środa, 30 stycznia 2013

Dark Knight Returns, part 2 (7/10)

Animation & Action, 2013


Historia jest kontynuowana - Gang został pokonany, większość jego członków znalazło inspirację w Batmanie i zostało jego chuliganami... I znowu - na okrak, jedną nogą wynika to z fabuły, a z drugą wynika z dupy. Joker się obudził i jego doktor proponuje mu, że pójdzie z nim do talk-show, będzie mu dzięki temu lepiej. Joker pojawił się w pierwszym filmie w dwóch ujęciach i miał chyba jedno zdanie dialogowe. Trzeci ważny wątek: na Kubie (?) USA walczy z Rosjanami, a pomaga im Superman. Też niby o tym wspomnieli w pierwszej części, ale również jednym zdaniem.

Who cares? Joker rządzi. Był tym powodem, dla którego obejrzałem ten i wcześniejszy film. Gra go Michael Emerson, i byłem z tego powodu strasznie nakręcony. Gdy tylko go usłyszałem, rozpoznałem bez problemu. Znałem ten łagodny, spokojny głos. Gdy skończyłem oglądać pierwszy part, była chyba 1 w nocy, ale i tak włączyłem drugi. Tylko do pierwszej sceny z Jokerem, chciałem to zobaczyć. I to dostałem. Jego występ w talk-show był tym, czego oczekiwałem po takiej postaci, i właśnie to zobaczyłem. Wspaniałe uczucie.


Ale... To trwa tylko 70 minut. To nie prawie 3 godziny Nolana, tutaj wiedziałem od razu, że nie dostanę porządnej, rozbudowanej, bogatej historii. Joker szybko wbiega do huba po czym wątek szybko się zamyka, by zrobić miejsce kolejnemu. Narzekałem na to już wcześniej, ale teraz ma to większe znaczenie, chodzi w końcu o Jokera! Wszystko kończy się o wiele za szybko i niezbyt ciekawie - oczywiście sama postać i jego konfrontacja z bohaterem jest satysfakcjonująca, tylko... to durne wbieganie do huba, nie ma nic więcej.

A potem - Superman wkracza do akcji. I wszystko wraz z tym jakoś zespala się w końcu w całość, choć można rzecz: na słowo honoru. Z początku nawet go nie widać, albo jest skryty w cieniu albo pokazany zostaje tylko ślad, że tu był - jednak w końcu dochodzi do jego pojedynku z Batmanem. Supermana, nadczłowieka, kosmity, niepokonanego, a mimo to Batman podejmuje z nim równorzędny pojedynek... z efektem, który musicie zobaczyć. Bo wszystko to zamknie się doskonałym zakończeniem filmu. Nie powiem, że całej historii, jak mówiłem, trochę tego pojawia się z dupy, ale zakończenie samo w sobie jest doskonałe. Kilka postaci umrze, wspomniany pojedynek skopał mi dupę, końcówka zmiażdżyła a ostatnie sceny usatysfakcjonowały. Po prostu: doskonałość.


Ale się cieszę, że w podsumowaniu 2013 roku będę miał przynajmniej jeden tytuł do odznaczenia w kategorii "Najlepsze zakończenie".

Czy najlepszy film o Gacku? Na pewno należy do czołówki, ale każdy wyróżniał się czym innym. "Maska Batmana" miała retrospekcje wprowadzającymi w znajomość Bruce'a z pewną kobietą. Dwa ostatnie filmy Nolana miały napięcie i bohaterów, "DKR, P2" ma dwa fantastyczne pojedynki, akcję, i Emersona w roli Jokera. Nolan ma lekką przewagę w tym, że jego historie były bardziej rozbudowane, dłuższe. Ale na dłuższą metę cieszę się, że obejrzałem wszystkie te tytuły.
http://rateyourmusic.com/film/batman__the_dark_knight_returns__part_2/

wtorek, 29 stycznia 2013

(NIEZŁY) DARK KNIGHT RETURNS, PART 1

Animation & Superhero & Crime & Action, 2012


Obejrzane ze względu na drugą część i pewną osobę w pewnej roli... Ale o tym jutro.

Nie siedzę w komiksach, o Batmanie mam takie se pojęcie. Widziałem filmy fabularne od Nolana, Burtona i tego trzeciego-którego-nazwiska-nie-umiem-napisać, z 50 lat temu oglądałem sporo odcinków serialu animowanego, zobaczyłem też niedawno "Maskę Batmana". Znam jako-tako realia uniwersum, umiem wymienić kilku przeciwników... Odpalam "DKR" i widzę, że Batman ma tu z 70 lat, jest staruszkiem, Joker siedzi sobie w spokoju w szpitalu Arkham, Two-Face przeszedł operację twarzy i obie połówki teraz się zgadzają...

...Okey.... To ile lat ma w takim razie Alfred? 180?
Po seansie się dowiedziałem, że to film na podstawie komiksu Franka Millera, więc to nie tak, że jakiś random wszedł z butami w to uniwersum i pozabijał połowę postaci, bo tak mu się podobało. Mnie to uspokaja.
Warto nadmienić, że nawet świeży widz dostaje wprowadzenie we wszystko co trzeba - pojawi się scena straty rodziców lub z nietoperzem w jaskini.


Przede wszystkim - silne upolitycznienie wszystkiego. Właściwie każdy ruch Batmana jest komentowany w telewizji, cała jego sylwetka jest omawiana i analizowana przez ludzi. Przez cały film toczy się dyskusja, czy jest przestępcą czy nie. Ale nie tylko - w jednej scenie przestępca w sklepie zakradnie się z bronią od tyłu do Gordona, ten jednak strzeli pierwszy. W domu pewnej nastolatki rodzice oglądający telewizję powiedzą: "zabił 17-latka. Wielka akcja policji!". Tego nie było w innych ekranizacjach Gacka, to z pewnością go wyróżnia. Podnosi wszystko na nowy poziom, dodaje smaczku wszystkiemu.

Akcja jest bez zarzutu. Przeloty nad miastem na tle wieżowców lub księżyca, wszelkie wybuchy a przede wszystkim finałowy pojedynek - rewelacja. Efektownie, ma dobre tempo, jest świeże i zachwycające. Sceny ociekają klimatem, są mroczne i dosadne. Gdy Batman dostanie w twarz, krew z nosa od razu się poleje.

Oczywiście, trzeba zaakceptować parę luk lub ułatwień ze strony twórców. Akcja na wysypisku, Batman wyciąga z kieszeni czoł i naciera. Czemu tak? Bo ładne? Albo każdy pościg kończy się w jakimś ujściu, placu budowy lub na klatce schodowej, podając w wątpliwość czy ci co uciekają naprawdę wierzą, że stamtąd wyjdą? Jakby na sam koniec zapomnieli, że mają zamiar uciec, a zamiast tego wpadają do takiego huba i się tam skradają, bawiąc z Gackiem w "Znajdź i zniszcz".

Minusy są generalnie dwa. Pierwszy - Gang, główny wróg w tej części, jest... śmieszny, wręcz żałosny. Składa się chyba wyłącznie z jakichś pryszczatych nastolatków, wyrwanych wprost z lat 80. To zwyczajnie słaby przeciwnik, serio ktoś taki sterroryzował całe miasto? Przy scenach z nimi cały film zalicza spadek, do poziomu dla 5-latków.
Drugi: narracja jest bardzo rwana. Wszystkie wątki stoją w rozkroku pomiędzy "pojawiają się z dupy" a "wynikają z fabuły", cała historia jest bardzo niezgrabnie połączona w całość.


A Robin jest dziewczyną. Przez pół filmu brałem ją za chłopaka, który wygląda na dziewczynę... Nie wiem, czemu jakaś randomowa dziołcha postanowiła być Robinem i skąd miała kostium, ale poza tym sprawdza się jako faktyczny pomocnik.
I jeszcze jedno... Kobieta z naklejonymi swastykami na sutkach. Nie łapię. Wstaliście kiedyś z rana i postanowiliście - "dziś nakleję sobie swastyki na sutki i tylko w tym będę chodzić!" Co się musiało stać, by do czegoś takiego dojść? Dziwne.

Ale to i tak nieważne. Oglądało się całkiem dobrze, animacja poza kilkoma wyjątkami (sztywne sięgania i siadanie na krześle w jednej scenie, tego typu drobiazgi) jest idealna, akcja jest efektowna. Jak na to czym to jest - liczącym sobie 70 minut wstępem do drugiej części filmu o Batmanie - jest w porządku.


6/10
http://rateyourmusic.com/film/batman__the_dark_knight_returns__part_1/

czwartek, 24 stycznia 2013

LES MIS NĘDZNICY

Musical & Historical Drama & niezamierzona komedia, 2012


Znajomy wygrał dwie wejściówki na przedpremierowy pokaz w połowie grudnia. Miał iść z dziewczyną, ale ta była niedostępna, zamiast tego powiedziała: "To idź z Garretem". To poszedł. Pozdrawiam Kasię.
Na początek - nie wiedziałem o filmie nic. Spodziewałem się musicalu, ale nie totalnego. Ku mojemu zaskoczeniu jednak, wszyscy tu wszystko śpiewają. Krótko, z początku zachowywałem się jak murzyn w operze z "Nietykalnych". Śmiałem się, widząc Jackmana i Crowe'a stojących naprzeciw siebie,  śpiewających z totalną powagą. To jest poza moją percepcją, dramat śpiewany. Tego nie umiem wziąć na poważnie, i chyba się nie da. Gdy jest komedia, albo inna lekka konwencja, mogę jeszcze tą umowność zaakceptować. Ale tu jest dramat na każdym poziomie, od upokorzenia przez śmierć i niewolnictwo. Niema nic niepoważnego, poza tym śpiewaniem. I przez to zamienia się w komedię. W scenie gdy Crowe chadza po dachu i śpiewa w ciemną noc, ktoś z mieszkańców powinien wstać i krzyknąć na niego, by poszedł spać. Bardzo się zdziwiłem, gdy tego nie dostałem.


Ale tak poza tym, to "Les Mis" są filmem w którym bardzo dużo rzeczy poszło źle i będę tu raczej pisał o nich. Poczynając na historii - jest słaba. Zaczynamy z więźniem który pracował niewolniczo przez ostatnie 19 lat za kradzież bułki. Jak to się stało, że za coś tak drobnego dostał tak wysoką karę? Nieczytałeś książki, nie wiesz. Teraz jest wolny, ale nikt niechce zatrudnić więźnia. Więc zrywa z przeszłością i postanawia zostać kimś. I zostaje. Koniec filmu? Nie, to dopiero pierwsze 5 minut. I nie wiadomo, jak tego dokonał. Przeskakujemy o 8 lat do przodu, bo po co to wyjaśnić. Więc jest już kimś, ma biznes i zatrudnia ludzi. Jedna z jego pracownic zostaje wydalona a jedyną opcją dla niej pozostaje prostytuowanie się. Więc jej pomaga, ale za późno. Więc pomaga jej córce. Ale jest jeszcze ten strażnik który ściga bohatera - i przyzwyczajcie się do tego, bo on w cudowny sposób będzie trafiać na bohatera przez cały film - podobnie jak masa innych postaci. Nikt o zdrowych zmysłach nie da rady zaakceptować takiej liczby przypadków. Dalej nie będę pisał bo pewnie zorientowaliście się, że nie ma tu czegoś w rodzaju wstępu. Całość jest strasznie rwana, niezgrabnie połączono kilka wątków w skutek czego po godzinie seansu nie pamiętałem ani też nie musiałem pamiętać o czym ten film był na początku.

Relacje między bohaterami nie istnieją, sami bohaterowie bardzo często są też plastikowi. Jest tu dziewczyna czująca miłość, rozumiejąca przez to, że ona go kocha więc on ma z nią być mimo że on do niej nic nie czuje... Ale nazywa się to miłością. A po tym umiera i zostawia po sobie tylko pytanie "Co ona w tym filmie robiła?". Była na ekranie przez 5 minut z czego 4:30 to śpiewała o swojej głupocie. Super. Trzeba to przyspieszyć - większość postaci jest niezapamiętywalnych a ich decyzje często są niezrozumiałe. Cosette jest w zasadzie przedmiotem którym się nikt nie interesuje. Ojciec dowie się, że ktoś ją kocha to nawet jej nie zapyta o zdanie tylko pobiegnie i przyprowadzi gacha, a reszta zrobi się sama.


W gigantycznym skrócie: montaż dźwięku nie istnieje. Nie ma tu dźwięków otoczenia, skrzypiącej podłogi, wiatru, czegokolwiek i poza nielicznymi wyjątkami jak dźwięki wystrzałów brzmi tu po prostu cisza. Są piosenki, jest muzyka, ale ludzie poruszają się jakby byli w próżni, to strasznie dziwne. Montaż jest katastrofalny, po upłynięciu godziny film zalicza niesamowite przyspieszenie kończące się tym, że po zmianie sceny daje się widzowi jedną sekundę by ten zorientował się, gdzie ta scena się rozgrywa, i zaraz potem zrobić zbliżenie na aktora gdy ten zacznie śpiewać. Wielkie sekwencje, sceny zbiorowe z setkami ludzi, kręcone z ręki w żywiołowy, dynamiczny sposób, trwające 5 minut skrócono do 30 sekund w montażu, w skutek czego nie da się po prostu docenić ogromu scenografii czy wysiłku, bo się tego nie dostrzeże.

Nawet piosenki są tylko poprawne, przez większość czasu słyszałem bardzo podobną melodię i przez pół filmu przygotowywałem się na to, że zaraz usłyszę "One Day". Aktorzy na wokalu ogólnie to spisali się przyzwoicie, taki Hugh Jackman i wielu innych dali radę, inni z kolei śpiewali bez melodii albo w piszczący sposób. Film był najlepszy wtedy gdy usiadł na tyłku i patrzył się na aktora śpiewającego swoją smutną piosenkę. Gdy taki moment przypadł Anne Hathaway, to wszystko przestało się liczyć. Nie trzeba było tych kostiumów, makijaży, greenscreenów, mnóstwa statystów i budżetu liczącego na oko 160 milionów. Ale gdy z kolei film to wykorzystywał, wtedy też było dobrze. Ale zrobił to jakieś 3 razy na film. Tylko tyle razy zobaczyłem wielkie, masywne najazdy kamery i tysiące ludzi w kadrze. Cała reszta filmu utoneła we wspomnianym montażu przez który naraz widziało się maksymalnie kilka osób podczas gdy w scenie uczestniczyły setki. Ale jak wspomniałem - są te ciche momenty. Jest scenografia, makijaż (Jackman jako niewolnik niszczy wszechświat), piosenek słucha się bez bólu. Film ciągnie się strasznie nawet mimo tego montażu skracającego zakończenie z 50 minut do 4.

Jako fan dobrej opowieści nie miałem tu czego szukać. Piosenki były przyzwoite, również pod względem wykonania. Ale wiecie co? Miło wspominam całość. Podziwiam ogrom tego wszystkiego, gigantyczną dekoracje i rozmach... Rzadko takie kino powstaje, tak naprawdę ostatnim był "Titanic". Więc nawet jeśli do kina się nie wybierzecie, to zachęcam do obejrzenia kilku fragmentów na YouTube, lub sięgnięcia po wersję reżyserką jeśli kiedyś wyjdzie. Sam na pewno tak zrobię.


4/10.
http://rateyourmusic.com/film/les_miserables_f12/
Morał jest taki, że trzeba rozkraść kościoły i oddać złoto do produktywnych ludzi którzy stworzą miejsca pracy i wtedy będzie już ok, dobrze zrozumiałem?

poniedziałek, 21 stycznia 2013

(książka) MALOWANY CZŁOWIEK - TOM II

Fantasy, 2008


Jest lepiej. Piszę ten tekst w czwartek wieczorem, a wczoraj musiałem przerwać lekturę o 2:30 w nocy. Początek jest trochę niemrawy - zaczyna się od urwanego jak się spodziewałem w połowie rozdziału, którego początek był w poprzedniej części.

Tak w ogóle to się zorientowałem, że błąd który przypisałem książce wcale do niej nie należy, bo książka w oryginale jest jednoczęściowa. Wina jest polskiego wydawcy który postanowił podzielić całość w złym momencie.

Wracając do początku: Arlen odwiedzi kraj na pustyni, do którego jedynego ma szacunek za to, że ten nadal toczy wojnę z demonami. Kraj ten jest bardzo słabą "metaforą" arabów i Islamu w ogóle, kobiety na głowach noszą chusty i w ogóle jebać tam kobiety, niech się cieszą, że pozwala im się oddychać. Wszyscy wierzą w swoją księgę i tego jedynego który przybędzie, a do obcokrajowców mają ciut więcej szacunku niż do swoich kobiet. Czyli wciąż zero. Oni są najfajniejsi, bo tak mówią. Pierwsza część miała "metaforę" chrześcijańskiego kościoła, który powraca w drugiej części, czyli sprowadza się to do tego, że całkowicie nieprzydatny ksiądz przyjdzie i wkurzy Arlena gadaniem w stylu "Ja wiem, jakie są plany boga, ale nie wszystkie". Znacie to, nie lubię takich wątków. Poza tym są kolejnym przykładem na to, że autor nie umie tworzyć oryginalnego świata tylko zżyna w najlepsze, z innych kultur i powieści.

Ale reszta jest nie tylko dobra, jest jeszcze lepsza niż poprzednia część. Rozwój Leeshy i Arlena jest po prostu niesamowity, to do czego dorastają i ich osobowość to mistrzostwo świata, a precyzja z jaką o tym opowiedziano to narracyjny miód. W tej części cała trójka ma już blisko 30 lat, i Rojer trochę od nich odstaje na każdym poziomie - miał mniej "czasu antenowego", mniej przeżył, i jako minstrel jest mniej ciekawą postacią, a moje myśli w stosunku do niego sprowadzają się wyłącznie do: "Oby nie stał się zazdrosnym dupkiem w przyszłości". Bo cała trójka nadal jest całkowicie normalna, dojrzała i odpowiedzialna. Myślą o swich błędach, uczą się na nich i potrafią się z nimi pogodzić. Rozmwa Rojera z Leeshą w szpitalu o tym, że nie można brać odpowiedzialności za wszystkich, albo jak Leesha uświadomi Arlenowi, że ten złamał obietnicę którą złożył samemu sobie... Wow. Konsekwenja i dojrzałość po obu stronach kartki, i u postaci, i u narratora.

Arlen przypomina mi teraz jakieś surrealistyczne połączenie Voldemorta z Edwardem z "Full Metal Alchemist: Brotherhood". Te same eksperymenty i zajście tam, gdzie nikt inny nie doszedł, ten sam młody wiek i niezliczone próby którym podołał. Uwielbiam tę postać.

I muszę coś sprostować - pisałem, że fabułą jest życie i jego małe kroczki, małe problemy po których przychodzą sukcesy i kolejne problemy. To nie znaczy, że nie było tu celu - ten był, od strony technicznej jest bardzo wyraźny. Widać, że wszystko zmierzało bezpośrednio do spotkania bohaterów, którzy musieli mieć określony charakter. I żeby tacy sie stać musieli przejść długą drogę, której autor poświęcił dokładnie tyle miejsca ile trzeba. Nie ma tu sprzeczności, pośpiechu, skrótów. Są tacy jacy mieli być, a ja mogę w to uwierzyć bez problemu.

Trzeci tom - czyli technicznie pierwsza połowa drugiej części - już zarezerwowana. Wystarczy opis by wiedzieć, że wszystko to ma o wiele większy rozmach, a wojna będzie prawdziwą wojną. Tu niewystarczy wrzucić jednego pierścienia do wulkanu. I liczę, że Rojer jednak dostanie więcej do roboty, by cała trójka była tyle samo warta.


7+/10.

wtorek, 15 stycznia 2013

MALOWANY CZŁOWIEK, TOM I

Fantasy, 2008



Na początek - jako że piszę teraz na nowym blogu do ludzi którzy niekoniecznie muszą mnie znać - wyjaśnię, jak to u mnie z książkami. Nie czytam obecnie dużo. Kilka rocznie, i to pewnie przesada. Lubię czytać, ale z jednej strony znalazłem już swoją ulubioną książkę, i nie miałbym nic przeciwko temu, że będę już tylko ją czytał, na przykład raz do roku. Jednak wiem, że książki to świetne medium i gdzieś tam czekają na mnie kolejne, nie tak dobre ale też dobre, po poznaniu których stwierdzę, że żałowałbym, jeśli bym ich nie przeczytał. Z drugiej - bardzo rzadko trafiam na powieść, która jest warta mojego czasu. Odpadam po kilku stronach, znudzony opisami lub powtarzanymi schematami. Ostatnio wziąłem "Klub Pickwicka", który był nawet fajnym językiem napisany, ale epizodyczność całości mnie odrzuciła. Lubię jak jest fabuła, a tu były epizody powiązane bohaterami i ekscentryczne opisy. Odpadłem po 40 stronach. "Nędznicy" - sto stron opisu zastawy stołowej, odpadłem. "Na wschód od Edenu", sto stron opisu życia poprzednich pokoleń pewnej rodziny (po tych stu stronach główny bohater jeszcze się nawet nienarodził), i nie miało to wpływu na nic, bo gdy przyszło do opisu matki Caleba to narrator wprost napisał: "Była zła i ch*j, nie wiem czemu, po prostu tak". Odpadam.

"Malowany człowiek" opiera się na takim pomyśle: po zmroku przychodzą demony, a ludzie bronią się przed nimi za pomocą runów które ich chronią. Rysują je na ziemi, a gdy taki demon przywali w barierę runiczną to pojawi się rozbłysk magii. Koniec, reszta to sztampowe fantasy. Bohater to dziecko wychowywane w małej osadzie która leży zdala od cywilizacji. I jest tam rynek, na którym ludzie handlują. I wszyscy są prostymi ludźmi. I są minstrele, śpiewajcy i opowiadający historie. I jest kościół. Wow, dno dna, autorowi wyraźnie się nic nie chciało. Przeczytałem w życiu z pięć fantasy i nawet ja narzekam.



Przypominam: przeczytałem całość. Nie z litości, była tego po prostu warta. Bohater jest ciekawą postacią, a narrator poświęca jej wiele czasu, by jego decyzje były realistyczne a historia poważna. Dzięki czemu całość w efekcie była ciekawa. Czytelnik poznaje Arlena gdy ten ma kilka lat, by 500 stron później opuścić go gdy będzie sporo starszy. Wszystko zaczyna się w małej obsadzie gdzie największym osiągnięciem jest zwykłe życie bez komplikacji, i to będzie w zasadzie wszystko. Nie ma tu odgórnego celu, przepowiedni czy innych schematów. Tylko ludzie i ich życie, toczące się własnym tempem. Bohater stawia sobie jakiś cel i małymi kroczkami do niego zmierza, i będzie to mieć znaczenie z grubsza tylko dla niego. I to naprawdę działa. Miło też, że to jedna z tych opowieści w których książki są przedstawione jako skarb a bohaterowie pożądają poznać zawartość tajemnych księgozbiorów. W ogóle wiedza jest tu dobrze opisana, że to dzięki niej ludzie przetrwali i w ogóle jeszcze żyją.

W pewnym momencie słodki, nierozgarnięty chłopak przyrzeczony jednej dziewczynie okaże się brutalnym osiłkiem. Wiadomo, schemat i można się było tego spodziewać. Ale zamiast tego moja reakcja brzmiała: "Cholera, szkoda że tak to się rozwinęło. Zapowiadała się dobra para z nich". To największe osiągnięcie tej książki. Polubiłem bohaterów, przynajmniej głównych i tych pobocznych. Brunę, Leeshę, Coba, Regena, Elishę, Słodką Pieśń, nawet Wieprza dobrze wspominam.
Nie ma tu jakiegoś punktu kulminacyjnego, książka kończy się w pewnym wyraźnym momencie dla wszystkich bohaterów, jednak nie ma nic spektakularnego. Bardziej w stylu "Gry o tron", chociaż nie aż tak. Jestem ciekaw, jak będzie to wyglądać dalej, co nowego dowiedzą się o świecie, jak to wykorzystają i kim zostaną.

Całość ma zasadniczo trzy wady. Po pierwsze, erotyka. Po stu stronach nagle Arlen spotyka dwie dziewczynki z którymi musi spędzić czas gdy dorośli będą rozmawiać. I dziewczynki oczywiście namawiają go na zabawę w pocałunki. A potem opowiadają o tym, co ich starsza siostra musi robić ojcu, gdy matka umarła. "Podobne do pocałunków, możemy ci tak zrobić jeśli pokażesz nam siusiaka". I tak dalej. Podobne wątki wracają przez całą książkę, czasami są wykonane lepiej, czasem gorzej, ale nigdy aż tak źle jak ten pierwszy przykład. Zero subtelności i właściwie znikąd wzięty wątek. I do teraz właściwie nie wiem, czy to książka dla dzieci, nastolatków, dorosłych? Sposób, w jaki wtedy o tym autor pisał nie wskazywał na żadną z tych grup.


Po drugie, jest trzech głównych bohaterów żyjących w tym świecie, jednak w różnych wioskach, nieznający się nawzajem. Ich losy pozostaną oddzielnymi do samego końca. Każdy z tych wątków przecina się z innym zdaje się w sposób całkowicie losowy, na jednej stronie czytałem o Arlenie, a następna strona już dotyczyła Leeshy. Brak płynnego przejścia lub choćby obietnicy, że tych ludzi coś połączy poza wspólnym światem. Do książki nie ma dołączonej mapki więc nie wiem, czy są koło siebie blisko choćby w znaczeniu geograficznym. Wprawdzie każdy z trójki weźmie się za inną specjalizację i mogę przypuszczać, że w przyszłości stworzą drużynę, ale na chwilę obecną przez brak płynności i powiązania cała książka zdaje się bardziej zbiorem trzech opowiadań które ktoś dla hecy pomieszał ze sobą.

Trzecią wadą jest ostatnie 20 stron, lub nawet mniej. Ja bym je przeniósł na początek następnej części, w obecnej formie wiedziałem, że i tak nic z tej sytuacji nie wyniknie bo zostało tylko kilka stron. Zakończenie tak czy siak jest słabe, bo i tak żadnego klarownego nie ma. Jak wspomniałem, historia to życie głównych bohaterów. Nie było tu odgórnego celu, tylko małe problemy i małe sukcesy, po których przyjdą kolejne drobne kłopoty - i tak dalej. Wszystko skończyło się zapowiedzią tego, że coś będzie w przyszłości i byłem ciekaw, jaka będzie ich przyszłość. Chciałem to odłożyć i być happy, ale nie. Jeszcze 20 stron, które nic nie zmieniły, i na 100% będą wspomniane w następnej części.
Żeby bardziej wam rozjaśnić. Czytacie to długie, rozbudowane i dopracowane zakończenie "Czary ognia". Po którym jeszcze macie 50 stron o tym, jak Harry spędza wakacje u wujostwa, czyli początek "Zakonu Feniksa" tylko przeniesiony do wcześniejszej części. Nie pasuje, prawda?

Ale to jak widać niewielkie błędy. Czytało mi się świetnie, ciekaw jestem kolejnej części.



7/10. Drugi tom już czytam.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Podsumowanie 2012 /bonus cz.3

Na kolejne podsumowanie filmowe nie mam już pomysłów, więc wrzucę trochę statystyk z mojego lasta.

Nie wiem, czemu jakaś piosenka/płyta mi się podoba, bo się na tym nie znam, więc ten post to tylko wyjątek od reguły. Wątpię, bym pisał tu jakoś dużo o muzyce. Daję wyłącznie jako ciekawostkę.


Najczęściej słuchani wykonawcy (w znaczeniu ilości przesłuchanych piosenek):
1. John Frusciante
2. Opeth
3. Fleetwood Mac
4. Michael Giacchino
5. Shack
6. Carole King
7. Elton John
8. Susan Tedeschi
9. The Magnetic Fields
10.Tom Waits


 Najczęściej słuchani wykonawcy (w znaczeniu, ile czasu łącznie ich słuchałem):
1. Opeth
2. John Frusciante
3. Red Hot Chili Peppers
4. Fleetwood Mac
5. Shack
6. Sigur Rós
7. Gov't Mule
8. Elton John
9. Iron Maiden
10.Carole King


Najczęściej słuchane piosenki:
1. John Frusciante – Time Goes Back
2. Opeth – Burden
3. David Bowie – "Heroes"
3. Michael Giacchino – Parting Words
5. Dexys Midnight Runners – Come On Eileen
5. Michael Giacchino – Win One For The Reaper
5. Michael Giacchino – There's No Place Like Home


Najczęściej słuchane płyty (wg ilości piosenek):
1. The Magnetic Fields - 69 Love Songs
2. Shack - H.M.S. Fable
3. Michael Giacchino - LOST
4. Michael Giacchino i inni - Lost: Season 3
5. Lucinda Williams - Car Wheels On A Gravel Road


Najczęściej słuchane płyty (wg ilości czasu):
1. Shack - H.M.S. Fable
2. Porcupine Tree - In Absentia
3. Gov't Mule - Dose
4. Kult - Tata Kazika
5. The Stone Roses - Second Coming


Nie są to oczywiście zbyt obiektywne statystyki. Fleetwood Mac przesłuchałem wiele płyt, ale tylko kilka porządnie. Soundtrack z trzeciego sezonu "LOST" i  "69 Love Songs" mają ten sam problem: obie mają bardzo dużo piosenek, stąd ich jedno przesłuchanie wystarczyło by były wysoko. Poza tym widać spory wpływ filmu "Perks of Being a Wallflower".
Najlepiej jednak wypada ranking czasowy. Opeth wygrało ze swoimi 10-minutowymi wałkami z gigantyczną przewagą. Musiałbym słuchać drugiego w zestawieniu Frusciante przez 12 godzin, by lider się zmienił.

I nadal nie ogarniam jazzu oraz rapu. Tylko rock do mnie trafia.

Na koniec w ramach ciekawostki dam link do swojego rankingu ulubionych płyt, choć proszę wziąć pod uwagę, że nie jest zbyt aktualny.
http://www.youtube.com/watch?v=MdBAgyRGKQw

środa, 2 stycznia 2013

NOC DEMONA

Supernatural Horror, 1957


Zajrzałem do programu, tam po północy trzecia część "Candymana". Poczułem chęć obejrzeć coś z tego gatunku, padło więc na dwa tytuły. Drugi obejrzę niedługo, teraz słów kilka o "Nocy demona" Jacquesa Tourneura. Film bardzo mocno gatunkowy i wątpię, by komuś się spodobał jeśli nie lubi takich klimatów lub akurat nie ma na nie ochoty.

Jedziemy z pewnym mężczyzną, deszcz i zmrok. Zajeżdża on do posiadłości, lokaj otwiera mu drzwi. Zapewnia, że pana domu nie ma i nie daje się przekonać namowami. Właściciel jednak rozpoznał głos gościa i sam do niego przyszedł. Zaczynają rozmawiać - gość przyznaje, że się mylił. Prosi, by ten czegoś zaprzestał. "Niektóre rzeczy łatwiej zacząć niż zakończyć" słyszy w odpowiedzi. Zgadza się jednak. Gość odjeżdża i wraca do siebie w burzy, przy parkowaniu w garażu dostrzega jednak kłąb dymu wydobywający się z pobliskiego lasu...

Poczułem to, i dzięki temu wyniosłem z seansu przyjemność. Jest tu sporo klimatu, posmaku klasycznego Hollywoodzkiego kina i trochę starań twórców. Niestety film ma dwa poważne braki. Pierwszym jest taki, że pokazano demona który pojawił się z dymu w lesie na początku. Jest sztuczny na pierwszy rzut oka, trochę karykaturalny, ale działa w połączeniu z nagłymi zbliżeniami, burzą oraz grą światłem. Prawdziwy problem polega jednak na tym, że wiedziałem od początku, że istnieje, a to stało w sprzeczności z całą resztą filmu. Bohaterem filmu jest naukowiec nie wierzący w nadnaturalne zjawiska i cały czas stara się wyjaśnić dziwne rzeczy które go spotykają i kpi z medium i tak dalej, jednak z punktu widzenia jest to zbędne. Wiedziałem, że się myli i czekałem aż to się zmieni. Dobijająca większość filmu to filler.

Drugim problemem jest sztywny bohater, którego po prostu nic nie rusza i nawet na sekundę nie zwątpi - do tego stopnia, że to jest sztuczne. Naprawdę nie wiem co by musiało się stać, by zmienił zdanie... lub chociaż by stał się ciekawszą postacią. Ale on tylko mówił: "eee tam".

Czytałem jednak, że scena z demonem została doklejona wbrew woli reżysera, co ma dla mnie zaskakująco wiele sensu. Film właśnie tak wygląda, i pewnie w wersji reżyserskiej całość ogląda się lepiej. Można się pewnie nieco utożsamić z bohaterem i tak dalej. Nie wiem tylko, czy taka wersja istnieje. Normalna kinowa to trochę nudnawa historia z przeciętnym aktorstwem, jednak ma spory klimat. I jak już pisałem, twórcy trochę się wysilili, więc np. gdy bohater usłyszy, że danego dnia umrze, to znajduje też swój dziennik z wyrwanymi kartkami po tej dacie właśnie. To działa na wyobraźnię.

Nie jestem zawiedziony, bo lubię obejrzeć takie kino raz na jakiś czas. Ale jakoś zadowolony specjalnie też nie jestem.


5/10
http://rateyourmusic.com/film/night_of_the_demon/