poniedziałek, 28 października 2013

(książka) Historia filmu dla każdego

Na początek: nie pytajcie się, co "polecam". Przejdźcie się do swojej biblioteki, znajdźcie dział o filmie, przejrzyjcie co macie. Jeśli coś będzie oprócz biografii/autobiografii ludzi kina, to już jest dobrze. Jak nie w tej, to w drugiej, na pewno macie ich więcej w swoim mieście. Ja przy pierwszym podejściu znalazłem tylko biografie Hopkinsa oraz Audrey Hepburn, i inne opisy "historii polskich aktorów", chociaż może was to akurat interesuje.

Do rzeczy: przeczytałem "Historie filmu dla każdego" Jerzego Płażewskiego, wydaną w 1968 roku. Autor wyszedł z założenia, że każdy powinien znać chociaż podstawy tego, czym jest kino, tak jak każdy zna podstawy malarstwa i kojarzy różne style lub artystów, oraz "ważne" dzieła. Około 70 lat pobieżnie opisał na blisko 400 stronach, choć jest ich więcej w książce (strony ze zdjęciami nie są wliczane). Pobieżnie, ale dokładnie. Każda dekada w każdym ważniejszym kraju jest opisywana, plus na początku ogólny rozwój wydarzeń (minus kinematografia Azjatycka, która wtedy dopiero zaczynała karierę za granicą). Zaczyna od wynalezienia kinematografu przez braci Lumiere, wypisuje innych ludzi którzy byli tego bliscy w tamtym okresie, i zaznacza, że jakby nie oni, to tego by dokonał ktoś inny, i to całkiem szybko. Sami Lumiere nie mieli za bardzo pomysłu, co z tym zrobić, co ciekawe. Potem przyszedł Melies i zrobił magię. W Anglii wymyślono coś takiego jak zbliżenie (początkowo bohater filmu musiał spoglądać przez lornetkę, by takie zbliżenie było możliwe). Potem okazało się, że robienie filmu na zbliżeniu nie bardzo ma sens, i trzeba to mieszać z innymi ujęciami. I tak powstało coś, co za kilka lat zyska termin "montażu".

Wtedy kino było rozrywką dla chłopów, jedną z atrakcji cyrkowych, i kina nie były miejscem, tylko przenosiły się od osady do osady, i grały tak długo, aż taśma ulegała zniszczeniu. Potem chciano z tego czerpać większe zyski, kino chciano sprzedać elitom, więc zrobiono "pierwszy film który zalicza się do sztuki", czyli "Zabójstwo księcia Gwizjusza". Czyli postawiono kamerę w teatrze, i ludzie klaskali, chociaż aktorzy teatralni ze swoją nadmierną mimiką na zbliżeniu wychodzili śmiesznie. I wtedy kino umarło na chwilę, przestało pracować nad swoim językiem. Aż przyszli włosi ze swoimi słoniami, i wtedy ludzie zaskoczyli: "Hm, tego faktycznie nie da się pokazać w teatrze". Szwedzi wprowadzili do kina naturę (śnieg, wiatr), Griffith zrobił pierwszy ważny w historii, wymyślając jednocześnie kino tak na dobrą sprawę. A potem Hollywood rozwinęło system klasowy, zaczęło ściągać do siebie wszystkich zagranicznych twórców, zdominowało rynek i wszystko szlag trafił.

Historia kina naprawdę jest niesamowita. Tyle razy to wszystko upadło i powstało, że brak mi słów. A to jedynie szczegóły, to nawet nie jest historia, to ciekawostki, luźno wyciągnięte z tego tomiska. Zresztą jedynie z okresu kina niemego, które zamknięto konkluzją: "Może gdyby kino narodziło się z dźwiękiem, nigdy by nie wyrobiło swojego języka, i służyłoby jedynie do rejestrowania przedstawień w teatrze". Daje to do myślenia.

A potem jeszcze McCarthyzm, neorealizm, kino faszystowskie, radzieckie, polskie, francuskie, angielskie, meksykańskie, hiszpańskie, włoskie, reakcje na wojnę, na dźwięk, wszystko w tym ogólnym kontekście przyjmowania wszystkich nowinek (Goebbels przez 10 lat próbujący zmusić swoich ludzi, by zrobili "Potiomkina" na Hiltera), tomiska teorii na temat "Jak korzystać z dźwięku" (by nie dublował tego co widać na ekranie, tylko dodawał nowe elementy, w stylu wewnętrznych monologów bohatera).

Sporo tego. Ale w sporym skrócie, i co chwila pojawia się jakiś nowy temat, czyta się więc bardzo szybko. Minusem są dla mnie momenty subiektywne, w których Płażewski nie opisuje samych faktów, tylko wkręca swoje opinie, i zawsze są to jakieś dwu zdaniowe, dziwne wyrażenia. Filmy Cayette'a "zbyt logiczne", teoria Canudo "naiwna", "Obywatel Kane" jest ponoć o tym, że żadnej prawdy nie ma. Nie dla takich rzeczy sięgałem po tę książkę.

Ale swoją rolę wypełnia, więc jest dobrze. Ostatni rozdział obejmuje ówczesną teraźniejszość, czyli 1955-1967, w których sporo spekuluje na temat przyszłości. Miejcie to na uwadze. Niemniej, pozycja warta poznana, jeśli wcześniej nic na ten temat nie czytaliście.

niedziela, 27 października 2013

Take Shelter

Psychological Drama, 2011


Opowieść o Curtisie, który żyje od wielu lat jako ojciec i mąż od wielu lat, aż niedawno zaczął widzieć różne rzeczy. Nadciągająca burza, deszcz gęsty niczym olej, nagłe grzmoty chociaż na niebie nie będzie nawet chmurki. W snach z kolei dzieje się jeszcze gorzej. Tam Curtisa może zaatakować pies, a rana od ugryzienia będzie go boleć jeszcze na jawie. Co się dzieje? Co to oznacza?

"Take Shelter" to jeden z tych tytułów, o których chyba lepiej nic nie wiedzieć. To co będę pisał w następnym akapicie niektórzy mogą potraktować jako spoiler. Sam nie wiem, czy bym tak to potraktował. Podszedłem do oglądania nie wiedząc nic i byłem zaskoczony ogólnym kierunkiem scenariusza. Sami zdecydujcie. Tutaj napiszę tylko: obejrzyjcie, jeśli lubicie kino psychologiczne. Nie jest to Bergman, nie są to "Szepty i krzyki", ale momentami jest to kino ocierające się o takie, które fani kinematografii powinni zobaczyć. Uprzedzam tylko, momentami może być nużące, chociaż jest dobrze jak na temat i zagrożenia jakie ze sobą niósł (łatwo można było przesadzić, i popaść w fałsz lub pretensjonalność). Jeśli nuży was słuchanie ambientu, możecie momentami mieć problem z wytrwaniem do końca.



Schizofrenia. To chyba ostatnie, czego bym się spodziewał. Schemat filmowy do którego współczesny widz jest przyzwyczajony wyklucza właściwie większość tego, co tu się działo. Matka z chorobą, zagrożenie, że przeszło to na syna, pójście do psychiatry... Cholera, kto chodzi w kinie do psychiatry? Dzisiaj to zdanie nie brzmi nawet prawdziwie, jest używane jako żart ("Może powinieneś z kimś o tym pogadać, HEHE?"). Kto był na kozetce ostatnio? De Niro w "Depresji gangstera" i Tony Soprano. Pomijam epizody, jak Tony Stark w "Erosie".
Zresztą, wykluczono w ogóle możliwość, że te wizje coś znaczą. Spodziewałem się czegoś w stylu Noe, a zamiast tego dostałem opowieść o schizofreniku, który się boi. Co ważniejsze, jeszcze nie jest w pełni chory, jest na granicy, większość dnia spędza jak normalny człowiek, ale w nocy zmoczy łóżko. I stara się radzić sobie z tym problem na własny sposób, bez łykania czego się da. To naprawdę kino, które potrafi sięgnąć do widza, dotknąć go. A on nie poczuje się, jakby ktoś zrobił na niego kupę. Zamiast tego, miałem wrażenie jakby ta opowieść poszerzyła moje horyzonty. Jestem teraz w stanie choć trochę zrozumieć taką osobę, jak ona widzi świat i radzi sobie ze swoimi problemami (fenomenalne sceny w schronie), i jeszcze czuję za to pewną wdzięczność.




"Take Shelter" ma całkiem niezłe efekty specjalne, ładny klimat (dużo otwartym przestrzeni, mała znająca się nawzajem społeczność okolicy) i dobrych aktorów. Całość jak pisałem wcześniej, może poważnie znużyć, częściowo celowo. Na przykład, jest scena w której bohater oddaje psa. Pyta: "Chcesz psa?". Tamten mu odpowiada twierdząco. Cięcie. Bohater już wykonuje ten gest zamykania samochodu, pies już jest zapakowany i gotowy do drogi. Wszystko tak ustawione, by cała scena składała się wyłącznie z dialogów, by nie było żadnego działania pomiędzy. Tylko stanie i gadanie. Zresztą dialogi też nie są najlepsze, momentami pisane jakby pod idiotów, żeby i oni zrozumieli.

Minusy?... Włosy Chastain nie skomponowano ładnie z całą tą zielenią.


6/10
http://rateyourmusic.com/film/take_shelter/

piątek, 25 października 2013

Filmweb Offline 2013

W sumie niezły pomysł, opisać jak było na Filmweb offline. Było kilka momentów wartych wspomnienia. Kilka uwag na początek: całość była darmowa - spotkałem gościa, który obawiał się np. że tylko jeden film będzie darmowy, a reszta za dopłatą, więc uspokajam podobnych. Istotnym ulepszeniem było znalezienie miejsca siedzącego. Rok temu stałem cały czas i pewnie to było głównym powodem zmycia się niedługo po północy. Ważne: większość ław w tym lokalu była ustawiona plecami do siebie lub do ściany, ale ta moja z tyłu miała przejście pomiędzy stolikami. Więc mogłem przez nią przeskakiwać, gdy chciałem wyjść lub wejść, bez przeszkadzania innym (siedziałem pośrodku). To naprawdę dla mnie było istotne. Poczułem się młodo.

Ale po kolei: w telewizji leciał z jakiegoś powodu "Dyliżans" Forda, bez dźwięku. Każdy przy wejściu dostał darmowe kupony na picie, alkohol i pozostałe. Niby ograniczone, ale po jakimś czasie w naszej małej grupie wywaliliśmy to wszystko na stół i każdy brał jak chciał. Zresztą potem i tak chodzili po ludziach by rozdać jeszcze. Dzięki temu nie mam pojęcia ile wypiłem. Strzelam, że jakieś 10-15 szklanek coli. Za rok będę brał jakąś wodę do tego, bo następnego dnia warg nie czułem. Szacunek dla kelnerki, która chodziła z tacą większą ode mnie, i ładowała na to wszystkie szklanki, do oporu. Jedną ręką.

Konkursy. Na początek każdy dostał taki pasek z nazwiskiem jakieś postaci filmowej, i trzeba było znaleźć jego parę. Ja tym razem zrobiłem dwie rundy po całym lokalu, pytając się kogo mają i im pomagając jak Batman. Trudność była w tym, że miałem Stana Goodspeeda i nie miałem zielonego pojęcia, skąd on jest (myślałem, że z "Breaking Bad"). A także w tym, że moja para okazała się siedzieć obok mnie przez cały czas. Tak się na nią wydarłem za to, że do dziś mi z tego powodu głupio.

Większą wiochę zrobiłem jednak, gdy były cytaty. Chodziło o to, by podnosić rękę a nie krzyczeć na cały lokal. Pan Walkiewicz na początek zaznaczył: "W jakim mieście rozgrywa się akcja filmu, z którego pochodzi ten cytat: " (jakiś debil obok mnie krzyczy: "Andrzej Wajda!"). Wyciągam rękę i walę: "Bulwar zachodzącego słońca!". "Źle, chodzi o miasto". Zaskoczyłem w pół sekundy i wypaliłem jak ostatnia pała: "Los Angeles!". Pan Walkiewicz tylko zacisnął zęby i pozwolił mi już wygrać. Koniec błazenady? Nie. Bo po odebraniu wygranej wycofałem się i zauważyłem, że dostałem dwa filmy. Więc żeby już nie krzyczeć klepnąłem pana Walkiewicza w ramię, podałem mu "Polowanie" z 2012 roku i odszedłem. Borysa się mnie pyta: "Czemu oddałeś tamten film?", i ktoś mnie klepie z tyłu w ramie. Przypadkowie ludzie podali mi inny film. Walkiewicz po prostu mi go wymienił.:D Jak słowo daję, nie wiedziałem, że tam się wygrywało 2 tytuły.

Najdziwniejszym momentem wieczoru była rozmowa w kolejce do toalety. Byliśmy tam we dwóch tylko, tamtego poznałem już rok temu na poprzednim "Offlinie". Jak mnie zobaczył to od razu zaczął gadać o mnie, o moim blogu, że mnie lubi... pewnie miało to sporo wspólnego z kuflem, który trzymał cały czas w dłoni, a machał nim tak żywo, że wciąż jestem w szoku, że wylało mu się tylko parę razy (w tym raz na mnie). A ja stałem zaskoczony, przez jakieś 5 minut, słuchając go. Skończyło się na tym, że gadaliśmy o filmach Bergmana.

Były jeszcze m.in. kalambury i konkurs muzyczny, ale to ledwo brałem udział. Wiem, że była ścieżka z "Drive" i "Kill Bill'a", ale ledwo słyszałem. Potem jeszcze grupa chłopów śpiewała na własny użytek piosenki Kultu. Niechcieli śpiewać Arahji, choć ich poprosiłem. Nie wiem dlaczego.

Ogólnie wspominam to wszystko bardzo miło. Usłyszałem wiele miłych rzeczy o sobie, swoim blogu, ktoś inny mnie rozpoznał... Poznałem też wielu nowych fajnych ludzi, z którymi chętnie wypiję w przyszłym roku. Rotacja była spora, bodaj 20 minut przed wyjściem ktoś nowy się do nas dosiadł. I to było w porządku. Plus mogłem sobie usiąść, pomilczeć i nikt nie miał o to do mnie pretensji.

Wszystko skończyło się po 5 rano, kiedy przestało się chcieć czekać, aż słońce wzejdzie, i wróciłem do domu. Gdy zapisywałem się na imprezę to miałem w sumie 7 punktów, powodów, żeby się tam udać, i wszystkie spełniłem. Obejrzeć filmy, wygrać coś, spotkać się z określonymi ludźmi... Jeden znajomy się rozchorował i miał nie przyjść, to go dzień wcześniej odwiedziłem. Po północy to było, więc w sumie co do dnia to się zgadzało.

Zdjęcie jedno zrobiłem, ale były na niej cztery osoby i już pierwsza się nie zgodziła na publikację, więc nie będzie. Wygrałem: "Straszny hiszpański film", "Hipnotyzer", "Żywie Biełaruś!" i "Pokłosie". Wciąż nierozpakowane, ale to temat na inny felieton.

sobota, 19 października 2013

Uniwersytet potworny (7/10)

Computer Animated & Buddy, 2013


Pierwsza część miała wiele pomysłów, potrafiła stworzyć i przedstawić zaskakujący swoimi rozwiązaniami świat, by potem jeszcze dwa razy obrócić wszystko do góry nogami. Prequel jednak korzysta z dosyć podstawowych schematów. Jest tu "nieprzyjemny kampus", który jest nieprzyjemny dla bohaterów tak w zasadzie bez powodu. Jest "obciachowy kampus", do którego dołączenie będzie jedyną możliwą opcją. Jest bohater, w którego nikt nie wierzy, ale on obstawia przy swoim, i na pewno mu się uda!... Niestety, Mike Wazowski, bo on nim mówię, w swoich wczesnych latach też nie był straszny. Szybko został wyrzucony z uczelni przez brak potencjału. Razem z nim wyleciał James Sullivan, który z kolei polegał tylko na swoim nazwisku i jednej minie, co okazało się niewystarczające. Dla obu szansą jest udział w "Igrzyskach strachu", w których będą mogli udowodnić swoją wartość. To oczywiście kolejny schemat, połączony z jeszcze jednym, tzn. nieudacznikami (wspomniany obciachowy kampus), ich treningiem i "wiarą w siebie"!... Czyli wszystko jest tak, jak można się było spodziewać. Po innej marce, po innym studiu.


Ranking filmów z 1936 roku

1. Jedyny syn / Hitori musuko (Drama)
2. Dzisiejsze czasy / Modern Times (Comedy)
3. Mój pan mąż / My Man Godfrey (Comedy)
4. Skamieniały las / The Petrified Forest (Psychological Drama)
5. Pan z milionami / Mr. Deeds Goes to Town (Romantic Comedy)

piątek, 18 października 2013

Narkotykowe szaleństwo

Propaganda Film & Drugsploitation, 1936



Kojarzycie mity w stylu "Zapalił skręta po czym zabił rodzinę siekierą"? Z pewnością. Bill Hicks z tym walczył, Nostalgia Critic się z tego śmiał, South Park krytykował. Najwyraźniej zaczęło się to już w latach 30, wraz z serią filmów propagandowych "Tell Your Children", w których między innymi przedstawiano marihuanę jako coś bardziej szkodliwego od heroiny. I odpowiadali za to ludzie nie mający zielonego pojęcia o czym mówią, co dziś jest jasne nawet dla takiego laika jak ja.

Pewnie gdyby temat interesował mnie bardziej, lub gdybym żył w innych czasach... Dziś złość na to wydaje się dosyć bezcelowa, i tak wszędzie się o tym mówi, z samego filmu i mitów jakie przedstawia wszyscy tylko zdrowo się śmieją... Sam się śmiałem, choć chyba nie z powodu samego filmu. Widzicie, oglądałem wersję po koloryzowaną, w której dym z narkotyków miał barwę fioletową. Lub zieloną. Kosmos...

Poza tym z filmu przemawia w pewnym stopniu prawdziwy strach. Czuć, że tego nie tworzyli źli ludzie, którzy chcą szerzyć kłamstwo, tylko zwyczajni głupcy którzy najwyraźniej powtarzają co sami usłyszeli, święcie w to wierząc. A przynajmniej część takich ludzi była na planie. Takie miałem wrażenie.


2/10.
http://rateyourmusic.com/film/reefer_madness/

"Awake", part 3: gotowy odcinek do przeczytania.

Napisałem serial, i powoli kończą mi się pomysły, co z tym zrobić. Blog jest dobrym miejscem na takie rzeczy.

Nie mam zamiaru prezentować tu całości. Wszystko zależy przede wszystkim od odbioru, jeśli będzie - wtedy ma sens prezentacja kolejnych stron. Ale na pewno nie będę dawać kolejnego epizodu co tydzień, z pewnością nie będzie tu finału pierwszego sezonu. Reszta pierwszego sezonu nie zapowiada niczego z tego, co będzie później, i nie ma czego kopiować, ale ów finał... powiem tak: jestem świadom jego potęgi. I jestem pewien, że sporo osób po jego obejrzeniu powie: "To najlepszy cliffhanger w historii". Dlatego nie mam zamiaru z nim tak po prostu wychodzić, na to trzeba będzie zasłużyć. To samo z resztą serialu, nie będę tego nikomu wciskał.

Tytuł: "Awake".
Motyw główny: relacja ze światem, który nie odpowiada na twoją obecność.
Główne źródło inspiracji: "Lost", szczególnie w zakresie narracji filmowej. Każdy odcinek i sezon to dwie linie fabularne prowadzone jednocześnie.
Fabuła pierwszego odcinka: grupa ludzi budzących się w zaciemnionych ruinach bez pamięci i zaufania względem siebie nawzajem. Poboczny: pierwsze kilka dni w nowej pracy jednej z postaci.
Postać centralna: Scott.
Tytuł odcinka: "Say Yes", wzięte z piosenki Elliotta Smitha. Odnosi się przede wszystkim do tego, że to odcinek pilotażowy (w tym wypadku widownia ma wyrazić zgodę dla serialu). W samej opowieści Scott będzie mieć dwa momenty, w których to on będzie osobą proszącą o ową zgodę. Poza tym chciałbym usłyszeć solo z tej piosenki w pewnym momencie serialu.

Tak naprawdę tytuł wybrałem przypadkowo, i się okazało, że pasuje bardziej niż przewidziałem i powyżej napisałem. Co jeszcze powinniście wiedzieć? Raczej same ciekawostki:

- imiona postaci wybierałem z różnych krajów. Szkocja, Irlandia, Norwegia, Australia. Nie chciałem imion polskich, bo mi nie brzmią.
- przy kreśleniu podstaw serialu stworzyłem jedynie dwóch bohaterów, z pełnym życiorysem i w ogóle. Reszta była po prostu "Postać1" i tak dalej, a ich osobowość tworzyła się wraz z pisaniem. Dopiero przy pisaniu 4 odcinka miałem jakieś pojęcie o tym, kim oni wszyscy są (np. Nathaniel, jako "ten samotny, który łatwo zaczyna żyć cudzymi historiami")
- kreślenie założeń "Awake" zacząłem od opisu zakończenia. Do tej pory zmienił się w detalach, obrósł w szczegóły, ale dzisiaj jest dokładnie taki sam.
- tytuł "Awake" odnosi się do czegoś więcej niż tylko przebudzenia na początku z amnezją.
- psychodeliczne, obrzydliwe intro nie jest tylko plamą atramentu u psychologa w której macie zobaczyć, co chcecie. Wyraża ona coś bardzo istotnego, ale nie jestem pewien, czy to w ogóle da się zrozumieć, bo to nie jest kwestia inteligencji lub kreatywności.


Pięć ciekawostek na początek to chyba dobra liczba. Sypać nimi mogę na temat każdego odcinka, naprawdę. Nawet na temat tego pierwszego, godzinami mógłbym się tu rozpisywać o mojej obsesji, by zacząć genialną klamrą... Wiele w tym odcinku zmieniłem, by być z niego w ogóle zadowolony. Wiele czasu godziłem się sam ze sobą, by zaczął od amnezji. Rozpisałem całą fabułę i to był jedyny moment, w którym ta historia mogła się zacząć. Nie będę nikogo wkręcał, że zacząłem nie wiadomo jak dobrze. Trzeba czasu, by ten serial chwycił.


Obecnie "Awake" jest dla mnie jedyną istotną kwestią w moim życiu, pomijając te standardowe. Na każde poważniejsze pytanie bym odpowiedział: "Nie, najpierw chcę skończył to pisać" lub coś w tym stylu. To jedyny przypadek w moim życiu, gdy robiłem kopie zapasowe tego co tworzyłem, regularnie, co miesiąc. Były momenty, gdy niemal dosłownie żyłem tym serialem i tworzyłem go w głowie przez cały dzień. Za sukces biorę fakt, że wciąż to wszystko ogarniam sam - tu nie chodzi tylko o gotowy produkt, ale również same wątki jako oddzielne historii, które muszę umieć opowiedzieć na wyrywki, a także wciąż pamiętam każdą wariację i alternatywę dla każdej sceny. To kilkukrotnie więcej niż spamięta dowolny widz, jeśli ten serial powstanie.

Chcę, by powstał. To nie jest tak, że "chcę drugie lost", bo "to był taaaki fajny serial". "Awake" jest o czymś, to nie tylko pusta historia, czego można było się obawiać po tym, co do tej pory pisałem w tym temacie. Jednym z podstawowych warunków była rezygnacja z metafor, nie chciałem by to wszystko interpretowano w sposób, którego nie przewidziałem. Ale wszystko tu ma jakieś znaczenie, jest wierzchnią warstwą czegoś innego, za wszystkim stoi jakiś powód i dusza. O jednym już wiecie - relacja ze światem, który nie odpowiada na wasze istnienie. To ten stan, gdy np. wysyłacie podanie o pracę, na które nie dostaniecie odpowiedzi. Albo wysyłacie sms do dziewczyny... i nic. Czyli wszystko wygląda tak, jakbyście nic nie zrobili, jakbyście nie istnieli. Na pewno to znacie. To nie było zamierzone, dopiero przy okazji 8 odcinka dotarło do mnie o czym piszę. I wtedy uczyniłem z tego wstępny temat całego serialu.

Przede wszystkim, od samego początku była to historia o szacunku. Nawet gdy stawiam się w pozycji widza, i staram się wczuć w to, jak on to wszystko odbierze, i do jakich wniosków dojdzie - zawsze wtedy docieram do tego prostego tematu szacunku. Nie podoba mi się, że obecnie nikt nie czuje do drugiego człowieka szacunku. Terminem tym wytarto podłogę obory, kiedy zrobiono tak, by każdy czuł go do każdego, nie ucząc go, że na szacunek trzeba zasłużyć, ani co to oznacza. Dziś każdy myśli, że szanuje tę drugą osobę, podczas gdy w rzeczywistości on jedynie wyraża akceptację, że ta druga jednostka jest zdolna do oddychania. Większość ludzi jest zdziwiona gdy odkrywa, że osoba przed nim stojąca jest zdolna do myślenia. To dziś nazywa się szacunkiem. Chciałbym, by to się zmieniło.

Niedawno usłyszałem jak kobieta twierdziła, że wszystkie kobiety należy lepiej traktować, bo to one rodzą dzieci i to boli jak skurwysyn. 5 minut myślałem, dlaczego to jedno zdanie brzmi jednocześnie logicznie i nielogicznie. Zrozumiałem, jaka filozofia stoi za tym poglądem: nobilitacja człowieka na zasadzie tego, ile wycierpiał. To też mi się nie podoba. Ale znowu, wszystko ma źródło w temacie szacunku.

Mam wrażenie, że nie przesadziłem z długością tego wpisu, i ma chyba dobre tempo do czytania. A mógłbym oczywiście napisać jeszcze więcej. Teraz dopiero oddaję wam do przeczytania coś, co nazywam scenariuszem, choć pełno w owym tekście uwag do samego siebie, myśli bohaterów a nawet easter egg się tam znalazł. Wszystko to do korekty, edycji i tak dalej. Ale dzięki temu czytelne dla tych, którzy nie są producentami - i przede wszystkim, dla mnie.

Link do pobrania, miłego

Piszcie o wszystkim. Jak zazwyczaj mi nie zależy na komentowaniu, tak tym razem chętnie poczytam każdą reakcję. Nie martwcie się, czy to będzie mieć znaczenie - czytałem, jak interpretować różne uwagi, na pewno zrobię użytek ze wszystkiego co tu przeczytam.

Co dalej? Wypełniam "Awake", ale poza tym robię przymiarki do kolejnego tytułu, w którym chcę naprawić jedyną rzecz, której nie udało mi się zrobić w pierwszym tytule. "Awake" miało być dużo bardziej rozbudowane, dłuższe i miało mieć więcej bohaterów. Efekt końcowy jest jednak dosyć kameralny, i dobrze. Ale wciąż siedzi we mnie potrzeba napisania czegoś trwającego minimum pięć lat. Póki co jest nieźle, mam nie tylko zakończenie ale i intrygujący początek. Ale zanim tamto nadejdzie, muszę odbyć drogę przez "Awake".

czwartek, 17 października 2013

Romans szulera

Comedy, 1936


Tym razem kino dźwiękowe oszukuje Sacha Guitry - ponoć taki jego styl, że w każdym filmie musi nawijać z offu przez cały czas, ale jednak: przez większość seansu ze sceny nie wydobywa się żaden dźwięk. Bohaterowie zwykle nie rozmawiają ze sobą ani nic w tym stylu, wszystko jest opowiadane na bieżąco, w bardzo szybkim tempie przez głównego bohatera z offu. Tematem wywodu jest on sam, tzn. jego życiorys. Zaczęło się gdy był mały, i ukradł kilka monet. Za karę nie zjadł kolacji. Jak się okazało, grzyby zebrane przez chorą babcię były szkodliwe, i jeszcze tej samej nocy wszyscy z rodziny umarli. Z wyjątkiem głównego bohatera, który dzięki kradzieży nie zjadł posiłku i przeżył. Tak to się właśnie zaczął żywot szulera...

Humor jest udany, tak jak to piszę to dopiero dociera do mnie, jak czarny był ów opening. W samym raczej mnie to zaskoczyło i ubawiło, więc wszystko działa jak powinno. Całość ma wdzięk "Gangu Olsena" pomieszanego z czymś, co za kilka lat będzie "francuską nową falą". Albo, odwołując się do dzisiejszych warunków: komedii kryminalnej skrzyżowanej z "Moją łodzią podwodną". To samo tempo, ten sam styl... ale nie ten sam urok.

"Romans szulera" nie zrobił na mnie wrażenia. Gdzieś tam błąkał mi się blady uśmiech pod nosem, ale to koniec możliwości tego filmu, przynajmniej w stosunku do mnie. Ale przynajmniej nikt mi nie zarzuci, że tylko chłam z US oglądam, hehe. Ale serio, fajnie tak od czasu do czasu obejrzeć coś, czego nikt nie widział... i pewnie jeszcze długo po mnie nikt nie obejrzy.


5/10.
http://rateyourmusic.com/film/le_roman_dun_tricheur/

wtorek, 15 października 2013

(książka) FILM W KULTURZE

Przeczytałem książkę Aleksandra Jackiewicza, "Film w kulturze" wydanej w 1989 roku*. Jackiewicz był  teoretykiem i krytykiem, na jego dzieło natknąłem się przypadkiem przeglądając półkę w bibliotece, spodobał mi się temat i styl, dający nadzieję na coś świeżego i konkretnego. Właśnie to dostałem. Nauczyłem się m.in., że język filmu to język sugestii. Dzięki temu nie przeszkadza świadomość, że na scenie są aktorzy, a nie prawdziwi ludzie, dzięki temu można uwierzyć w opowieść, jeśli jest dobrze pokazana. Nauczyłem się o Canudo, teorii "Siódmej sztuki" i początkach kina, które wtedy nie było nawet uznawane za sztukę. O tym, czemu kino US było lepsze od tego z Europy. Od stosunku polskiego romantyzmu do kina powojennego, o Chaplinie, o Hitchcocku.

Dawno już nie miałem styczności z taką fachową literaturą. Jeśli czytaliście moją opinię o czeskim "Szczęściu" z 2005 roku, pewnie zauważyliście jak bardzo innym stylem ją napisałem, czego od dawna nie robiłem. Właśnie pod wpływem Jackiewicza tak ją napisałem. Bo film był tego warty, bo przypomniałem sobie jak to się robi, jakiego języka wtedy użyć.

Nie jest to spójna, napisana od początku do końca książka, raczej zbiór różnych przemyśleń pod wspólnym szyldem i w formie tekstów, które były publikowane w różnych okresach czasowych, tu i tam. Raz Jackiewicz opisuje swoje życie w Polsce, kilka stron dalej jest już w Paryżu od 10 lat.

Jest to literatura przystępna, chociaż może nie dla totalnego laika. Odbiorca musi się interesować tematem sam z siebie, by z zainteresowaniem czytać przemyślenia Jackiewicza. Pisze konkretnie, ale używa trudnych słów. Do tego zawsze stosuje jakiś wstęp, przytacza definicje lub różne znaczenia tego, o czym zaraz będzie mówić, i zaznacza który z kontekstów ma na myśli. Czuć chęć bycia czytanym i zrozumianym, co staje się jasne w rozdziałach dotyczących kultury - wysokiej, popularnej, wulgarnej i tak dalej. Autor zaznacza tam, że w pełni rozumie znaczenie tej środkowej, i z tego co pisze wynika, że ją rozumie. Nie odcina się od niej, nie zniża się, dostrzega jej zalety, by następnie z boku opowiadać o wszystkim, czego ona dotyczy. Wyjaśnia wiele zagadnień, wiele opowiada, i świetnie mu to idzie. I tak dalej, na naprawdę wiele tematów. Kino nieme, polskie, nowa fala, teatr na tle filmu, film na tle powieści, rola krytyków, przemijanie i Rene Clair.

Jak mieszkacie w Warszawie, to dacie radę ją wypożyczyć z biblioteki. Mam nadzieję, że w pozostałych miastach jest tak samo.;-)



*przedmowa wieńcząca książkę pochodzi z 1984 roku, Jackiewicz umarł w 1988 roku.

Obecnie czytane: "Herezją naznaczeni" (David Weber) / "Historia filmu dla każdego" (Płażewski)

poniedziałek, 14 października 2013

Dzisiejsze czasy

Slapstick & Romance, 1936


Powtórka. Chaplin w erze kina dźwiękowego ostatni raz próbuje nakręcić kino nieme, i to w zasadzie jest najczęstszy żart w tym filmie. Jak stara się, by wyglądało na dźwiękowe, ale bez wydawania głosu. Jest oczywiście slapstick i zwykłe gagi, ale dzięki owemu kontekstowi ten film tak śmieszy. Jak na końcu szef pyta się Charliego, czy umie śpiewać - jego mina mówi wszystko. A gdy w końcu mówi, odmawia użycia słów. I tak dalej, o tym jest ten film. Oczywiście jest tu luźna fabuła i różne małe dramaty w stylu człowieka, który woli być za kratkami niż na wolności, ale jednak ten film nie porusza ani nie śmieszy tak bardzo jak pozostałe filmy Chaplina.

Chociaż całość jest bardzo urocza i pozytywna. Reżysersko z kolei naprawdę imponująco, dużo skomplikowanych scen zbiorowych. Plus naprawdę pomysłowe gagi z użyciem maszyn.


7/10.
http://rateyourmusic.com/film/modern_times/

niedziela, 13 października 2013

Metropolis

Dystopian & German Expressionism, 1927


Powtórka po wielu latach. Era filmów na TVP Kultura, i oglądania ich bo miały 5 gwiazdek w programie telewizyjnym z Wyborczej. To był pierwszy z tytułów, przy których musiałem się tłumaczyć, czemu nie dałem dychy. Trochę się obawiałem tej powtórki, to głównie urywki z tego filmu miałem na myśli gdy mówiłem, że nie lubię kina niemego za dziwaczne aktorstwo. Przybranie pozy, zastygnięcie, czekać aż reszta sceny zrobi co trzeba, wykonać swój ruch, powtórzyć. Ale nie jest tak źle, dzisiaj już  to się nie rzuca mi w oczy, do tego już rozumiem ten okres, że wtedy tak musiało być, i wszystkie inne trudności z którymi artyści musieli się zmierzyć.

Choć jednocześnie rozumiem tych, którzy nie akceptują takiego kina. Też mają rację.



Fabuła. Pokręcony i dziwny świat, w którym są dwie grupy: rządzący i pracujący. Drudzy harują do śmierci ze zmęczenia w podziemiach, a na powierzchni ci pierwsi żyją jak królowie. Młody potomek ważnej osobistości zjeżdża na dół, i na własne oczy widzi koszmar tego, co się tam dzieje. Miałem wrażenie, że reżyser wyłożył do tego momentu wszystkie karty, i nie szykuje dla mnie żadnej niespodzianki, ale byłem mile zaskoczony. Dalsza część jest naprawdę interesująca pod każdym względem: tematyki, gatunku, postaci, wydarzeń. Ekspresjonizm miesza się z kinem utopijnym, dramat z romansem, kino katastroficzne z elementami cyberpunku, a jako całość ogląda się to znakomicie.

Wszystkie dekoracje robią wrażenie swoimi rozmiarami, rozmachem i zróżnicowaniem (a jak jeszcze człowiek zacznie się zastanawiać "Jak oni to zrobili" to w ogóle film ma u niego +10 do oceny). A powiedzieć coś takiego o filmie z 1927 roku to naprawdę wiele. Czuć wielkość tego miasta i wszystkiego co na niego się składa, niczym dinozaurów z "Parku Jurajskiego". Do tego historia ma niezwykły klimat i niesamowite tempo, od połowy jest niebywale intensywnie, niczym najlepsze kino akcji.

Może i film jest trochę zbyt czarno-biały, może trochę mało konkretów na drugim planie, może za mało to wszystko jest rozbudowane fabularnie. Zakończenie, ostatnia scena, jest słaba, znowu w kinie niemym zabrakło odpowiednich słów na koniec. Ale oglądało mi się to znakomicie. Chętnie w przyszłości obejrzę jeszcze trzeci raz.


7+/10
http://rateyourmusic.com/film/metropolis/

sobota, 12 października 2013

Śpiewak jazzbandu

Musical & Drama, 1927


Tytułowy bohater nie dogaduje się z rodzicami, szczególnie z ojcem. Opuszcza dom, zmienia nazwisko i realizuje swoje marzenia o byciu artystą. Pomysł na fabułę całkiem niezły, finałowy konflikt pomiędzy spełnieniem się w karierze oraz uszczęśliwieniem matki miał spory potencjał. I chętnie bym go obejrzał w jakimś lepszym,  dojrzalszym, wykonaniu. Film Alana Croslanda jak większość rewolucji zapomniała o tym, by być też czymś dobrym. Dylemat bohatera potraktowany został dosyć banalnie, cała sytuacja była mocno wymuszona. Większość "argumentów" brzmi niczym "Oj, rusz **** i nie *******". Nikt nie kwestionował postawy ojca, nie rozmawiano o tym, nie dyskutowano o tym czy matka ma prawo oczekiwać od syna tego, czego oczekiwała. Nie pogłębiono tego wszystkiego wystarczająco. Zresztą, czemu miałoby? To w końcu kino nieme. I tak zdrowo przesadzono ze wszystkimi wypowiedziami w formie ścian tekstu - to chyba najbardziej przegadany film niemy jaki w życiu widziałem. Miałem wrażenie, że co 5 sekund pojawia się jakiś tekst.

Bo to jednak kino nieme jest. Liczne piosenki są w pełni zsynchronizowane z ruchem aktora + sporo sztuczek (częste ujęcia na postronne elementy sceny, gdy bohater śpiewa, byle tylko nie pokazywano jego ust). Bardziej się w temat zgłębiać nie będę, lepiej przeczytajcie pełną notkę na Wikipedii. Albo znajdźcie książkę, która omawia ten temat, i czemu takie coś aż tak bardzo się ludziom spodobało. Ja wolę się nie wgłębiać :)


5/10.
http://rateyourmusic.com/film/the_jazz_singer/

piątek, 11 października 2013

Pacific Rim

Giant Monster & Science Fiction, 2013


Kolejny z filmów akcji, przy tworzeniu którego kombinowano o wiele za dużo. Twórcy nawet nie mogli dać bohaterom jakiejś wygodnej i bezpiecznej kabiny wewnątrz mechów, zamiast tego kierują nimi we wnętrzu egzoszkieletów, do tego jeszcze wisząc na kablach. Więc gdy oberwą to rzuca nimi tak, że łeb powinni sobie urwać od tego okablowania. Poza tym wygląda to idiotycznie, a to dopiero początek. Nawet nie mam zamiaru zacząć opisywać fabuły, bo zajęło by mi to drugie więcej tekstu niż widzicie w całym tym wpisie. Nie ma tu prostego "roboty biją się z dinozaurami i jest bardzo fajnie", jeśli na to liczyliście. Sama historia świata zajmuje 10 minut rzężącego nadawania z off-u przez głównego bohatera, co brzmiało jakby Del Torro chciał nakręcić trylogię w tym świecie, ale pozwolili mu nakręcić tylko ostatnią część. Wyobraźcie sobie, jakby przed "Avengers" nie było ani "Thora", ani "Kapitana Ameryki", ani żadnego z tych pojedynczych filmów... byłoby to bardzo fajne, zgadzam się, ale wtedy też wszystkie te historie trzeba by wcisnąć gdzieś na początku filmu Whedona. A potem trzeba jeszcze omówić różne istotne elementy. W "Pacific Rim" jest to np. łączenie się myślami by kierować mechami, które są potrzebne bo... nie nadążam. I czemu choć dzielą myśli, wciąż rozmawiają, i jaki konkretnie ma ten bardzo istotny wpływ na dzielenie umysłu z kimś gdy ten umiera, i co ono daje, a tak w ogóle to owe "dzielenie umysłu" wyglądałoby dużo inaczej, i czemu w ogóle je tu wsadzono zamiast prostej nauki synchronizacji dwóch wojowników?... Komplikacje, komplikacje, komplikacje. Na "Stalkerze" nie musiałem się tyle nagimnastykować.


Zdecydowanie nie pomaga fakt, że głupot tu od groma, a bohaterowie, relacje między nimi i wszelkie wątki poboczne są nudniejsze niż w "Labiryncie". Poza tym, najwidoczniej czasy bicia się o losy ludzkości minęły. Teraz gigantyczne mechy biją się z gigantycznymi jaszczurkami o kuter rybacki. Albo coś w tym stylu. Trzeba bronić miasto zamieszkałe przez 2 miliony ludu? Jebać to, lepiej skupmy się na tych trzech kociakach. Tak, jest w tle jakiś zagrożony świat, ale ilekroć dojdzie do sceny akcji uwaga skupi się na jakimś detalu, co wygląda niemal tak samo idiotyczny jak wspomniane sterowanie mechami. To samo z obowiązkową przemową motywującą przed wielkim finałem, wypowiedziana do... mechaników, programistów, techników, menedżerów, cholera wie kogo jeszcze. I jednego czy dwóch pilotów, którzy pokierują tymi mechami. Absurd na absurdzie, gdzie tylko nie spojrzeć.

Na szczęście nie jest to poziomie drugich "Transformersów". Nie do końca. Nie ma "nieba dla robotów", a w scenach akcji faktycznie widać, co się dzieje. Projekty potworów fascynują, są szczegółowe i zróżnicowane, w pewien sposób piękne. Same sceny akcji są pełne świateł, deszczu, niezwykłego klimatu, dopieszczone co do szczegółu. Robot przebija wieżowiec ze szkła, wszystko rozlatuje się w taki sposób, że nawet można odpryski liczyć. Wizualny przepych. Jest nawet odrobina pomysłowości - będzie w tym filmie mech bijący się z godzillą za pomocą tankowca. Tego właśnie oczekiwałem przez cały film. A zamiast tego dostałem przekombinowany, dramaturgiczny burdel z kilkoma naprawdę fajnymi scenami akcji. Bardzo mało.


5/10
http://rateyourmusic.com/film/pacific_rim/

O "Awake", part II: Festiwal scenarzystów

Miałem opisać, jak przyjęto mój scenariusz, a więc od początku: oczywiście, jeśli tylko udało mi się znaleźć mail jakiegoś producenta lub firmy która produkowała seriale w Polsce, to wysyłałem im tekst lub zapytanie, czy zerkną. Odpisał mi tylko jeden producent, niby typowym odmownym kopiuj-wklej, ale i tak miałem z tego radochę. Odpowiedź na moje istnienie, wow.

Pomiędzy napatoczyłem się na pewną drugą reżyser, gdy zajrzałem na plan jednego filmu. Miała dobry kontakt ze wszystkimi ludźmi i dobrze kierowała całym przedsięwzięciem. Dostałem jej maila, wysłałem, cisza. Był ten konkurs na pomysł na serial. Z tym akurat wiąże się również miłe wspomnienie. Otóż, żeby wziąć w nim udział trzeba było wysłać coś na maila do nich, oraz pewne dokumenty wydrukować i im zanieść na miejsce (lub wysłać pocztą, hehe). I pisząc dokumenty mam na myśli "trzy przykładowe dialogi w czterech kopiach".

Otóż jakiś czas później, w środku tygodnia po 10 wieczorem dzwoni do mnie pewna kobieta. Szczegółów nie pamiętam, ale to chyba mój mail nie doszedł, a razem z nim wymagane zgłoszenie (sprawdziłem skrzynkę na gmailu, na pewno wysłałem). I tu miły akcent: podała mi swój prywatny adres mailowy i poprosiła, bym jej to wysłał, ona mi to wydrukuje i nie będzie problemu. Pamiętam, że jeszcze jak dziecko zapytałem się jej, czy się spodobał mój pomysł, i potwierdziła z uśmiechem.

End of story, that's all I got.

Puenta do tej historii jest taka, że gdy nie przeszedłem do kolejnego etapu owego konkursu, to pierwsze o czym pomyślałem, to to, że mail znowu nie doszedł (czemu miałby dojść? To pytanie retoryczne, z doświadczenia wiem, jaka jest odpowiedź). Zadzwoniłem do owej kobiety, odebrał ktoś inny bo dzwoniła z firmowego, ale mogłem zostawić jej swój numer i ta właściwa osoba do mnie oddzwoni. I podałem zły numer, więc wziąłem marker i narysowałem na ścianie własny numer, bym go już nie zapomniał. Do tego momentu ochłonąłem, dodatkowo w moim życiu działy się jeszcze inne rzeczy, więc na tym cała historia się skończyła.


poniedziałek, 7 października 2013

Berlin: Symfonia wielkiego miasta

City Symphony & Documentary, 1927


Tak, naprawdę jest taki gatunek filmowy jak "City Symphony". Najwyraźniej. Polega na tworzeniu sztuki na cześć konkretnego miasta, z rozmachem pomijającym pojedynczych ludzi. W "Berlinie..." Ruttmann zarejestrował 24 godziny z życia miasta i zmieścił je w nieco ponad 70 minut. Tramwaje, fabryki, policjanci i konie. W skrócie, film ten składa się właściwie wyłącznie z montażu i pomysłu wyjściowego, bo dziś i tak ludzie oglądają to z inną muzyką niż prawie 90 lat temu. Ale wbrew pozorom można o nim napisać kilka słów.

Po pierwsze, można wykorzystać ten czas by zastanowić się nad samym kinem, i jak niewiele brakowało, a tak właśnie mogło wyglądać całe kino. Jako forma zapisu dla ciekawskich, jak to jest w innych częściach świata. Szczególnie w Europie, gdzie przez sporo czasu nie wiedzieli, co z kinem zrobić, i kończyło się to na rejestrowaniu przedstawień teatralnych. Na szczęście wydarzyli się tacy ludzie jak Chaplin czy Griffith, więc "Berlin..." jest tylko pomnikiem, ciekawostką, przy oglądaniu której można porozmyślać nad początkami tej cudownej sztuki. I oddać cześć tym, którzy ją stworzyli.

Inne spojrzenie: ile się zmieniło? Jak inaczej wyglądałby taki "City Symphony" o współczesnej Warszawie? Ludzie wtedy byli mniej bojaźliwi względem tramwajów. Normalnie przechodzili przez ulicę po torach, gdy ten był 10 metrów od nich. A nie widać, by aż tak przyspieszyły. Można ogólnie zastanowić się nad własnym miastem, jak jego symfonia by wyglądała, czym się wyróżniła... i czy byłaby ciekawa?

A jak ktoś siedzi w montażu to w ogóle będzie przeszczęśliwy. To przecież mniej popularny braciszek najsłynniejszego "filmu montażowego", czyli "Człowieka z kamerą filmową". Co nieco można w czasie seansu kontemplować, jakie wtedy było kino, i jak miało domyślnie wyglądać dziś, pełnić funkcję informacyjną. Z drugiej strony, nie ma co się dziwić, jak większość zleje ten tytuł, bo woli fabułę. Dla nich to tylko nieistotna ciekawostka...


6/10
http://rateyourmusic.com/film/berlin__die_sinfonie_der_grosstadt/

niedziela, 6 października 2013

To już jest koniec

Disaster, 2013


Przykład filmu, na który nie było pomysłu, aktorów zaciągnięto na plan i nie chciano wypuścić, póki nie zrobią czegoś, co zapełni taśmę. W ramach reklamy nakręcono śmieszną scenę która nie znalazła się w filmie, ona mnie zachęciła do obejrzenia, byłem mocno nakręcony... I dostałem komedię, w której żartów trzeba szukać niczym czterolistnej koniczyny na zboczu Wulkanu na jednym z księżyców Jowisza.



Jay Baruchel i Seth Rogen udali się na imprezę w rezydencji Jamesa Franco. W połowie zabawy następuje apokalipsa, ziemia pęka w pół, a dworze panoszą się demony, więc bohaterowie muszą zabarykadować się i siedzieć na dupie, a potem czekać, aż coś się pozytywnego zdarzy i będą uratowani. Już po samym wypowiedzeniu tego pomysłu na głos można być pewnym, że to się jednak nie uda. I dalej nie jest lepiej. Pomysłów na postaci nie było, aktorzy grają samych siebie, i guzik z tego wyniknie. Ktoś do Setha Rogena powie, że gra od 10 filmów tę samą postać i tyle. Pomysłu na relacje między nimi też nie ma. Jay i Seth są BFF, a po godzinie się okaże, że jednak ta blisko nie są, i obchodzi was to w tej chwili tyle samo co mnie, gdy oglądałem film. Pomysłów na sceny nie było. Lepiej walnąć tańczenie w slow-mo do jakiegoś popowego hitu. Pomysłów na rozwój akcji akurat kilka było, i wszystkie poronione. Siedzą tam i myślą, co się stało ze światem. I wymyślają, że to Apokalipsa, taka z Biblii. Zdradzać wiele nie będę, ale potraktują to na serio. Pomysłów na gagi też kilka było, większość poniżej poziomu. Ktoś obciąga Michaelowi Cera. Twórcy uznali ten żart za tak śmieszny, że zastosowali go trzy razy w ciągu 5 minut.

Poza tym przez ten film Emma Watson trzy razy użyła f-word.


3/10
http://rateyourmusic.com/film/this_is_the_end/

PS. Żeby było sprawiedliwie: Chaning Tatum mnie rozbawił, zdecydowanie najlepsza postać w tym filmie. I jak prawie udało się Franco uciec, też się uśmiechnąłem.

PS2. Chciałbym zobaczyć ten film z Zachiem Braffem i Donaldem Faisonem. Daję sobie 10/10 za sam pomysł.

piątek, 4 października 2013

O "Awake", part I: Napisałem serial

Po skończeniu oglądania "LOST" chciałem oglądać dużo seriali. Uświadomiłem sobie, jaki potencjał one mają. Ale jakiś czas później uzmysłowiłem sobie również, jak niewiele produkcji może mnie usatysfakcjonować, i czego oczekuję od nich od tego momentu. Ale takich seriali nie było, co dziwne. Jeszcze dziwniejsze jest to, że w pewnym momencie dla żartu pomyślałem, by samemu napisać taki serial.

Wiedziałem mniej więcej co chcę uzyskać. Chciałem stworzyć serial dla samego siebie, żyjącego gdzieś tam, czującego pustkę po skończeniu "Lost". Chciałem złożonej, wielowątkowej opowieści, rozpisanej na wiele lat i mnóstwo postaci. Chciałem, by wszystko miało znaczenie i to była spójna historia, bez zbędnych wątków, bez lania wody. Nastawionej na cliffhangery, zaskakujące zwroty akcji, chciałem by zakończenie zmieniło całkowicie spojrzenia widza na całą opowieść, chciałem by to był produkt wielokrotnego użytku, by przy każdorazowym oglądaniu można było coś nowego odkryć dzięki wiedzy wyniesionej z przyszłych odcinków. Chciałem mieć bohaterów, którzy dają się poznać po większej ilości czasu. By to była zamknięta historia, bez furtki i dopowiedzeń. By to była aż tak skomplikowana historia, że nie dałoby się jej przedstawić w prosty sposób: "O czym ten serial jest". Bez nadprzyrodzonych zjawisk i magii. Chciałem wielu rzeczy.

Long story short... zrobiłem to. Nosi tytuł "Awake" i jego temat to zetknięcie się ze światem, który nie reaguje na twoją obecność. Wymyślenie kręgosłupa całej historii, który dziś mógłbym streścić w 4 zdaniach, zajęło mi jakiś miesiąc lub dwa, nie jestem pewny. Nie miałem wtedy żadnej fachowej wiedzy, jedynie garść wniosków i rzeczy-które-sam-chciałbym-zobaczyć-na-ekranie. Np. największy minus "Lost" to improwizowanie, niekończenie wniosków, dopisywanie pewnych rzeczy na poczekaniu. Dlatego pierwsze co zrobiłem to napisałem finał, i na nim budowałem resztę opowieści. Nawet nie wiem, czy jest jakaś szkoła która uczy jak to robić, byłem samoukiem, i w zasadzie nadal jestem (bo nie spotkałem się jeszcze z żadnymi poradami, jak budować wielowątkowe historie, musiałem sam sobie wymyślić reguły). Do momentu, gdy przeczytałem podręcznik scenopisarstwa, miałem już sporo wymyślone. Okazałem się nawet prymitywistą, większość lektury polegała na jaraniu się, ile rzeczy zrobiłem bez świadomości tego, że powinienem je zrobić - np. związek głównego bohatera ze światem filmu. Wiedzieliście o istnieniu czegoś takiego? A jednak coś takiego jest.

Minus takiego jarania się był taki, że nie zwróciłem uwagi na detale w stylu właściwego formatowania tekstu, oraz nie poświęciłem zbytniej uwagi temu, jak mam pisać. Znam regułę, producent ma obejrzeć film za pomocą słów które napiszę, ale dziś nie mam pewności, czy umiem wyczuć tę granicę pomiędzy pisaniem scenariusza a pisaniem czegoś, co bardziej kwalifikowałoby się do opowiadania. Nie wiem, czy dobrze opisuję sceny, czy prawidłowo je oznaczam i tak dalej. Tutaj po prostu potrzebowałbym nauczyciela.

Podstawową moją obawą było to co zawsze - że będę nad czymś pracować, udowodnię sobie wiele, osiągnę wiele... i nic mi to nie da. Dlatego od początku starałem się znaleźć sposób, by tekst zrealizować. Jak mi szło? O tym za tydzień.

środa, 2 października 2013

BREAKING BAD - wrażenia z 5 sezonu, odcinek po odcinku...

...a.k.a. osobiste wrażenia z wielkiego finału.

"Breaking Bad" nie jest serialem, którego odcinki zapadają w pamięć. Tak jest z opowieścią jako całością, po kilku latach oglądania pamiętam tylko "mniej więcej" to, co było wcześniej. I tak było właściwie z każdym sezonem, w pamięci tak wyraźnie miałem tylko poszczególne sceny. "One minute", "Fly", jak Jesse milczał przez 40 minut, tego typu rzeczy. Dlatego zrobiłem takie notki o każdym odcinku, głównie dla siebie, by wiedzieć co się działo. Może i inni też przeczytają z ochotą, co tu napisałem, reszta pewnie tylko przeczyta co myślę o zakończeniu, i będzie podziwiać galerię. Też fajnie.

Nie pisałem każdorazowo, że reżyseria, że scenariusz, że montaż - to zawsze było w tym serialu perfekcyjne (W tym sezonie czasem tylko muzyka mi nie pasowała). Tutaj skrobałem tylko odnośnie samej historii.

Aha - niektóre odcinki oglądałem bez przerwy na pisanie, i wracałem do nich po dłuższym czasie, w którym konkretne wrażenia zacierały się, odnośnie do którego odcinka należały. Dlatego część notek jest taka sucha, żeby tylko była.



wtorek, 1 października 2013

PRZESŁUCHANIE (powtórka)

Prison Film & Kino Moralnego Niepokoju, 1982 & '89


Antonina Dziwisz znajdzie kilku chętnych, by postawić jej drinka... i kolejnego. I kolejnego. Rano obudzi się w celi, nie wiedząc za co i przez kogo się tam znalazła, a jej dotychczasowe życie, z karierą artystki i mężem, zmieni się na zawsze. Wypełni je przesłuchanie.

Rola Jandy nadaje temu filmowi uniwersalności. Historia sama w sobie jest umieszczona w konkretnych czasach, ustroju, kraju, nawet w czasie trwania akcji filmu umrze Stalin, i to o tym docelowo był ten film. Jednak dzięki roli Jandy tego filmu nie oglądam dziś tylko jako legendy którą jest. Dodatkowo, jest to wciąż aktualna opowieść o człowieku, który nagle znalazł się w sytuacji bez wyjścia, z pistoletem przystawionym do skroni, i ma robić jak mu rozkażą. Antonina zachowuje się, jakby nie było komuny, i nie wierzy, że tak po prostu ją tu ściągnięto, bez powodu... To musiała być pomyłka. Dziś nic się nie zmieniło. To wciąż opowieść o wierności sobie bez względu na wszystko.

Tym bardziej, że z czasem ta opowieść staje się coraz bardziej atrakcyjna dla widza. Bo gdy faza tortur cielesnych przeminie, zacznie się gra psychologiczna. Oprawcy przestaną być anonimowymi kukiełkami, a staną się - co przerażające - ludźmi. I właściwie wtedy zacznie się prawdziwy dramat oraz sztuka, w której życie przeplata się z fikcją, a postaci na scenie co chwila złamią w naturalny sposób czwartą ścianę, próbując przekonać Antoninę do czego będzie trzeba.

Dzięki temu można do "Przesłuchania" podejść z miejsca, by z czasem dowiedzieć się więcej i więcej, o jego "zapleczu" i twórcach. W każdym razie, będzie to bardzo dobry film... I nie tylko. Będzie to sztuka - mocna, brutalna i prawdziwa. Tym bardziej wielowymiarowa, im więcej się widz o niej dowie.


8+/10.
http://rateyourmusic.com/film/przesluchanie/