobaczycie.

Scarlett Johanson - ideał.
https://rateyourmusic.com/film/her/

piątek, 14 lutego 2014

(Felieton) Coś na rozbawienie...

Rok 2014. Trzecia nad ranem lokalnego czasu. Półtorej godziny temu w końcu skończyli odśnieżać małą skocznię narciarską. Nawet zebrano wokół turystów, którzy właśnie z Azji przybyli, by zawodnikom było raźniej. Osiem godzin różnicy, ale kto mógł przewidzieć, że te bariery ochronne jednak się przydadzą i należałoby je zbudować? Komentatorzy na stanowiskach, po ośmiu wiadrach kawy wypełniają swoje zadanie. Głównie dlatego, że ktoś zamknął im drzwi i powiedział, że nie wypuści do toalety póki nie skończą. Ponoć ma to coś wspólnego z krajem który organizuję ten cyrk na kółkach. Mogli się tego spodziewać więc trzymają. Przynajmniej nie zasną w takich okolicznościach.

A jaką oglądalność to zapewnia! Od 20 minut żaden z nich nie kontroluje już swojego głosu, i tylko w połowie myśli nad tym, co właściwie mówi. Widzowie na całym świecie sikają po nogach ze śmiechu, a pan Mirek z panem Janusza tylko o tym mogą pomarzyć. Ale mężczyzna musi mieć zasady.

Na belce ustawia się ostatni zawodnik imieniem Zbigniew. Tablica z wynikami poniżej przeliterowała jego imię trochę inaczej, podobnie jak innych uczestników tej farsy. W końcu trzeba jakoś zatrzymać tych skośnych amatorów od siedmiu boleści. Zbigniew jednak się nie martwi niczym poza jednym - jest faworytem tych zawodów. I jego dziołcha w to uwierzyła. Więc jeśli wróci bez medalu dyndającego mu na garbie to Gabrysia mu nogi z rzyci powyrywa.

Nie ma to jak dobra motywacja. Zbigniew odpycha się od belki startowej i na dygoczących girach przyjmuje pozycje, by dać z siebie wszystko. Raz a dobrze.

Leci jak leci, ale komentatorzy z podnietą powtarzają raz po raz, że to już ostatni zawodnik dzisiaj! Widownia nie wie, jak zareagować, z miejsca w którym są nie wiedzą dokładnie ile skoczył. W napięciu oczekuje, aż ktoś im powie, co mają myśleć. W odpowiedzi słyszą ryk dobiegający ze stanowisk komentatorów, aż góry wokół podskoczyły, budząc się ze swego wiecznego snu. Mirek z Januszem cieszą się najbardziej - wylądował! Otwierać te zakichane drzwi bo skończy się dzień dziecka!

Nikt nie chce drażnić 70 rosłych chłopów pełnych gazu i innych ciekawych elementów. Nawet w tym kraju. Ustępują więc i wypuszczają ryczącą w 17 językach tłuszczę.

Żaden z nich się nie odwrócił, by zobaczyć, co się działo na arenie po wylądowaniu Zbyszka. Stoi tam sam, biedny i dygoczący, czekający aż coś się stanie. Zaśnieżona tablica runęła w drzazgi pod naciskiem rozweselonej gawiedzi na widowni, która podbiegła ochoczo by pogratulować - jak zrozumieli - wygranej panu Zbyszkowi. Albo pobiciu rekordu. Kto wie, może to sukces, że wciąż żyje? Aż się palą, by dodać swoje trzy grosze do okrzyków wypełniającej teren pięciu kilometrów w tę i nazad.

Zbyszek przerażony motłochem zaczął tuptać na nartach w drugą stronę. Nie ma pojęcia, ile skoczył i czy wygrał. Teraz o tym nie myśli. Jego oczom okazał się przedziwny widok - zobaczył 26 dorosłych mężczyzn zjeżdżających ze skoczni jak ze zjeżdżalni, wszyscy radośni i szczęśliwi że ho-ho.

A wszystko przez to, że ze stanowiska trenerów nie widać stoku. I każdy zasugerował się okrzykami radości w swoich językach, śnieżyca popsuła całą elektronikę, a koniak, który miał ich tam rozgrzać, też bardzo pomógł. To huzia, lotem bliżej, skoczyli i pośladkami suną po skoczni. Jak przystało na okoliczności, drąc się wniebogłosy w mniej i jeszcze mniej poprawny sposób. A co, wyczekali swoje! Najwyższa pora!

Widzowie oczom nie wierzą. Komentatorzy najwidoczniej stracili już głos, bo taki burdel musieliby jakoś wytłumaczyć oglądającym. Połowa świata nie wie, jak zareagować na wydarzenia na skoczni. Druga też nie, bo śpi i nie wie o niczym. Część z nich nigdy sobie tego nie wybaczyła, i umarła potem na bezsenność.

Trenerzy po zsunięciu się i zaliczeniu kilku tuzinów poważnych złamań starli się w połowie trasy z panem Zbyszkiem i masą jego adoratorów bliżej nieokreślonej płci. Nikt nie przeżył, ale też nikt nie narzekał.

Rok 2020. Zaangażowani myśliciele wciąż nie mogą ustalić, czego powinni zakazać w związku z powyższym incydentem - gier komputerowych czy marihuany? Ktoś nieśmiało zaproponował, by nie wpuszczać Azjatów do Europy...

Rok 2188. Na granicy Królestwa Polsko-Francuskiego (lub Francusko-Polskiego, zależy gdzie spytać) z Tybetem znaleziono medal przeznaczony dla skoczka, który zwyciężył na małej skoczni podczas Olimpiady 2014 w skokach narciarskich. Nie ma tam wygrawerowanego niczyjego nazwiska. Polska ogłasza Żałobę narodową.



****
Tekst powstał jako improwizacja w około 15-20 minut, wcześniej miałem gotowy pomysł ze zjeżdżaniem ze skoczni. Chciałem sprawdzić, czy umiem jeszcze pisać komediowe teksty.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Nóż w wodzie (6/10)

Psychological Drama, 1962


Andrzej i Krytstyna to małżeństwo. Jadą nad jezioro, by na luksusowej łodzi spędzić cały dzień, a nazajutrz z rana wrócić do cywilizacji. Po drodze napatoczyli się na chłopaka łapiącego stopa, którego zamierzali tylko podwieźć, by w końcu zaproponować wspólny odpoczynek. Z bliżej nieokreślonych powodów. A tam zacznie się prawdziwa walka... to znaczy najpierw sobie posiedzą i popatrzą, jak woda płynie. Bo to dosyć monotonny film jest. Mało robią na tej łodzi, przez co to nie jest takie interesujące. Większość akcji skupia się na ostatnich 20 minutach.

Wcześniej jest budowanie atmosfery Mazur oraz powolne i subtelne konstruowanie relacji między bohaterami, którzy jednak nie są aż tak interesujący. Krystyna po pierwsze nie istnieje jako samodzielna postać (jedynie wespół z inną cokolwiek robi, jest reakcją nie źródłem), a po drugie jest nudna. Siedzi na łódce ze spuszczonym wzrokiem. Można się kłócić, że taki był plan na nią, jako niemą obserwatorkę męża, by wyszła wiarygodnie, ale to nie zmienia faktu, że jest nudna. Gdyby dano widzowi jakieś pojęcie o tym, jaka była kiedyś, i jak stała się taka obojętna, wtedy już było lepiej. Bez tego jest tylko anemiczką z kilkoma scenami na samym końcu.

A para męska... ich pojedynek opiera się w głównej mierze na ówczesnej różnicy poziomów w klasach społeczeństwa, młodego niewidzącego szans w starciu ze starymi, posiadających wszystko. Pierwszym wydaje się, że drudzy nie wiedzą o ich istnieniu, drudzy gardzą pierwszymi za pychę i podobne. A na końcu okazuje się, że obaj są tacy sami...

Gdyby było więcej pomysłów na fabułę, a te, które są lepiej, wykonano (wejście młodego na pokład, zwrot dramaturgiczny pod koniec, zakończenie), powstałby ciekawszy film. Ale chyba jego kręcenie było wystarczająco ciekawe, i gdzieś po drodze zapomniano o widzu. Wciąż jednak pozostaje dobrze wykonana robota, zważywszy na podjęte schematy.

Nieudana powtórka i obniżka oceny.
https://rateyourmusic.com/film/noz_w_wodzie/

sobota, 8 lutego 2014

Wielkie piękno (7/10)

Satire & Drama, 2013


Kolejny człowiek wałęsa się po Rzymie, szukając swojej przeszłości, myśląc nad życiem oraz sztuką. W "Great Beauty" jest nim Jap Gambardella, człowiek który krótko po swoich 64 urodzinach doszedł do wniosku, że szkoda mu czasu na rzeczy, w których nie chce uczestniczyć. Dawno temu napisał książkę, tylko jedną, i do dziś ludzie pytają się go, kiedy napisze następną? Czemu jeszcze jej nie napisał?


Pierwsze co rzuca się w oczy to fenomenalna reżyseria. Pierwsze 13 minut wręcz każe zastanowić się: po co filmom scenariusze? Przecież wystarczy ruch, tempo, muzyka, rytm... Niby nic się nie dzieje, by następnie zmienić scenerię na typowo dyskotekową, ale jak to wygląda! Trudno uwierzyć, że to współczesny film, bardziej prawdopodne by było, gdyby powstał w latach 30-tych, gdy różni mistrzowie kina i teoretycy uczyli się języka kina, poszerzali go i kategoryzowali. "Wielkie piękno" to definicja ruchu, powszechnie nazywanego akcją. Co chwila jest cięcie, co chwila kamera robi jakiś gwałtowny najazd gdzieś, cięcie, kręci się wokół czegoś, cięcie, podążą za czymś. Albo aktorzy są w ruchu, albo coś innego... zwróćcie uwagę na zgranie tego, jak kamera zatrzymuje się idealnie w momencie gdy aktor zaczyna ruch i na odwrót... Pozostaje tylko mieć nadzieję, że "Avengers 2" nakręcą z taką samą dynamiką oraz pasją. Bo ogląda się to miodnie.

Wysoce prawdopodobne, że Paolo Sorrentino to najlepszy reżyser tej dekady. Gorzej w temacie zawartości, opowieści, historii, fabuły. Czyli scenariusza, bo ten jednak był. Ludzie wypowiadali dialogi, uczestniczyli w scenach i tak dalej. Samo przesłanie, morał - to jest w porządku, na dodatek ładnie na końcu wyłożone bym dał radę zrozumieć. Bardzo spodobał mi się świat wyjęty niczym ze "Śmierci w Wenecji", gdzie ludzie byli wykwintni i pełni klasy... tylko w "La Grande Bellezza" już tego nie mają. Wciąz fascynują się sztuką, są artystami, ale wystarczy ich przycisnąć i okazuje się, że sami nic nie wiedzą. Słyszeliście zapewne o ludziach, którzy jedzą farbę, wymiotują na płutno i takie dzieło sprzedają potem za grube miliony - Sorrentino opowiada właśnie o tym. I trzyma klasę, posługując się satyrą ale nie w taki jaskrawy sposób który zwykło kojarzyć z pojęciem "satyry". Ale film trwa ponad 2 godziny, i parę razy zdarza się twórcom powtarzać po sobie to, co chwili widzowi przekazać - a innym razem zwyczajnie przynudzać. Ilość scen uniemożliwia utrzymanie początkowego tempa.
https://rateyourmusic.com/film/la_grande_bellezza/

piątek, 7 lutego 2014

Chciwość (7/10)

Psychological Drama, 1924


John McTeague - były górnik, prosty chłop, obecnie dentysta bez zezwolenia co nie przeszkadza mu w wykonywaniu zawodu. Jego przyjaciel, Marcus, kręcący się wśród nieco wyższych sfer. Jego kuzynka, Trina, którą rozbolał ząb, więc zabrał ją do wspomnianego dentysty. W poczekalni sprzątaczka sprzedała jej kupon na loterii. Dla Joe był to pierwszy klient płci żeńskiej, więc stało się - ożenili się. Po powrocie okazuje się, że wygrał również loterię. Znaczy jego żona to zrobiła. Pięć tysięcy przemknęło Marcusowi obok nosa... Wiecie, to lata 20-te były.

Pierwsza kwestia, czyli czas. Oglądałem wersję trwającą 239 minuty, ale "Greed" pierwotnie trwał 10 godzin. Przed premierą skrócono go do dwóch, 70 lat później zrealizowano coś na kształt "rekonstrukcji oryginalnej myśli", dodając do wersji skróconej nieruchome fotosy z pierwotnie zrealizowanych scen. Dodano też standardowe dla kina niemego napisy, często samodzielnie wyjaśniające sens dodanych scen oraz wątków. Miałem obejrzeć również wersję skróconą, ale na YT okazała się ona mieć włoskie napisy.

Jak to się ogląda? Świetnie! Blisko cztery godziny mają swoją rację bytu - nie miałem wrażenie przeciągania, dodawania zbędnych scen lub wątków, historia płynęła tak naturalnie jak tylko się dało. Postaci mają czas dla siebie, nawet te poboczne, fabuła wypełniona jest życiem. Sporo uwagi poświęcono rozwojowi, zarówno relacji między postaciami, jak i ich zmianom psychicznym. Nie czułem tu schematów i filmowości, dla przykładu - gdy jeden z bohaterów zaczyna pić i wracać po nocach, nie jest to cel sam w sobie. To był tylko środek wyrazu prowadzący do czegoś - o ile opowieściach z alkoholem można napisać coś takiego? Dodatkowo, nie było o to tak łatwo, bo biedak wejdzie do baru wraz z trzecią godziną filmu. Dzisiaj takie rozwiązanie ciężkiej sytuacji wydaje się dosyć oczywiste, i na pozór nie trzeba się za bardzo w to wgłębiać. Po prostu, stało się i już. To jedna z wielu scen, ale to dobry przykład do zaprezentowania, jak wiele uwagi poświęcono tu "życiowości" w fabule, i budowaniu odpowiedniego tempa.

Trzeba jednak być przygotowanym na różne zapożyczenia z innych medium. Bohaterowie gadający sami do siebie, jakby byli na scenie teatru, aktorstwo z nad ekspresyjnymi momentami... to wciąż tu jest. Nie razi to, jednak trzeba o tym pamiętać. Z czasem o to jednak coraz trudniej, bo "Greed" potrafi zaimponować. Im bliżej finału tym bardziej.

I nie rozumiem, czemu pierwotna wersja trwająca 10 godzin jest uznawana za taką stratę, że nazywają ją "Świętym Graalem kinematografii" (tak to określają na początku filmu). Ktoś zna ten temat dokładniej? Bo wydaje się to sporą przesadą, w końcu to adaptacja powieści. Niedostępnej w naszym kraju, ale filmu u nas właściwie też nie obejrzycie. To nie tak, że jakiś oryginalny skrypt gdzieś przepadł, można zajrzeć do książki i zobaczyć, co zniknęło. A jak chcecie nad czymś płakać, to płaczcie za oryginalnym konceptem "Babylon 5", które musiało się zmieniać w trakcie realizacji, i nie jest już możliwe stworzenie tego uniwersum na nowo. Nie wspominając już o tym, że pierwotne szkice zostały ukradzione, zrealizowane pod inną marką... to dopiero tragedia.
https://rateyourmusic.com/film/greed/

Ciekawostka: aktor grający Marcusa był wujkiem Leslie Nielsena. Bo o tym, kogo potem grał reżyser Erich von Stroheim, to chyba wszyscy wiedzą?...

(felieton) Problem z wybieraniem najgorszego filmu roku

Parę tygodni pisałem o ideologicznym bezsensie tworzenia takich podsumowań. Ale problemy są jeszcze inne, a co najciekawsze - wcale nie ograniczają się do wybierania najsłabszych filmów roku. Tyczą się też często wybierania tych najlepszych, przez wielu ludzi i wiele organizacji. Oto trzy czysto matematyczne powody, dla których nie jest możliwe wyłonienie najgorszego tytułu.


#1 Trzymanie się kina mocno promowanego

Ekranizacje komiksu, filmu ze znanym nazwiskiem na plakacie, adaptacja, biografia, ekranizacja. Każdy to obejrzy. Kino polskie, z Azji, Europy i reszty świata - niewiele się tym zainteresuje. I nie gadajcie o różnicy poziomów, tu liczy się tylko marketing, nie poziom produkcji.


#2 Trzymanie się anglojęzycznego kina

Magiczna sytuacja: widzicie na jakiejś liście najgorszych tytuł w którym mówią wyłącznie po włosku. Nie oglądacie, nie? Bo dopiero tutaj włącza się ta lampka: "Po co to oglądać?". Trzeba w to włożyć jakiś wysiłek, naaaaah... I w ten sposób polskie gnioty nigdy nie wyjdą poza granice naszego kraju. Z drugiej strony, z innego rynku wyjdzie wszystko, i to ono będzie słynne, oglądane i pojawiało się na listach. A ile przy tym zarobią, to nawet nie chcę myśleć.


#3 Trzymanie się ustalonych reżyserów

Debiutant coś nakręci, nawet i dobrego, ktoś się tym zainteresuje. Ale ktoś znany coś nowego nakręci i wszyscy to oglądają, bo przy każdym można napisać to samo: "Pani/Pan X 5, 10,15, 50 lat temu nakręcił film który lubię, ale ten dzisiaj to był zawód!". Nie chcę niczego psuć, ale liczenie, że ktoś zrobi coś dobrego, bo kiedyś już raz tego dokonał, jest całkowicie nielogiczne. Szczególnie w świecie filmu, gdzie w produkcję wpierdala się w przybliżeniu jakieś Całe Mnóstwo Ludzi, i niewiele tam zależy od jednego człowieka. A gdy tak jest, to z pewnością nie robi tam za reżysera, i nawet nie wiecie, jak się nazywa.

...Do tego momentu można by tę listę zatytułować "Czemu nie jest możliwe wyłonienie najlepszych filmów roku". Ale mam tu jeszcze jeden punkt:


#4 Prawdziwie złych filmów nikt nie ogląda

Są takie dziwności jak "Złe, że aż dobre w oglądaniu", i to oczywiście wielu obejrzy. Jednak gdy tytuł jest denerwujący? Nudny? Nikt tego nie ogląda. Z tego co się orientuję, najbardziej irytującym filmem 2013 roku są "Smerfy 2". Najnudniejszym - "Diana". Ludzie się trzymają przy "After Earth", "Rekinado", "Host".



Ilekroć widzę takowe podsumowanie, widzę tylko jedno: laika, który nie wie nic o kinie, ale widzi okazję do żartowania czyimś kosztem i bezkarnego wyliczania standardowych oraz uniwersalnych epitetów. A filmy które wybiera... są bezpieczne. Można wręcz podejrzewać, że po to były wyprodukowane. Ostatnio nawet pojawiła się grupa tytułów, które bezpiecznie jest nie lubić jednocześnie będąc przy tym kontrowersyjnym. Bardzo rzadko pojawia się ktoś, kto ma argument, i w jego tonie brzmi pasja kogoś naprawdę urażonego lub zdenerwowanego. Kogoś, kto się zna i umie krytykować. Niech będzie, że prowadzącego misję. Zamiast bawiącego się faktem, że ktoś produkuje gnioty, wolącego uczciwie za to zganić. I widzi w tym sens, zamiast stwierdzić: "to normalne, ludzie to idioci, oglądają gówno, blablabla". Niech to będzie piątym punktem na tej liście.

niedziela, 2 lutego 2014

American Hustle (6/10)

Crime & Black Comedy, 2013


Para oszustów zostaje nakryta przez FBI. Zamiast jednak ich skazać, oferują im współpracę przy rozpracowywaniu kolejnych przestępców. Oczywiście zgadzają się. "American Hustle" to udana komedia kryminalna, choć nie wyróżniają się ani poczuciem humoru ani niczym innym. Postaci i ich imion nie pamiętam, fabuła ulatuje z pamięci, pozostaje tylko wrażenie miło spędzonego czasu. Dialogów słuchałem z przyjemnością, a ogólny kierunek humoru całkiem mi odpowiadał - nie mogłem się nie uśmiechać widząc "Some of this actually happen" otwierające film (zamiast standardowego "Based on true story"), albo Christiana Bale'a z brzuszkiem, przyklejającego sobie perukę na łysinę. Aż do końca miałem gwarancję, że co chwila zobaczę jakiś miły moment, dzięki czemu seans był całkiem sporą przyjemnością.

Oddzielne są dwie kwestie, których zupełnie nie rozumiem. Pierwsza to Amy Adams, która dwa lata temu tańczyła z Muppetami, a teraz chodzi z biustem na wierzchu, ponieważ... Jakieś propozycje? Po drugie, piosenki. W czasie seansu usłyszałem między innymi "Goodbye Yellow Brick Road" Eltona Johna albo "I Saw The Light" Todda Rundgrena. To oczywiście dobre piosenki i było mi miło je ponownie usłyszeć, ale jaki był powód ich obecności? Strasznie dziwne było oglądanie czołówki, w której bohaterowie mają gdzieś iść, i w czasie gdy idą a potem wchodzą do pokoju, tempo zwolniło, a ja usłyszałem "Dirty Work" Steely Dan. Bardzo dobry kawałek, strasznie go lubię - ale co on miał wspólnego z filmem? Tekst się zgadzał, ale cały klimat tego utworu już nie. Do niczego - do filmu, do sceny, do intra, a szczególnie do umiejscowienia w czołówce. Najdziwniejsza scena to "Live and Let Die" wykonywana na niby (!) przez Jennifer Lawrence (!) do jej... synka (!) przy sprzątaniu (!). I trzęsie przy tym głową, i jest strasznie... do dupy.

Ponoć chodzi o to, że "American Hustle" miał w założeniu być kiczowaty. Eeetam... Za często coś ostatnio słyszę tę wymówkę.
https://rateyourmusic.com/film/american_hustle/

sobota, 1 lutego 2014

12 Years a Slave (7/10)

Historical Drama & Biopic, 2013


Solomon Northup to prawdziwa osoba - w XIX wieku został sprowadzony z pozycji szanowanego obywatela do zwykłego czarnucha i sprzedany, by zbierał bawełnę. Jak to możliwe? Otóż... wypił, a następnego dnia samo się stało. Dopiero na napisach końcowych wyjaśniono, że byli jacyś łowcy niewolników, którzy go porwali. Miał pecha, biedaczek. "12 years a Slave" skupia się na okresie pomiędzy przed porwaniem i gdy znowu był wolnym człowiekiem.

Podczas oglądania miałem wrażenie, że ta opowieść została ograniczona, by nie była zbyt drastyczna, gwałtowna i nie zmuszała widza do niczego. By wysiedział to do końca i nie czuł się po seansie jak gówno. Kilka przykładów - tytuł. Już on daje wyraźny znak, że ten okres w życiu bohatera skończy się, daje pewność i nadzieję. Gdy Solomon budzi się na początku w kajdanach i przekonuje strażników, że przecież jest wolnym człowiekiem, nazywa się tak i tak, mieszka tu i tu... A oni zaczynają z nim rozmawiać. Nic wielkiego, ale to i tak spora różnica wobec tego jak ta chwila wyglądała naprawdę (pobicie za samo odezwanie się, ubliżanie i tak dalej... i jakoś wątpię, by dawali po jednym niewolniku do jednej celi). Na statku z kolei usłyszałem niewielką przemowę o tym, że jak to Solomon chce żyć, zamiast przetrwać... Dosyć jasny znak dla oglądającego, że to tylko film. Takich "ugładzających" momentów jest trochę w tym filmie. Największym jest Brad Pitt pytający Michaela Fassbendera, jakie on ma prawo by niewolić drugiego człowieka. Piszę absolutnie poważnie. To naprawdę jest w tym filmie.

Są też bardziej subtelne wygładzenia, np. prawie w ogóle nie ma scen przedstawiających wcześniejsze życie bohatera, więc nie czułem za bardzo tej przepaści, nie czułem smutku za tym co teoretycznie przepadło na zawsze, bo w ogóle tego nie poznałem. Takie ograniczenie sprawiły, że to bardziej kolejny film na znany temat niż coś wyróżniającego się. A może to ja? Może to do mnie nie docierają filmy o przemocy fizycznej (przemocy psychicznej w ogóle u McQueena nie ma tym razem)? Tak czy siak - podjęto z pewnością właściwą decyzję. Jeśli poczytacie opnie innych to zobaczycie, że widzowie z reguły są wstrząśnięci tym obrazem.

Zapewne niżej powinienem ocenić ten tytuł, zwłaszcza biorąc pod uwagę różne "modyfikacje" względem pierwowzoru. Ale szczerze - świetnie się to oglądało. Szczególnie jak na film bez pełnometrażowej fabuły. Główny bohater był niezły, reżyseria i klimat Nowego Orleanu, pól i natury. Co chwila pojawiał się jakiś szczegół warty uwagi (zmiana ubrania, by pokazać krew na plecach), jakaś świetnie zrealizowana scena (biczowanie!). Aktorzy sprawdzają się bez pomyłki (chociaż trochę żałuję, że Cumberbatch grał typowego dobrego białego). Jeszcze Paul Dano na medal śpiewał rasistowski pop. Taki typowy, dobry film, który się nie wyróżnia.

Mam tylko nadzieję, że za 36 miesięcy nie będę pisał "Steve McQueen się sprzedał".
https://rateyourmusic.com/film/12_years_a_slave/

PS. Teraz muszą zrobić film o tym, jak wymyślono polski tytuł.