niedziela, 29 grudnia 2013

Tabu (5/10)

Drama, 2012


Jak dobrze, że nie poszedłem na to do kina... Fabuła? Historia? Sam nie wiem, co napisać. Starsza kobieta oskarża potajemnie swoją służącą o to, że ta chce ją zabić? To strasznie chaotyczny film, męczący brakiem organizacji, dodatkowo aktorzy widać uczęszczali do szkoły aktorstwa imienia Wujka Boonmee, każdy wypowiada swoją kwestię jakby widział ją po raz pierwszy w życiu, i wygląda przy tym jakby miał problemy z pamięcią. Po ujęciu podejdziesz do takiego, zapytasz co ten przed chwilą mówił, a ten nie będzie wiedział o czym mówisz - jakim ujęciu?

Sceny następują po sobie bez większego ładu i składu, o rytmie nie wspominając. To bardzo nudny film, który strasznie nuży. Szybko miałem już gdzieś uważne oglądanie, praktycznie zasypiałem słuchając monotonnego głosu narratora, który na dodatek mówił kwestie wyjęte jakby z wiersza. Wiecie, scena trwa kilka minut, narrator cały czas usypia widza swoim wolnym tonem, i wszystko co mówi można zamknąć tak naprawdę w dwóch zdaniach.

Jestem obojętny wobec "Tabu". Mam gdzieś, czy to dobry film. Może i tak. Może o czymś opowiada. Ale stracił moje zainteresowanie gdzieś w 3/5 seansu, i nie ma szans by je odzyskał. Jest nudny i wygląda na typowy offowy obraz, który nie został stworzony po to, by go ktoś potem oglądał.
https://rateyourmusic.com/film/tabu/

piątek, 27 grudnia 2013

(felieton) Kończę chwalić się, że czegoś nie lubię

Wszystko zaczyna się od nienawiści. Masz fana, potem masz antyfana. Fan cicho lubi co robisz, antyfan promuje twoją pracę na każdej płaszczyźnie Internetu, a nawet i poza nim. To rodzi konflikt, przez który o tobie mówią, dyskutują, kłócą się o to, kto ma rację na twój temat, i kto ma prawo cię lubić, a kto nie. W ten sposób zyskuje się popularność.

Jakby się nad tym zastanowić, to nie wiem, jak bardzo ta moda wpłynęła na moje życie. O ilu ludziach usłyszałem tylko dlatego, że ktoś ich nienawidzi? Sportowcy, piosenkarze, kobiety, i bardziej precyzyjnie: konkretne wydarzenia, momenty, chwile. Dzisiaj zaglądam na jakąś stronę i widzę, że kto chwali się tym, jak to kogoś nie lubi. Co ta osoba zrobiła. Pokazuje mi czyjąś obrzydliwą fotkę, której sam z siebie nigdy bym nie zobaczył. Życzy tej osobie śmierci... Kiedyś tak nie było, prawda? Pamiętacie to?

W tytule nazywam to zjawisko "chwaleniem się", ale coraz częściej jest to już mentalna masturbacja. Tacy ludzie stają przed swoją publicznością i wprost osiągają orgazm samym faktem, że czegoś nie lubią, czymś gardzą, i jacy to oni nie są tacy sami co fani tego czy owego. A potem zbierają się w grupę i zaspokajają nawzajem, wyglądając przy tym jak grupa mężczyzn z "South Parku", którzy przeszli na homoseksualizm, by zastopować emigrantów z przyszłości.

Przeszkadza mi w tym brak równowagi, wyraźnie wskazujący na głębokie problemy z tymi ludźmi. Potrafią coś bardzo głęboko nienawidzić, ale nie potrafią równie zażarcie chwalić? Nie chcę zobaczyć, jak tacy ludzie skończą. Ale przede wszystkim nie podoba mi się fakt, że gdyby nie ci antyfani, nigdy sam nie dowiedziałbym się o rzeczach które wypromowali. Doug Walker, w swoim filmiku o "A.I." Spielberga zrobił kilkuminutowy rent o dziennikarzach żyjących z pokazywania, jak to ktoś znany wyszedł na ulicę bez makijażu, albo wymyślania o nich jakiś kompromitujących artykułów wyssanych z parówki. Nigdy o nich nie słyszałem, nie widziałem ich pracy, i nigdy zapewne bym się nie dowiedział, ale teraz wiem, że takie coś istnieje. Kilka tysięcy kilometrów ode mnie, po drugiej stronie tej pięknej planety, i właśnie to ktoś chciał wysłać do widza gdzieś w Europie. O tym, że czegoś nienawidzi.

Taki bardziej konkretny przykład, bo nawet panu Walkerowi zdarzyło się zaliczyć do takich ludzi. Bo oni z pewnością działają w dobrej wierze, widząc, że ktoś coś lubi, a to przecież nie jest tego warte... ale potem to się zmienia w coś diametralnie innego. Niech historia będzie przykładem - nikt nie pamięta słabych filmów. Dziś nawet trudno obejrzeć coś naprawdę słabego z lat 70-tych. To po prostu nie przetrwało, zniknęło w zapomnieniu. Oglądam skecz Billa Hicksa z przełomu lat 80-90-tych, w których sra żarem na jakiś zespół który gra muzykę bez jaj. Dzisiaj nie istnieje ani ten zespół, ani pamięć o nim. Wszystko co istnieje, to ten skecz, który go przywołuje zza grobu.

Kilka miesięcy temu na ulicy zobaczyłem plakat nowej produkcji, jednej z tych, przy której by pracować trzeba umieć jak najmniej. Temat tego felietonu chodził mi po głowie już wtedy, i chociaż z początku chciałem o tym napisać, dosyć szybko się z tym wstrzymałem. Już sam plakat wywoływał ból, a ja miałem go przekazywać dalej? Pewnie wiecie, o jakim tytule mówię. A może jednak nie? Nie ma sprawy.
Wpisałem tę produkcję, by potwierdzić swoje przypuszczenia, w końcu plakat to tylko plakat. Pierwszy wynik? Czyjś artykuł/felieton, jak to w polskiej telewizji znowu kopiuje się zagraniczne śmieci, które przedstawiają fałszywy obraz rzeczywistości. Potem natknąłem się na post Kominka, standardowa wypowiedź w stylu "Oglądacie takie coś, to takie coś produkują, wasza zasługa". Nie widziałem ani jednej reklamy tej produkcji, poza wspomnianym plakatem, ani nie słuchałem jednej osoby która by ją zachwalała. Tak działa dziś marketing. Darmowy. Ale - żeby coś takiego napisać nie mógłbym tylko zobaczyć plakatu. Musiałbym to obejrzeć, by prawidłowo potem to obsmarować na swoim blogu. To już czysty masochizm. W imię czego?

Chcę posłuchać najwyżej ocenionych płyt roku, a także wyczekiwać na Steamowe promocje gier uważanych za najlepsze w minionych dwunastu miesięcy. Ale nie chcę grać w najgorsze gry ani słuchać najgorszej muzyki. Po co? Jaki sens tak naprawdę mają takowe zestawienia? Co innego pisać recenzję, by potencjalny zainteresowany sobie darował kupno, a co innego pokazywać mu palcem: "Tego masz z pewnością nie tykać!". Zastanówcie się. Mi osobiście brakuje czasu, by zainteresować się tymi najlepszymi, i żal mi tych "tylko dobrych", a to co poniżej... cóż, staram się nie myśleć, ilu utalentowanych ludzi się nie przebije.

Często słyszę: "Lepiej samemu posłuchać i przekonać się, czy to naprawdę takie złe" - ale czemu to nie działa w drugą stronę? Czemu nie słyszę "Przekonam się, czy to naprawdę takie dobre". Ponownie: zanika umiejętność chwalenia. I wpływa to na całą kulturę, to widać. Promowana jest nienawiść, coraz bardziej jest ona akceptowalna (chociaż czy może być jeszcze bardziej, skoro ludzie piszą "Chcę, by ta osoba umarła", i zawsze znajdzie się ktoś, kto da temu łapkę w górę?). Posłuchajcie, jak w zwykłej konwersacji twój rozmówca o czymś mówi w sposób pozytywny. Coraz mniej tam jest pochwał, a więcej porównywania do czegoś w jego opinii gorszego. Weźmiecie 100 recenzji, i co najmniej 50 razy będzie tam wymieniony "ten" tytuł, który wszyscy powszechnie znają jako oczywistą kupę. A główny tytuł, o którym powstaje tekst? Też się z raz o nim wspomni...

Takie więc jest moje postanowienie noworoczne. Przyhamować z przypominaniem czytelnikowi, czego to ja nienawidzę. Daruję sobie podsumowania w stylu "Najgorszych filmów 2013 roku". Pójdę w tym drugim kierunku.

sobota, 21 grudnia 2013

Moja "Opowieść wigilijna"...

Zanim zaczniecie czytać, w tle powinno lecieć oczywiście "I Cant Help Falling In Love With You" Elvisa Presleya.

To musiała być chyba pierwsza klasa liceum, gdy wpadłem na pomysł napisania "Opowieści wigilijnej". Prawdziwej, nie tej Dickenowskiej, która z każdą kolejną adaptacją ma coraz mniej wspólnego z tym wyjątkowym okresem, a ich twórcy skupiają się wyłącznie na stronie wizualnej, a co do morału... po prostu rozdawaj pieniądze i będziesz szczęśliwy. Nie wiem, co to ma wspólnego z Gwiazdką. "Home Alone" też by mogło się nazywać "Christmas Carol", bo się rozgrywa w tym okresie roku. I dlatego zacząłem pisać własną wersję.

Łatwo się domyślić, że nigdy jej nie skończyłem. Jedynie zaprojektowałem ogólny układ fabuły, już wtedy robiłem dosyć skomplikowane schematy, szczególnie jak na krótkie opowiadanie. Bohaterem miał być 12-latek, jego matka na kilka tygodni przed świętami ma wypadek samochodowy i leży w szpitalu w śpiączce, ojciec kursuje od pracy do szpitala i prawie w ogóle nie zagląda do domu. Bohater szybko przestaje chcieć odwiedzać matkę, a w domu cicho i ciemno. Nie ma dekoracji, rodziny, potraw, klimatu, prezentów, przez śnieg jest tylko zimniej. Podupada na duchu, robi się coraz bardziej cichy i markotny. Wszystko wokół dotyczące świąt, w szkole i na ulicach, w telewizji, wydaje się puste i "nie takie, jak powinno". Nawet jego koleżanka ma dla niego coraz mniej czasu, widząc jaki robi się zrzędliwy.

Wątkiem pomocnym miała być Wigilia klasowa, z plastikowymi ciastkami i colą, w której wszystko jest byle jak, ludzie pojawiają się na chwilę "bo muszą". Jedni robią chlew i uciekają, drudzy zostają by posprzątać po pierwszych, bo "tak wypada" i "ktoś musi". I to właśnie miała być jedyna Wigilia bohatera w tym roku.

Matka ostatecznie budzi się, i spędza z mężem Wigilię w szpitalu - i oboje są szczęśliwi z tego powodu. Koleżanka głównego bohatera jak się okazywało, nie miała dla niego czasu, bo uczyła się gotować, by móc u niego zorganizować sensowne święta. Rano w Wigilię przeszła do niego do domu, wyjaśniła mu wszystko, i razem spędzili cały dzień na robieniu dekoracji. Dla niej samej miały być to pierwsze udane święta w życiu, planowałem by miała ojca alkoholika, który nawet nie był w domu od tygodnia, czy coś w tym stylu.
Planowałem też wątek pogodzenia się postaci ojca z tym drugim kierowcą, który spowodował wypadek, ale nic konkretnego tu nie miałem.

I to jest szczęśliwe zakończenie mojej opowieści wigilijnej. O tym, że w tym okresie ludzie niesamowicie się mobilizują do wyjątkowych czynów. O tym, że święta sprowadzają się do spędzenia tego czasu z wyjątkowymi ludźmi, i nadziei, że za rok spotkamy się w tym samym gronie.

Dosyć wcześnie wiedziałem, że to nie nadaje się na papier, i dopiero w wydaniu filmowym ta historia wydaje się kompletna. Na przykład: bardzo chętnie zobaczyłbym ten film w 3D. Dla śniegu. Jakiś pajac nakręcił swój film, bo chciał kobiece piersi w 3D, a ja chcę śnieg. Do tego, cholernie podoba mi się wizja tego filmu razem z soundtrackiem złożonym z "Empyrean" Johna Frusciante. Nie non-stop, nawet nie całe piosenki, tylko fragmenty lecące we właściwych momentach.

Żebyście mieli wyobrażenie, jak miałoby to wyglądać: pierwsza scena miała trwać 10 minut, bohater budzi się rano i za oknem pierwszy śnieg, jest jeszcze ciemno, w świetle latarni ulicznej. I wstaje, nastawia muzykę ("Before The Beginning") i idzie do łazienki, myje zęby, ubiera się, schodzi na dół do kuchni, robi sobie płatki z mlekiem, wraca do pokoju i je, oglądając śnieg za oknem. Całość kręcona zzewnątrz, kamera zagląda do środka przez okna, przemieszcza się na wyciągniku z piętra na parter. I śnieg w 3D, pamiętajcie. Tak bym to widział. Szalone, może.

Nigdy jednak nic z tym nie zrobiłem. Jeśli miałoby się to dziś zmienić, najchętniej umieściłbym to w uniwersum "Awake", jako pełnometrażowy film przedstawiający dzieciństwo jednaj z postaci. Wystarczyłoby tylko zmienić imiona postaci, wtedy jeszcze pisałem używając polskim. I już wtedy zupełnie mi to nie pasowało.

piątek, 20 grudnia 2013

Mary Poppins (7/10)

Children's & Family


Rodzice nie mają czasu dla dzieci. Ojciec rano wychodzi do pracy, matka walczy o prawa kobiet, dzieci potrzebują niani. Te jednak, jedna za drugą, mają dosyć małych szkrabów. To nie jest zadanie dla kogoś zwykłego, tu trzeba wypowiedzieć życzenia. Dzięki niemu pojawia się właśnie Mary Poppins...

Jeśli zaglądacie na stronę tgwtg.com to wiecie, że w tym miesiącu pojawiają się tam krótkie filmiki o aktorskich filmach Disneya. W ten sposób zostałem zachęcony do obejrzenia tego klasyka. Wcześniej nie miałem takiego zamiaru. Wiedziałem, że taki film istnieje, i to wszystko, nie interesował mnie. Ale usłyszałem kilka ciekawych zdań i postanowiłem zobaczyć, co mnie ominęło, gdy byłem mały. W sumie sporo, bo jak na film dla młodych, jest idealny. Kolory, dźwięki, atmosfera, chwile pełne zabawy i ludzi przyjaznych dla dzieci, a nade wszystko idealna muzyka oraz zrozumienie młodych. A także nauka dla nich, przekazana bardzo zręcznie - nad nimi czuwają ich rodzice, ale kto czuwa nad rodzicami? Oni sami. I czasem dzieci muszą zaopiekować się swoimi opiekunami. Dobrze coś takiego zobaczyć w filmie dla najmłodszych.

Nawet piosenki są dobre, twórcy wiedzieli jak je zaprezentować, dzięki czemu po jednokrotnym seansie znam 4-5 piosenek! To chyba rekord. O kominie, łyżce cukru, karmieniu ptaszków, najdłuższym słowie świata...

Ale jednak dziś jestem starszy niż target, i piosenek jest dla mnie za dużo. 4-5 zapamiętam, ale pozostałe 20 gdzieś poszły i nie wrócą. Film jest dosyć długi, a półtorej godziny z niego to niekończące się scenki które nic nie dodają, bo tylko... scenki. W ostatnich 30 minutach zdarza się bardzo ważny zwrot dramaturgiczny, który jest zwyczajnie kretyński, i nawet jakby był w jakimś filmie z dużymi robotami, to i tak byłaby to jedna z czołowych głupot. Trochę mi się seans dłużył, zanim doszedłem do tego co było dla mnie, czyli całkiem poważnej końcówki, w której uzasadniony jest nawet długi metraż opowieści.

W międzyczasie bawił mnie rozmach całości - perfekcyjna strona techniczna, pełna pomysłów, z lewitującą herbatką na czele - klasa aktorska i dystyngowano-baśniowy klimat. Nawet te marne żarty, z których "najśmieszniejszy" leci jakoś tak:

Kobieta otwiera drzwi. Widzi mężczyznę, który mówi:
- Bardzo mi przykro, ale przejechałem pani kota.
- Ojej!
- Chciałbym go zastąpić.
- Wątpię, by łapał pan myszy tak dobrze jak on.

Podczas oglądania mogłem zrzędzić nieco bardziej, ale to taki film, który lepiej się wspomina niż ogląda. Te mniej istotne się zapomina, lub nawet nie warto o nich wspominać, a te dobre chce się chwalić i chwalić... Bert był wspaniały. Z pewnością usiądę do telewizora, gdy tam poleci kiedyś.
https://rateyourmusic.com/film/mary_poppins/

wtorek, 17 grudnia 2013

Urodzony przestępca (6/10)

Drama, 2012


Zauważyliście, że w telewizji prawie wyłącznie filmy z USA lecą? Tak patrzę i widzę - film z Korei, o którym wcześniej nie słyszałem. To obejrzę, produkcji ze Stanów i tak mam za dużo zaliczonych. Tytułowym przestępcą jest tu nastolatek, któremu po trafieniu do poprawczaka znajdują matkę. Ta zniknęła dawno temu, teraz wraca i stara się nadrobić stracony czas. Na skróty. Zamieszkują razem, jednak szybko dają o sobie znać jej prywatne problemy. Z pracą, z organizacją własnego życia, z dojrzałością której jej bardzo brakuje...

Jeden z tych bezwzględnych filmów, które przedstawiają tego typu sytuacje bez wyjścia, czekając aż sami bohaterowie to zrozumieją. Historia jest dobrze przedstawiona, można w nią uwierzyć, i w zasadzie brakuje tylko pazura, czegoś co wybiłoby ten tytuł do kategorii "trzeba zobaczyć". Nie trzeba. Piszę tę notkę po jakimś czasie i nawet nie pamiętałem zbyt dobrze fabuły, a co dopiero by napisać coś ją wyróżniającego. Nie interesował mnie dalszy los postaci, wiedziałem jak to się skończy. Nie spodziewałem się, że stanie się coś specjalnego lub pomysłowego, i to właśnie dostałem.

Zdecydowanie nie pomaga brak zakończenia. Ten film urywa się na nijakiej nucie. Już nigdy więcej nie pomyślę o bohaterach i ich życiu.
https://rateyourmusic.com/film/범죄소년/

(serial) The Wire & Kroniki Seinfielda

Nie wiem, może robię coś źle, ale obejrzałem pilota Seinfielda oraz cały pierwszy sezon (bagatela, razem 5 odcinków) i nie zobaczyłem nic, co by go wyróżniało. Przeciętny sitcom, nic więcej. Nawet nie mam o czym napisać, poza tym, że fabuła pilota nijak do samego serialu pasuje. Pamiętam skecz o bohaterze chcącym zerwać przyjaźń z irytującym gościem, ale nie bardzo wiedział jak to zrobić (pomyślcie o tym). To było dobre. Cała reszta nie wyróżniała się w żaden sposób. Drugi sezon obejrzę, może wtedy coś będzie na plus.

***

"The Wire", sezon pierwszy. Kiedyś obejrzałem pierwszy odcinek, zobaczyłem tylko przeklinających murzynów i nic więcej. Zero akcji lub fabuły. Minęło trochę czasu, sam zacząłem pisać i... jest lepiej. Co ciekawe, okazało się, że to biali więcej klną.

To w zasadzie takie "Lost", gdyby wyjęto z niego retrospekcje, wszystko ułożono chronologicznie, a wątki prowadzono jednocześnie. Nie ma tu głównego bohatera lub takiej postaci, która byłaby w każdym odcinku. W jednym są postacią dominującą, w kolejnym pojawiają się góra na dwie minuty. Nie ma tu głównego wątku, bo wszystko układa się w nierozerwalną całość. Śledztwo McNolty'ego, problemy z biurokracją, wątek z byłą żoną Jimmy'ego, D'Angelo ponownie wspinający się po drabinie w hierarchii, Omar bawiący się w Robi Hooda, jego potyczki z Avonem, zmiany wewnętrzne D'Angelo, jego relacja z dziewczyną barową, okoliczny ćpun idący na leczenie i Bubbs chcący być czysty... wymieniać można bardzo, bardzo długo. Liczba postaci poraża, bo już po 3-4 odcinkach jako widz rozpoznawałem jakieś 30-40 twarzy. To samo z lokacjami i zasadami gry, ale to już mnie zaskakujące.

Stąd właśnie brała się moja radość z oglądania. Podziwiania, jak to wszystko jest bezbłędnie złożone w całość, prowadzone równolegle i precyzyjnie. Do tego, to prawdziwy serial całościowy, który mnie tym zaskoczył. Przykład: w okolicy trzeciego odcinka grupa policjantów podjeżdża nocą pod wieżowce i wszczyna burdę. To nie był ich teren, jakiś dzieciak dla jaj położył im się na masce i nie chciał zejść. Jeden z glin przyłożył mu więc kolbą pistoletu w oko, i rozpętało się piekło. Na koniec odcinka okazuje się, że dzieciak stracił oko. W każdym innym serialu, nawet w "Breaking Bad", to byłby wymuszony dramatyzm, żeby całą sytuację podkreślić, by widz wziął ją na poważnie i zobaczył, jaka jest stawka w tej grze. W "The Wire" oprócz tego co wymieniłem, chodzi o coś więcej. Wspomniany dzieciak wraca w 6 odcinku.

Inny przykład: ćpun który w pierwszym odcinku kantował dealerów, wkładał fałszywy banknot między prawdziwe. Przyłapali go, zlali na pomidora i wylądował w szpitalu. Jego kumpel Bubbs to zobaczył i zmienił zdanie, dzięki czemu zdecydował się pomagać policji. Jak wyżej, to nie tylko wygodna pomoc fabularna, by doprowadzić do tylko jednej kolejnej sceny, która z kolei doprowadzi do kolejnej. W "The Wire" wspomniany ćpun wraca w 4 odcinku, gdy doszedł już do siebie i może chodzić. I będzie tu aż do końca, pojawi się nawet w jednej z ostatnich scen sezonu. Taką całościowość kocham.

Jest oczywiście druga strona medalu, którą dostrzegam. Jako widz, ten serial nie jest dla mnie ciekawy. Nie oglądałem kolejnych epizodów by zobaczyć, co tam będzie, czym mnie zaskoczą, co tam się okaże. Wiedziałem bardzo dobrze, co dostanę, i to właśnie otrzymywałem. Nie ma tu zapadających w pamięć scen, wyróżniających się dialogów, nawet postaci nie są aż tak dobre, raczej aktorzy są wyśmienici. Całość pamiętam jako całość, nie podzielę tego na odcinki a nawet mniejsze elementy. Cały czas coś się dzieje, ale gdybym sam nie pisał, to bym tego nie dostrzegł. Format jest nieco za długi, raz to bardziej widać, raz mniej, ale odcinek trwający 55 minut to często za dużo. Gdyby to przycięto do 45 minut, byłoby lepiej. W obecnej formie widać wypełniacze, sceny trwające minutę lub pół, wciśnięte tam lub tu, w której D'Angelo gada z kolegami o jedzeniu kurczaka. Pojawiają się też rysy - wątek "jeśli bla bla bla to nas zamkną za tydzień" wraca tak 10 razy za często.

Stąd pierwszy sezon ma u mnie 6+/10. Jako widz przy pierwszym seansie to średnia produkcja. Nie wciągnąłem się, nie mam wielkich oczekiwań względem kolejnych sezonów, ani nadziei na wielki finał. Ale z punktu widzenia na scenariusz i całościowości, "The Wire" to czyste złoto. Pozostaje mi tylko oglądać dalej i podziwiać.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

(książki) Mechaniczna pomarańcza & Herezją naznaczeni

Na początek krótko o "Mechanicznej...". Na półce w domu znalazłem wydanie z '89 roku, liczące sobie około 70 stron. Strasznie tici druk, do tego przekład z nowomową stylizowaną na gwarę śląską połączoną z językiem rosyjskim. Nie czytało się tego dobrze. Przejrzałem po łebkach, nie wczytywałem się specjalnie. Dodatkowy rozdział na koniec raczej ujmuje tej historii niż dodaje coś niezbędnego. Wolę wizję filmową, która jest bardziej poukładana, przesłanie jest tam lepiej wyeksponowane, do tego przemiana bohatera jest bardziej zauważalna. Bez oceny, bez chęci do czytania dalszego, bez budzenia entuzjazmu.

****

Trzecia część sagi "Schronienie" Davida Webera nosi podtytuł "Herezją naznaczeni". Najkrótsza, nieco ponad 600 stron, najdłużej czytałem. Nie wiem czemu. Chyba już nie budzi to mojego entuzjazmu jak dawniej - z przyzwyczajenia. Weber nadal wszystko dokładnie opisuje na tyle stronach, na dodatek wydarzenia z kilku miesięcy są tylko przystankiem w całości, więc i wielkiego ładunku emocjonalnego to nie niesie. Co nie zmienia faktu, że to wciąż bardzo dobra lektura. Świat i jego filozofię nadal bardzo lubię. Są rewelacyjne momenty, jak wieszanie złoczyńców na samym początku, albo atak na pewną osobę, w której giną zastępy ludzi, a czytelnik zna tak wielu z nich... drobiazgowość ma dobre strony. Podobnie ma się rzecz z kampanią na kolejne królestwo, którą opisano tak, że mogłem uwierzyć w umiejętności dowódcze Cayleba i Merlina. Tej wojny nie wygrają jedynie rewolucyjne wynalazki, co do tego nie mam wątpliwości. A po drugiej stronie też są ludzie, z krwi i kości.
Widzę więc, co Weber chciał osiągnąć, i klękajcie narody, bo to mu się udało. W czytaniu trochę idzie to wolniej niż bym sobie życzył, ale jakie to ma znaczenie? Druga połowa lepsza od pierwszej. To nadal wzorowe militarne hard sci-fi.

Czwarta część ma ponad 1000 stron, więc jeszcze dłużej będę to czytał...

wtorek, 10 grudnia 2013

(serial) Louie, Neon Genesis Evangelion, Ground Floor

**** "Louie". Pierwszy sezon, 13 lekkich, niezobowiązujących odcinków, nieco śmiesznych, nieco poważnych. Sporo eksperymentowania, często brakowało pomysłu co z czym zrobić, całość nie ma też określonego kształtu jeszcze. W jednym odcinku bohater po rozwodzie postanawia odwiedzić dziewczynę z liceum, ta go nawet nie pamięta, ale w końcu zaczynają się całować... By przez resztę sezonu nie pamiętać tego wydarzenia. W innych odcinkach poszli w banał - agresywny nastolatek? Biją go w domu. I zaduma nad tym wszystkim... Tego też trochę będzie. Będą też lepsze chwile, zgodne z duchem serialu. Louie odwozi dziewczynki do matki i nie wie co zrobić ze sobą. Odbiera telefon, znajoma mu podpowiada: "zajmij się sobą!". Więc idzie i wpierdala pizzę i lody. Trzy dni później budzi się i stwierdza... powinien przestać. Więc bierze skakankę i ma zamiar ćwiczyć. Ale wyczuwa coś. Więc idzie do sąsiada i prosi go, by nie palił narkotyków, bo mu zapach przeszkadza. A ten go zaprasza do siebie, częstuje, pies znika, a na końcu ćpun pokazuje Louiemu sztuczkę: podchodzi do okna i wypierdala z 4 piętra baniak wody na samochód. Klaskałem z zachwytu.

Najlepszy moment: poker otwierający 1x04. Najgorszy - każda chwila z Rickym Gervaisem. Jego doktor jest strasznie irytujący. Ogólnie pierwszy sezon jest niezły, ale będę oglądał więcej. Posłucham pochwał, poza tym - widać, że jednak sporo się Louie napracował.



**** "Ground Floor"... Nowy serial Billa Lawrenca, który najpierw zrobił "Scrubs", a potem bardzo zabawne "Cougar Town". Jeśli tak jak ja liczyliście na coś więcej po jego najnowszym projekcie, to zapewne się zawiedziecie. Ja obejrzałem tylko kilka odcinki, ale były w zasadzie identyczne. Oba wyglądały, jak dzieło kogoś, kto tylko widział "Scrubs", a nie je tworzył. Postaci nie mają wyrazu, postać kobieca jest tak sztuczna jak tylko się dało (spełnienie "marzeń każdego faceta" bez odrobiny osobowości). John C. McGinley gra powtórkę doktora Coxa, tylko tym razem ani trochę wiarygodną. Cox wchodził i wszyscy milkli sami z siebie. Jako szef korporacji jest bardzo... stereotypowy. Wymuszony, nieautentyczny, pozorowany. Jego relacja z głównym bohaterem wygląda tak samo jak doktora Coxa z dowolnym trzecioplanowym stażystą ze "Scrubs", tylko tam takich wywalano jeszcze w tym samym odcinku za niekompetencję. Tutaj szef korporacji cały czas wybacza, powtarza się, "myślę o tobie jako moim następcy"...

Inna sprawa, że to wciskanie kitu, bo "Ground Floor" to kolejny serial, w którym zajęcie bohaterów nie ma znaczenia, i tak naprawdę nie istnieje. Nie robią z nim nic, albo mówią "zrobiłem" na początku sceny. Nie ma to związku z akcją. Wyobraźcie sobie coś takiego w "Scrubs", to się nie zgadza. A co z humorem? Są momenty, ale nic co by ten serial wyróżniło. Takich sitcomów jest wiele, ani szczególnie złe, ani pozytywne. Może po kolejnych odcinkach nagle wszystko się zmienia, dajcie mi znać jeśli oglądaliście do końca. Ja piszę swoje wrażenia jako ciekawostkę.

sobota, 7 grudnia 2013

Johnny poszedł na wojnę (8/10)

Psychological Drama, 1971


Pierwszy film który zobaczyłem w Iluzjonie, gdy ten przeniósł się do Biblioteki Narodowej. Na słuchawkach robi jeszcze większe wrażenie niż w sali kinowej. Głos bohatera jest wtedy zbyt blisko. Jak głosi tytuł, Joe poszedł na wojnę. I wrócił z niej w stanie, który kwestionuje jego egzystencję - czy on jeszcze żyje, czy tylko wegetuje? Zakres tego stanu lepiej odkryć samemu, razem z bohaterem. Nie można tak po prostu zauważyć braku języka choćby. Nie przy pomocy słów. Teraźniejszość przeplata się z przeszłością, która często okazuje się surrealistyczną projekcją wspomnień, a nawet czymś więcej...


(felieton) Przemyślenia po "Melancholii Haruhi Suzumiyi"

"Melancholia..." to serial, anime, rozgrywający się w Japonii. Bohaterami są nastolatkowie chodzący do liceum, po zajęciach uczęszczających do założonego przez siebie klubu - bo inne wydawały się zbyt zwykłe. Serial swoją drogą, przy okazji oglądania go trochę dowiedziałem się, jak to tam działa z edukacją. Otóż nieco inaczej niż u nas. Dzieci po zajęciach zostają w budynku, uczęszczają z własnej woli na dodatkowe zajęcia, wracają do domu najwcześniej o 17, a często i po 21. Wszystko jest bardziej skierowane na rozwój i edukację, w grupie, jako klasa, ale też jednostkowo. Jest więcej dodatkowych zajęć, w stylu różnych Dni którymi zajmują się wszyscy, i każdy coś robi. W moim przypadku to wyglądało tak, że kilka osób coś robiło, bo trzeba było to zrobić, i ktoś to musiał zrobić. Żeby było, więc zaczynano za pięć dwunasta i nikt nie narzekał. Z przyzwyczajenia.

Widzę tych zabieganych, zapracowanych bohaterów i przypominam sobie, że sam kiedyś lubiłem uczyć się.


piątek, 6 grudnia 2013

Kolejny rok (6+/10)

Drama, 2010


Krok po kroku. Zaczynamy od starszej kobiety mającej problem ze snem. Jest u pani doktor, prosi o przypisanie jej pigułek na bezsenność. Ale nie jest to rozwiązanie problemu, więc wysyła pacjentkę do pani psycholog - to kolejny krok. I tak już leci, a najmniej istotna okazuje się tu pani z bezsennością. Para głównych bohaterów to starsze małżeństwo, zadowolone ze swojego życia. Mają na imię Jerry (pani psychiatra) oraz Tom, który pracuje jeszcze z rurami, tymi większego kalibru. Wokół nich kręci się ciężarna pani doktor od pastylek na bezsenność, sekretarka ze szpitala, stara znajoma z problemami alkoholowymi i miłosnymi, ich syn, bracia, dalsza rodzina...

Po 35 minutach myślałem, że to opowieść o życiu w którym nic się nie zmienia, i wygląda tak jak wcześniej. Szczęśliwi zapracowali na swoje szczęście i wciąż je mają. Nieszczęśliwi nic nie robią i mają co roku to samo nieszczęście. Całość w deszczowych i niemrawych klimatach typowych dla Wysp oraz kina Leigh, bez żadnego pazura. Był film i go nie było, to tylko kolejna taka opowieść.

Okazało się jednak na koniec, że to film o tym, że na wszytko przyjdzie czas, każda sprawa rozwiąże się sama, musi być gorzej najpierw by na koniec było lepiej. Wszystko z tym pokrętnym brytyjskim czarnym humorem, które tylko takie świry jak ja dostrzegą. Taa... Nie kupuję tej historii. Nie przekonała mnie. W poszczególne historie jednak uwierzyć mogłem, szczególnie w kobietę nie przyjmującej do wiadomości ile ma lat. A z drugiej strony wiele wątków pojawia się i znika bez powodu, inne ważne dla fabuły pojawiają się pod koniec... nie spodobał mi się "styl" takiej konstrukcji. Do tego to ucięte zakończenie... które może wcale nie było ucięte?

Podobał mi się wątek z ogrodem, i zainteresowani tematem mogą dostrzec fachowe detale, w stylu nawożenia latem ziemi pod dynie. Można w sumie obejrzeć, ale nic lepszego nie mogę powiedzieć.
https://rateyourmusic.com/film/another_year/


Top 5 Leigh

1. Nadzy
2. Sekrety i kłamstwa
3. Vera Drake
4. Happy-Go-Lucky, czyli co nas uszczęśliwia
5. Kolejny rok

wtorek, 3 grudnia 2013

(serial) Twilight Zone & Melancholia Haruhi Suzumiyi

"Strefa mroku", klasyk z 1959 roku!

Formuła jest następująca: 25 minut, dowolny gatunek, dowolne miejsce, dowolny czas, dowolna historia. Jeden warunek: widz przenosi się na chwilę do strefy mroku. Na dosłowną chwilę, trwającą jedną scenę, albo i cały odcinek tam się rozegra. Słucha opowieści o kowboju, który pije tak długo, że nie umie już strzelać - ale objazdowy sprzedawca oferuje mu miksturę, dzięki której trafi wszystko z każdej odległości! Albo o dwójce astronautów, którzy wrócili szczęśliwie z podróży - jednak poleciał z nimi ktoś jeszcze, trzeci astronauta, tylko jakoś nikt o nim nie pamięta... To może o kobiecie jadącej do Kalifornii, widzącej przy każdym postoju w lusterku tajemniczego autostopowicza? Albo o klientce domu towarowego, która wjeżdża windą na piętro, którego tam nie ma?

Dramat, komedia, dreszczowiec, satyra, sci-fi, fantasy, western, kryminał. Nie ma ustalonego momentu startowego, do którego każdy kolejny odcinek musi się równać. Bohater może umrzeć albo przeżyć. Zakończenie może być szczęśliwe lub dołujące. Wszystko okaże się snem, albo i rzeczywistością. Na końcu może być zaskakujący zwrot akcji, jednak nie spodziewajcie się go zbyt często...

Wyjątek: pierwszy odcinek ma jedno z najgenialniejszych zakończeń jakie w życiu widziałem. Nie obawiam się tego pisać, byście w przyszłości obejrzeli i zawiedli się, bo oczekiwania były bla bla bla. Nie, to zakończenie jest aż tak dobre, że możecie się spodziewać czegoś niesamowitego.

Z pewnością obejrzę kiedyś pozostałe odcinki.

----
"Melancholia Haruhi Suzumiyi" oraz "Suzumiya Haruhi no Yuuutsu". To właściwie ten sam serial. Są z nim jednak niezłe jaja już na tym etapie, ponieważ: "Melancholia" składa się z 14 epizodów, które wchodzą w skład "Suzumiya Haruhi no Yuuutsu", który poza owymi 14 odcinkami, ma kolejne 14. Żeby to wszystko popłatać jeszcze bardziej, chronologia w obu produkcjach jest odwrócona do góry nogami. Pierwszy odcinek "Melancholii" w drugim serialu pojawia się jako 25, i żeby go zrozumieć trzeba znać sagę 6 odcinków które ów 25 odcinek poprzedza. Za to finał pierwszego serialu w drugim pojawia się jako odcinek... szósty. Do tego są takie kwiatki, jak dwa odcinki tworzące całość w drugim serialu pojawiają się jeden po drugim, a w pierwszym dzieli je odcinek z dupy wzięty.

Nie miałem zielonego pojęcia jak to oglądać. Na szczęście o wszystkim zorientowałem się będąc w połowie. Jedynie gdy te dodatkowe odcinki zaczęły mnie nużyć to skupiłem się na obejrzeniu "podstawowych" epizodów, a ten nowe tylko pobieżnie. Definicja burdelu na kółkach, bo to z jednej strony jest serial całościowy, a z drugiej... nie.

Z jednej strony sześcioczęściowa "Melancholia" to prawdziwa perełka, która momentami rozwala głowę. Jest pomysłowa, oryginalna, po prostu niesamowita. I od finału 3 odcinka (kiedy dopiero zaczęło się coś dziać) oglądałem to wszystko ciurkiem, chcąc się dowiedzieć co jeszcze zobaczę. Ale poza ową "Melancholią", reszta to odcinków to z grubsza rzecz biorąc fillery. Bohaterowie idą grać w baseball. Bohaterowie spędzają dzień na Dniu Kultury. Bohaterowie kręcą film. Kiedy indziej włączasz odcinek i stwierdzasz, że to prawie dokładnie ten sam odcinek co wcześniej. Wtf? Niemniej, owa "Melancholia..." to coś wartego obejrzenia, i to ze swojej strony zalecam (zorientujecie się po tytułach odcinków). Nie odważę się nawet opisać wstępnie, co tam się dzieje. Niech to wam rozwali wyobraźnię bez żadnej zapowiedzi.

piątek, 29 listopada 2013

(felieton) Przemyślenia po "Louie"

Obejrzałem niedawno pierwszy sezon "Louie". Na początku jednego z odcinków główny bohater gra z przyjaciółmi w pokera. Jeden z nich jest gejem, więc szybko pojawiają się żarty na ten temat. Równie szybko wypływa pytanie: "Czy jako gej uważa, że Louis nie powinien na scenie używać słowa faggot?".

Wyjaśnia więc, że określenie "faggot" wzięło się ze średniowiecza, gdy chciano ich spalić razem z czarownicami, tylko że uznano ich "niegodnych", więc po prostu wzięli, związali ich w paczki i tak spalili z boku. Dodał następnie, że każdy homoseksualista będąc bitym w bramie przez chuliganów słyszy takie i podobne słowa. I przypomina sobie ową sytuację, gdy słyszy to określenie, działa to na niego, nawet gdy zostało użyte jako żart.

wtorek, 26 listopada 2013

(serial) Legit

"Legit", serial autorstwa Jima Jefferiesa. Widzieliście jego wideo "Alcoholocaust"? Kończy je skecz dotyczący kolegi z dzieciństwa, który był chory na dystrofię mięśni. Ku zaskoczeniu wszystkich żyje nadal, ma ponad 30 lat, i gdy Jim go odwiedził, ten powiedział: "Nigdy nie byłem z kobietą. Zabierzesz mnie do prostytutki?", na co komik się oczywiście zgodził. Historia ponoć prawdziwa, ale liczy się fakt, że jest przekomiczna, i bardzo czarna. W końcu większość żartów dotyczy choroby i tego, że seks prawdopodobnie będzie zabójczy. Ten skecz trwa ponad 20 minut, w całości jest odegrany przez Jima, i posłużuł za materiał na pilota tego serialu.

Całość liczy póki co 13 odcinków, i jest to w sumie całościowa produkcja. Jim by stać się bardziej odpowiedzialnym człowiekiem, pozwala po wszystkim zamieszkać koledze na wózku (w serialu nazywa się Bill), razem z nim sprowadza się Steve, brat niepełnosprawnego, który niedawno rozwiódł się, a od czasu do czasu pojawia się Ramona, opiekunka Billa ze szpitala.


poniedziałek, 25 listopada 2013

(książka) The Perks of Being a Wallflower

Osoba podpisująca się jako Charlie śle listy do pewnej osoby. Nie wiemy kim ona jest, ona z kolei nie wie, kim jest Charlie. Pisze, bo chce wierzyć, iż jest na świecie taka osoba jak ona - usłyszał, że ona potrafi słychać, i nie wykorzysta tego, o czym się dowie. Bohater zmienia dane i nie zamieszcza adresu zwrotnego. Jego przyjaciela znaleziono martwego, popełnił samobójstwo. Wszyscy zaczynają się martwić, jak Charlie to zniesie - psychiatra organizuje spotkania, nauczyciele dają mu wyższe oceny mimo, że nie zasłużył. On sam często krzyczy i bardzo wiele płacze, czasami sam nawet nie wie czemu tylko tak umie reagować na wiele rzeczy. Ale rok się skończył, wakacje niedługo przeminą, zacznie się nowa szkoła. Tym razem liceum. Boi się tego, stąd pomysł z listami, w których opisuje wszystko.

Względem filmu - książka zawiera ogromną ilość szczegółów, tła, detali i historii. To właściwie coś na kształt uzupełnienia - opisane zostały chwile w starej szkole, tamtejsi znajomi. Znana rodzina bohatera sięga tak daleko jak to się chyba da. Dziadkowie, ciotka, i wiele innych. Charlie też więcej spędza z nimi czasu, opisana jest ich przeszłość (wspólne oglądanie finału "MASH"), święta, oglądanie "To wspaniałe życie" u dziadka. Przy okazji - urodziny Charliego wypadają tuż przed Gwiazdką. Czytelnik pozna również dziewczynę Billa, nauczyciela angielskiego, który w tej wersji da o wiele więcej książek swojemu uczniowi. W tym "Obcego" czy "Nagi lunch". Pojawi się też więcej piosenek na składankach, m.in. "Gypsy" Suzanne Vega, której w filmie nie ma, a ja często lubię włączyć sobie ten kawałek przed zaśnięciem.

Więcej też powiedziano o innych postaciach, siostra ma więcej niż jednego chłopaka przez ten czas. Więcej o końcówce znajomości z Bradem, o przeszłości Sam. Wprost też poinformowano czytelnika o tym, co Charlie napisał w liście do Sam na Gwiazdkę, podczas gdy w filmie trzeba było się tego domyślić (i jak się okazało, miałem rację).

Wolę film jednak. Bohater filmowy jest bardziej dostojny (niemal w ogóle nie płacze, jest bardziej pewny siebie, w książce jest piątym kołem dla Alice, Boba i reszty, w filmie autentycznie go polubili i byli wzajemnie dla siebie przyjaciółmi), narracja filmowa - o wiele przecież trudniejsza - została lepiej wykorzystana do opowiedzenia tej historii, końcówka wypada o wiele naturalniej na ekranie niż w listach. I może to dlatego, że znałem historię, nie wywarła na mnie takiego wrażenia jak film. Końcówka jest gorzej przedstawiona, stało się tam to co mogło przytrafić filmowi, bo pojawia się niejako na doczepkę, zamiast finałowe uzupełnienie bez którego ta historia nie ma żadnego sensu.

Lepiej za to poradzono sobie z myśleniem Charliego o przeszłości i przyszłości. W filmie wypala pod koniec "Wiem, że kiedyś będziemy tylko historiami", w książce naprawdę wiele o tym myśli. Czy gdyby dziadek nie bił matki, to ta nie pragnęłaby wyjść za kogoś, kto nie będzie jej bił, przez co nie poznałaby ojca i w efekcie Charlie nigdy się nie urodził. Zastanawia się nad "dniami chwały", które przeżywa każdy sportowiec wybiegający na boisko... i myśli, czy przypadkiem nie mijają jego własne "dni chwały", i nawet tego nie zauważa.

To oczywiście wciąż ta sama opowieść, o bardzo skomplikowanym problemie filozoficznym, zmianie tego w co się wierzyło do tej pory, gdy dostrzega się błędy swojego rozumowania. Tak szczerze to nie zdziwiłem się, gdy na końcu Bill dał uczniowi "Źródło", sugerując by podszedł do tej genialnej powieści bardzo sceptycznie. Raczej poczułem zadowolenie, bo to coś właściwego w takim momencie. W filmie "Źródła" nie ma.:)

Warto to przeczytać, choćby jako uzupełnienie tego - z braku lepszego słowa - filmowego uniwersum, o którym faktycznie można myśleć i zastanawiać się nad pewnymi elementami. Np. do kogo pisze te listy? Piąty raz stykam się z tą opowieścią, i tak sobie myślę... on mógłby pisać do samego siebie z przyszłości. To by pasowało do tej postaci, potraktowanie samego siebie jako oddzielnego człowieka, wyidealizowanego (bo z przyszłości). Ale to tylko ślepy strzał. Zapewne pisze do zwykłego psychiatry w innym stanie Ameryki Północnej.

sobota, 23 listopada 2013

Przeszłość (5/10)

Drama, 2013


W sumie... mogło być gorzej. Oczywiście, to kolejny "głupi film o głupich ludziach i ich głupim życiu", ale tym razem w ogóle się nie denerwowałem. Tak, wszystko czym ta opowieść jest to pokazywanie mi bohaterów i krzyczenie do ucha: "Patrz, jacy są chujowi, Boże jaki żal!!!!" na przemian z naprawdę śmiesznymi sytuacjami. Pierwsza scena, powitanie na lotnisku, gadają ze sobą przez szybę, nie słyszą się nawzajem ale i tak gadają. Bardzo brakowało mi śmiechu z taśmy w tym momencie. Potem matka gania syna po podwórku - bardzo przedramatyzowana sytuacja, bierze się znikąd, wcześniej długo na niego krzyczała, poleciały poważne inwektywy, a i pościg nie był wcale krótki. W końcu go łapie, zaciąga do pokoju w brutalny sposób, zamyka a młody pierwsze co robi to próbuje rozwalić drzwi. Kopie, krzyczy, matka wychodzi a ojciec nic nie mówi. Zaczyna sprzątać, tamten cały czas krzyczy i tłucze... i wtedy gdy wydaje mi się, że scena nie może być bardziej absurdalna, to stary w końcu nie wytrzymuje, otwiera drzwi i krzyczy na małego: "Co? No Co? O co ci chodzi?". Umarłem ze śmiechu.

To tylko przykłady, żeby was zapewnić, że Asghar Farhadi nadal kręci głupie i śmieszne kino. Tylko już nie potrafi tak tym irytować. Aktorzy grają nijako, ale chętnie zwalę winą na reżysera za ich poprowadzenie. Dramaturgia jest wymuszona, nic się nie dzieje i wszystko co czułem to zmęczenie. Strasznie się to wszystko mi dłużyło. Śmieszne/żenujące momenty były bardzo krótkie i niewarte nawet wypisywania (w stylu: młody z nożem wielkim jak katana dziubie kukurydzę, mało sobie ręki przy tym nie odcina trzy razy na sekundę, trwa to jakiś czas a jego ojciec tylko "Ej, uważaj"). Do tego scenarzysta nie ma zielonego pojęcia o prowadzeniu dialogu, ani po co dialog w filmie w ogóle jest od samego początku. Jakby tego było mało, to nikt na planie nie wiedział, gdzie ta historia zmierza ani po co zaczęto o tym wszystkim kręcić film.

Jestem zmęczony. Przynajmniej mam to już za sobą.
http://rateyourmusic.com/film/le_passe/

piątek, 22 listopada 2013

(felieton) 7 powodów, by nie czytać "Perks..."

To nie jest opinia o książce. Ta będzie w poniedziałek. Problem w tym, że wystarczy wziąć ją do ręki i w kilka sekund podjąć decyzję: "to chyba nie jest coś dla mnie" i odłożyć ją na półkę. Wystarczy obejrzeć okładkę z przodu i z tyłu, zobaczyć co tam wypisano i... i na tym ta relacja się skończy.



1. "Drogi przyjacielu, piszę do ciebie, bo jako jedyny mnie rozumiesz Chciałbym ci opowiedzieć o moim życiu, o seksie, narkotykach, związkach, akceptacji"

Tekst z okładki, większy niż tytuł i nazwisko autora razem wzięte. Bardziej pretensjonalnego wybryku natury nie można było spłodzić. Gdyby nie końcówa "chciałbym" pomyślałbym, że to opowieść o pretensjonalnej dziewczynie, której nikt nie rozumie.
Pozostaje mi tylko wierzyć, że ten kto to napisał, naprawdę się starał, by tak wyszło. Nie chcę nawet rozważać, że chciał dobrze. Odmawiam uwierzenia w to, że ktoś może być tak upośledzony, by chcą dobrze spłodzić potem coś takiego.
Poza tym seksu w tej książce nie ma. Przynajmniej nie w formie którą taki tekst zapowiada. Charlie kilkukrotnie będzie w tym samym budynku, w którym ktoś gdzieś będzie się kochać, i to wszystko. Narkotyki też są, ale to z pewnością nie jest jeden z głównych tematów. Po prostu są i tyle. Mógłbym wymyślić 20 lepszych haseł, i te które są na książce nawet nie byłyby blisko tej liczby.
I Charlie nie pisze do tej postaci, bo tylko ona go rozumie.


2. Okładka na której jest chłopak wyjęty z reklam antynarkotykowych lat 80-90.

Jakby siedział tam jakiś palant mówiący "To twój mózg, a to twój mózg na LSD" lub coś innego w tym stylu.


3. "The Perks of Being a Wallflower" przetłumaczone jako "Charlie". Bo główny bohater ma tak na imię! Profesjonalnie. Na tej zasadzie "Citizen Kane" -> "Charlie". "City Light" -> "Charlie". Przepraszam, "Charlie 102", bo przecież wcześniej były jeszcze krótkie metraże i inne filmy pełnometrażowe z tą postacią.


4. "Powieść Charlie została wydana w stanach przez MTV BOOKS"

Skoro MTV nie ma nic wspólnego z Music to śmiało mogę założyć, że po otwarciu książki wydanej przez MTV BOOKS zobaczę tam mangę.


5. "Zostanie sfilmowana przez producentów kultowej sagi "Zmierzch"

To już wiem, skąd pretensjonalny opis na okładce. Oczywiście żaden z producentów filmu "Perks..." - nawet John Malkovich - nie ma nic wspólnego z żadnym filmem z owej serii. Co się tyczy całej reszty twórców, jedyna osoba która się wyłamała to jakaś pani dźwiękowiec. Niech ktoś da jej znać, że jest producentem. Da to sobie w CV i będzie bardzo zadowolona, z pewnością.
I przy okazji - słowa których szukali polscy redaktorzy i tłumacze to "przeniesiona na ekran". Producenci biorący się za reżyserię? Bój się Boga. Zapytajcie fanów "Piły".


6. "Emma Watson, dla której będzie to pierwsza główna rola po ,,HARRYM POTTERZE''

Postać Sam nie jest główną rolą. Jest drugoplanową. Zresztą w "Harrym..." też nie grała głównej roli.


7. "ZANIM OBEJRZYSZ FILM, KONIECZNIE PRZECZYTAJ KSIĄŻKĘ"

Wiecie, co mnie naprawdę irytuje w tej prezentacji książki? Nie tylko kłamstwa, przeinaczenia i skupienie się na nieistotnych detalach. To wszystko co tu wypisałem to z grubsza wszystko, co tam jest. Pominąłem tylko dwa lub trzy zdania.

Irytuje mnie, że to nijak ma się do samej książki. Nawiązywano do wszystkiego co nastolatki obecnie czytają, dowalono nośne hasła (dobrze, że darowano sobie aborcję i gejów*), pokrzyczano jeszcze trochę o tym, że na podstawie książki zrobiono film (w oryginale cały tekst na okładce jest napisany capslockiem, ja sobie to darowałem przy przepisywaniu). Nic na temat samej książki. Kiedy rozgrywa się akcja, kto jest bohaterem, w jakim kraju mieszka, że całość jest napisana w formie listów. Spokojnie po zajrzeniu do środka mógłbym się spodziewać oryginalnej wersji językowej, bo naprawdę wątpię, by ktokolwiek z wydawnictwa faktycznie coś przy nim robił. Jak inaczej wytłumaczyć taki przekład tytułu?

I żeby nikt nie tłumaczył, że marketing, że bla bla bla. Tam właśnie uczą, że podpinaniem się pod coś nic nie zdziałasz, bo klient będzie zaatakowany klonami. Trzeba umieść wyjść z czymś nowym i charakterystyczny. To co zrobiono z "Perks..." to właśnie zły marketing. Wchodzisz do księgarni, widzisz tytuł: "Korzyści z bycia sobą" i to już łapie każdego, nie trzeba pisać nawet słowa więcej. Zamiast tego wchodzi, widzi "Charlie" obok "Stefana", "Janusza", "Gra o tron". Chwila, jaki tron? O co chodzi? Wezmę do ręki i zobaczę...


*co w sumie dziwne, bo oba te zjawiska mają miejsce w książce.:)

wtorek, 19 listopada 2013

(seriale) Simpsonowie, Star Trek

"Simpsonowie", sezon 4. Właściwie nawet nie wiem, czemu oglądałem kolejny sezon czegoś, co już znam, gdy tyle nowości w kolejce... Szczególnie, że ten sezon jest bardzo przeciętny. Pierwsze trzy bardzo lubię, wielu odcinkom dałem oceny 8/10 i wyżej. Czwarty sezon to przeciągacze, dowcipy które szybko mi wylatują z głowy oraz przypadkowego łączenia ze sobą kilku fabuł w jeden odcinek. Bawiłem się średnio, kilka odcinków mnie nudziło. Najlepsze epizody: "Homer the Heretic" (jest zimno, więc Homerowi nie chce się iść do kościoła w niedzielę), "Marge in Chains" (wszyscy zamawiają w telezakupach wyciskarkę do której nakichał jakiś Azjata i wszyscy chorują). Najlepszy moment: Homer otwierający wstrząśnięte piwo w "So It's Come to This: A Simpsons Clip Show".

Sezon I - 8+/10
Sezon 2 - 7+/10
Sezon 3 - 7/10
Sezon 4 - 5/10


Bart: Tato, co byś zrobił, gdyby pewna wyjątkowa dziewczyna wolała jakiegoś przygłupa?
Homer: Ożeniłem się z taką!

Lysa: Mamo, jak powiedzieć chłopakowi żeby przestał się mną interesować?
Homer: O, to coś dla mnie, usłtszałem chyba wszystkie możliwe odpowiedzi! (...) W ostateczności powiedz: "Nie jestem lesbijką, ale mogę się nauczyć"

Bart: "To niesprawiedliwe, jestem większym fanem Crusty'ego niż ty - mam nawet jego test ciążowy!"

niedziela, 17 listopada 2013

Louis C.K.: Live at the Beacon Theater (7/10)

Stand-Up Comedy, 2011



Za Louisem nie przepadałem wcześniej, po fragmentach jego występów doszedłem do wniosku, że gość tak długo nienawidzi ludzi, że aż zaczął czerpać z tego przyjemność. I jego żarty widziałem trochę zbyt poważnie, niż on by tego chciał. "Live at the Beacon Theater" to godzinny występ, podczas którego porusza temat swoich doświadczeń z narkotykami, swojego wieku, bycia rodzicem. Dwa razy ustanawia sobie absolutne dno w powiedzeniu najgorszej rzeczy jaka tylko jest możliwa, i opowiada wiele innych śmiesznych i interesujących rzeczy.

Śmiałem się. Po seansie nie pamiętam wiele detali, mam tylko jeden ulubiony moment (który jest dosyć krótki), ale samo oglądanie było bardzo przyjemne. Nie wiem, jak bardzo czarne poczucie humoru trzeba mieć, albo inny "poziom tolerancji" na niektóre tematy, by czerpać przyjemność z tego występu. Dla mnie widok faceta na scenie który markuje masturbację jest całkiem zwyczajny jak na stand-up. Jeśli to jest wasz poziom, to dostaniecie zwarty, godzinny występ, bez dłużyzn lub lania wody. Louis kilka razy się zgubi, ale zupełnie tego nie widać - cały czas mówi, i to nie przestaje być zabawne. Nawet dla mnie - poza jednym momentem w którym opowiada jak nienawidzi pewnego dzieciaka z przedszkola, do którego chodzi jego córka (patrz wstęp tej notki). Kontakt z widownią lub montaż bez zarzutu.
http://rateyourmusic.com/film/louis_c_k___live_at_the_beacon_theater/

piątek, 15 listopada 2013

(felieton) Byłem w Imaxie...

Nie, nie drugi raz. Wciąż mam tu na myśli seans "Grawitacji". 30 złotych wydałem, plus jeszcze parę złotych na dojazd. Przy sprawdzaniu biletu dostałem specjalne okulary do 3D i prezerwatywę, jednak w środku okazała się być chusteczka. Co do diabła? Na opakowaniu pisało, że okulary które dostałem to delikatne ustrojstwo, i mam na nie uważać. W razie problemów,mogę przetrzeć tylko ową wilgotną chusteczką. Siadam, patrzę pod światło na te okulary i oczom nie mogę uwierzyć, były ujebane. Jakbym własnych okularów nie mył przez tydzień, to by wyglądały lepiej niż to co dostałem. A chusteczka pomogła nie do końca, choć było już lepiej.

Ale to nie mój główny problem z tym kinem. Otóż są nim reklamy. Siedziałem w piątym rzędzie i czułem się jak bohater drugiej nowelki z miniserialu "Black Mirror". Żył on tam w świecie zdominowanym przez reklamy, były one dosłownie wszędzie, i ich oglądanie było wręcz warunkiem życia. Jeśli zamknął oczy na dłużej niż 10 sekund, był karany. Gdy mówimy o ekranie Imax, to mówimy o czym, co wypełnia 70-80% pola waszego widzenia. Żeby dać wam pojęcie, jak bardzo ono jest duże, wyciągnijcie ręce po bokach, pomerdajcie kciukiem i odsuńcie ręce jak najdalej w bok. To będzie niemal 180', a ja wtedy widziałem niemal tylko reklamy.

Wszystko przez to nagłośnienie... ogłuchnąć mogłem. Nie rozumiem, jak można rządzić takim kinem, bez pojęcia co ono robi. Cała ta masakra trwała 30 minut, dzielona w głupi sposób kolejnym chwaleniem kina Imax, tak jakbym już tam nie siedział, lub jakimiś wizualnymi sztuczkami, bo to przecież 3D!... po których przychodziły kolejne reklamy w 2D. Bez sensu. Nic nie widziałem, reklamy nie były przystosowane, boki były obcięte, z dołu świeciły lampy więc dolna część reklamy i tak była niewidoczna, do tego całość wyglądała jak rozpikselizowana. Efekt: oczy i uszy zmęczone w trzy minuty. Na samym filmie tego już nie było. Największy ekran w Europie, i dają reklamy przystosowane do najmniejszych sal w Kinotece. Przypominam, dałem za to 30 złotych.

Nie jestem wariatem, i nie będę krzyczeć, że to trzeba zakazać! Zmierzyć! Uregulować!, nie. Nie pomagajmy rządowi w dalszym udawaniu, że on coś robi poza utrudnianiem wszystkiego. Tu chodzi o brak przyzwoitości, o nieszanowanie klienta, a nie działanie wbrew prawu. Konkluzja? Przeczekajcie początek przed salą, lub zwyczajnie się spóźnijcie. Miejsca są numerowane, więc spokojnie. A jeśli nie pozwolą po takim czasie wejść - trudno, kino Imax upadnie z braku klientów.
A tak niewiele trzeba by zmienić. Ciszej, reklamy przystosowane do takiego ekranu, zawierające normalne 3D... choćby premier na BR wykorzystujących tę technologię, i reklamy jej samej.

Bo ja lubię reklamy, rozumiem ich znaczenie i sens. Chociaż ostatnio warto je oglądać tylko po to, by pośmiać się z ludzi, którzy zapłacili za ich produkcję, i wyrzucili tyle kasy w błoto. Lubię zwiastuny, szczególnie gdy idę na 3D i one też takie są. Ale to co zobaczyłem to był brak najzwyklejszej przyzwoitości.

niedziela, 10 listopada 2013

Narodziny narodu

Historical Drama, 1915


a.k.a. Narodziny kina. XIX wiek, Ameryka u progu wojny secesyjnej z perspektywy dwóch rodzin.

Znalazłem sposób na długie filmy. W tygodniu serialowym codziennie będę oglądał część takiego filmu, dzięki czemu w końcu je obejrzę. Tak z dnia na dzień trudno jest zebrać się do czegoś co trwa 4 godziny i więcej, szczególnie że czasy w których oglądałem z biegu "Dawno temu w Ameryce" już minęły. Raczej. Notatka z tym filmem miała się pojawić w piątek, nie wyrobiłem się z powodu innych zajęć. Ale nie samego filmu! Ogląda się go znakomicie. Teoretycznie miałem oglądać po niecałe 39 minut dziennie, a przy pierwszym podejściu obejrzałem niemal całą pierwszą połowę (nie wiedząc, że film w ogóle jest podzielony, po zabójstwie Lincolna zrobiłem przerwę, wróciłem następnego dnia, dwie sceny minęły i pojawił się napis: "Koniec pierwszej połowy"). Ponad trzy godziny zaliczyłem na dwa podejścia, i nie wyciąłbym z nich nawet sceny. Może przy powtórce kto wie.


sobota, 9 listopada 2013

Siostra twojej siostry

Mumblecore, 2011


Umiera postać. Wszyscy na stypie opowiadają, jaki był on cudowny, więc jego brat irytuje wszystkich mówieniem prawdy. Dziewczyna zmarłego, przyjaciółka wspomnianego brata, sugeruje mu, by pojechał do domku nad jeziorem i pobył tam w samotności, bo to mu pomoże. Bohater jedzie, a na miejscu zastaje dziewczynę w samej koszuli.


piątek, 8 listopada 2013

Blackfish (7/10)

Nature Documentary, 2013


Parki wodne i przedstawienia z udziałem orek. W związku z niedawną śmiercią jednaj trenerki jej koledzy po fachu ujawniają prawdę biznesu. Widz pozna historię początków tego interesu, jak wiele dekad temu łapano te olbrzymie zwierzęta, jak rozpoczęto reklamować całe zjawisko jako przyjazne i różowe... Okazuje się, że nawet sami trenerzy i ludzie tam pracujący nie wiedzieli, jaka jest prawda. Na przykład, mówili że orki w niewoli żyją dłużej niż na wolności, podczas gdy złapane żyją nie tylko krócej, ale ta różnica jest cztero-pięciokrotna.


(felieton) Byłem w kinie na Grawitacji...

Tekst nie zawiera spoilerów dotyczących fabuły lub innych składowych omawianego filmu.

Niektórzy mogli zauważyć, że moja recenzja tego filmu była dosyć sucha, niemal obiektywna. Jakbym nie ja ją pisał. Otóż, czytając inne recenzje zauważyłem jedno: ich autorzy chcieli w nich zmieścić o wiele za dużo, poświęcając im tylko jeden tekst, na dodatek trzymając się ramy recenzji. Efektem jest kompromis, a ten jak wiadomo nikomu nic nie daje. Ostateczny efekt nie był recenzją ani artykułem, przypominał próbę wyciśnięcia mchu z kamienia.

"Grawitacja" nie jest tylko filmem. To rewolucja, która dzieje się na naszych oczach. Dziś, teraz, w Imaxie, i tylko w obecnej chwili można się na nią załapać, przeżyć ją, uczestniczyć w niej, być jej świadkiem. Gdy tytuł ten trafi na rynek wtórny, wcześniej do Internetu, a potem do telewizji, to już nie będzie to samo. Do tego momentu nie będzie można wrócić. To jedyna szansa.

Filmy rewolucyjne bardzo rzadko są dobre, nie często udaje im się przetrwać próbę czasu i ostać w pamięci widza. Zostają zastąpione przez filmy, które zrobiły to samo, tylko lepiej, 10 lat później. Najczęściej jest tak dlatego, bo przy przeprowadzaniu gwałtownych zmian zapominają o podstawach, lub poświęcają im bardzo mało uwagi. Takie rzeczy jak zwarta konstrukcja fabularna, ciekawa opowieść lub wiarygodna psychologia postaci, to często kuluje przy kinie, które jest krokiem milowych w historii kinematografii. "Grawitacja" jest jednym z tych filmów. Postaci są tu uproszczone, fabuła jakby pisana pod krótki metraż. Dialogi brzmią dziecinnie, a momenty dramatyczne bardzo trudno traktować poważnie. A jednak jest to film, który trzeba zobaczyć, który zmienia kino, bo to niezwykłe doświadczenie, którego następni nie będą mogli zrozumieć, bo sami obejrzeli ten film w telewizji.

piątek, 1 listopada 2013

The Incredible Shrinking Man

Body Horror & Adventure, 1957



Polskiego tytułu nie będę dawać, bo za długi. Film który nie załapał się na okres Halloween, ale też całkiem nieźle pasuje jako deser na następny dzień. Scott Carey zauważył, że jego spodnie są na niego za duże. Koszula też. Schudł 5 kilo w ciągu tygodnia. Zmierzył sobie wzrost - jest mniejszy niż kiedyś. Ludzie przecież się nie kurczą. Ale Scott Carey owszem. Po jakimś czasie żaden naukowiec nie może temu zaprzeczyć.

Sporo mojej frajdy z oglądania wynikało z zachwycania się tym, jak to wszystko tu zrobiono, jak wielką pomysłowością się tu wykazano, a także inicjatywą w drugiej połowie filmu. Dla bezpieczeństwa powinniście odjąć oczko od mojej oceny, i wtedy rozważyć oglądanie. Pierwsza połowa to miękkie kluchy w stylu malutki człowiek znajduje małą kobietę i świat od razu jest piękniejszy (plus dla urozmaicenia policzek dla karłów w błędnym ich pokazywaniu). Nad całością wisi narracja z offu głównego bohatera, który często popada w pretensjonalność, a efekty specjalne wyglądają... dziwnie. Makiety i inne sztuczki wypadają znakomicie, ale przy scenach które dziś zrobiono by na greenscreenie zachowa wprawdzie perspektywę i ogólnie wyglądano to nieźle... Ale nie dodano cieni. Więc ludzie biegają a pod nimi nic. Może wtedy to nie było możliwe, ale co to obchodzi dzisiejszego widza?

Wciąż jednak ten film ma sporo do zaoferowania. Zaczyna od prawdopodobnego wyrażania obawy społeczeństwa przed efektami radioaktywnymi - tajemnicza mgła w którą bohater wpłynął podczas rejsu jest jedną z dwóch sugerowanych przyczyn jego przypadłości. A potem cofa bohatera do czasów wręcz prehistorycznych, do podstaw człowieczeństwa i dalej, każe sobie wyobrazić, co by było, gdyby bohater nie był wyodrębniony, gdyby to stało się większej liczbie ludzi. Jak wtedy wyglądają wszystkie osiągnięcia człowieka, jak wiele zależy od wzrostu - czegoś nie zauważalnego, niebranego pod uwagę. Momentami bohater nawet traci status człowieka, by stać się odrębnym gatunkiem, równym innym które człowiek pogardza. I tak dalej... sporo tu upchnięto jak na kino przygodowe, ambicje twórców musiały być spore. I dzięki nim ten film jest taki ciekawy po ponad 60 latach.


7/10
http://rateyourmusic.com/film/the_incredible_shrinking_man/

Ile warte są nowe filmy?

Ostatnio bardzo rzadko mam jakieś ekstra drobne. Oczywiście, gdy jakieś jednak będę miał, chcę iść do kina. Tylko... właśnie. Czy warto? Od jakiegoś czasu wszystkie filmy, na które potencjalnie chciałbym się wybrać, dosyć szybko mnie sobą zniechęcają.

Są przypadki takie jak "After Earth" i "Man of Steel", które zachęciły mnie dawno temu zwiastunem, by przy pierwszych recenzjach rozczarować i dałem sobie z nimi spokój.

Są filmy chwalone, ale o opisie który praktycznie wystarczyłby za negatywną recenzję. Nowy Allen opowiada o tym, że fajnie jest się na starość zacząć okłamywać. Dla niektórych znaczy to 5 gwiazdek na cztery, dla mnie okrągłe zero. A na pewno nie mam zamiaru wydawać kasy na film o takiej filozofii.

Są filmy, który zbierają wiele dobrych recenzji, ale gdzieś po drodze usłyszę "E, jednak nie jest taki dobry" i też tracę zapał. "Pacific Rim" jawił się jako "Avengers" AD 2013 roku, dostałem przekombinowany dramat, masę głupot odwracających uwagę od scen akcji, które zresztą były w liczbie trzy na cały film.

Filmów średnich lub "średnio ocenionych" nie uwzględniam niestety, choć taki "Koneser" na uwagę zasługuje.

I kończy się na tym, że nie poszedłem na nic. Zazwyczaj - nie żałuję. Póki co jedynym filmem który złożył obietnicę i słowa dotrzymał było "Panaceum", kto by się tego spodziewał?

Wyłączając cały temat piractwa, spokojnie można po prostu wybrać coś innego. Odłożyć kasę na grę komputerową lub na "czarną godzinę". Albo poczekać, aż będzie w telewizji. Nie trzeba iść już teraz. Chodziłem do kina przez kilku lat, i co chwila pojawiał się obraz, który warto było obejrzeć, i dotrzymywał on obietnicy. Dopiero teraz tak patrzę i nie widzę tego samego. Dziwna sytuacja. Chyba pierwszy raz to nie ceny biletów, trudny dojazd, brak polskiej premiery lub reklamy przed seansem nie są wytłumaczeniem, że mało ludzi do kin chodzi. Po prostu nie ma na co.

"Grawitację" też miałem chęć obejrzeć. Ale zaraz usłyszałem, że fabuła i dialogi to dno, więc zwątpiłem. Nie chcę przecież iść na film dla efektów specjalnych i montażu, racja?

Może końcówka roku to zmieni. Może to moje fanaberie. Może pamiętam tylko samą radość z zobaczenia filmu, nie zważając na to, jaki on był - dziś wciąż tak reaguję. Albo to był jedyny sposób, by go obejrzeć, i cieszyłem się, że mam go już za sobą, zaliczonego.

poniedziałek, 28 października 2013

(książka) Historia filmu dla każdego

Na początek: nie pytajcie się, co "polecam". Przejdźcie się do swojej biblioteki, znajdźcie dział o filmie, przejrzyjcie co macie. Jeśli coś będzie oprócz biografii/autobiografii ludzi kina, to już jest dobrze. Jak nie w tej, to w drugiej, na pewno macie ich więcej w swoim mieście. Ja przy pierwszym podejściu znalazłem tylko biografie Hopkinsa oraz Audrey Hepburn, i inne opisy "historii polskich aktorów", chociaż może was to akurat interesuje.

Do rzeczy: przeczytałem "Historie filmu dla każdego" Jerzego Płażewskiego, wydaną w 1968 roku. Autor wyszedł z założenia, że każdy powinien znać chociaż podstawy tego, czym jest kino, tak jak każdy zna podstawy malarstwa i kojarzy różne style lub artystów, oraz "ważne" dzieła. Około 70 lat pobieżnie opisał na blisko 400 stronach, choć jest ich więcej w książce (strony ze zdjęciami nie są wliczane). Pobieżnie, ale dokładnie. Każda dekada w każdym ważniejszym kraju jest opisywana, plus na początku ogólny rozwój wydarzeń (minus kinematografia Azjatycka, która wtedy dopiero zaczynała karierę za granicą). Zaczyna od wynalezienia kinematografu przez braci Lumiere, wypisuje innych ludzi którzy byli tego bliscy w tamtym okresie, i zaznacza, że jakby nie oni, to tego by dokonał ktoś inny, i to całkiem szybko. Sami Lumiere nie mieli za bardzo pomysłu, co z tym zrobić, co ciekawe. Potem przyszedł Melies i zrobił magię. W Anglii wymyślono coś takiego jak zbliżenie (początkowo bohater filmu musiał spoglądać przez lornetkę, by takie zbliżenie było możliwe). Potem okazało się, że robienie filmu na zbliżeniu nie bardzo ma sens, i trzeba to mieszać z innymi ujęciami. I tak powstało coś, co za kilka lat zyska termin "montażu".

Wtedy kino było rozrywką dla chłopów, jedną z atrakcji cyrkowych, i kina nie były miejscem, tylko przenosiły się od osady do osady, i grały tak długo, aż taśma ulegała zniszczeniu. Potem chciano z tego czerpać większe zyski, kino chciano sprzedać elitom, więc zrobiono "pierwszy film który zalicza się do sztuki", czyli "Zabójstwo księcia Gwizjusza". Czyli postawiono kamerę w teatrze, i ludzie klaskali, chociaż aktorzy teatralni ze swoją nadmierną mimiką na zbliżeniu wychodzili śmiesznie. I wtedy kino umarło na chwilę, przestało pracować nad swoim językiem. Aż przyszli włosi ze swoimi słoniami, i wtedy ludzie zaskoczyli: "Hm, tego faktycznie nie da się pokazać w teatrze". Szwedzi wprowadzili do kina naturę (śnieg, wiatr), Griffith zrobił pierwszy ważny w historii, wymyślając jednocześnie kino tak na dobrą sprawę. A potem Hollywood rozwinęło system klasowy, zaczęło ściągać do siebie wszystkich zagranicznych twórców, zdominowało rynek i wszystko szlag trafił.

Historia kina naprawdę jest niesamowita. Tyle razy to wszystko upadło i powstało, że brak mi słów. A to jedynie szczegóły, to nawet nie jest historia, to ciekawostki, luźno wyciągnięte z tego tomiska. Zresztą jedynie z okresu kina niemego, które zamknięto konkluzją: "Może gdyby kino narodziło się z dźwiękiem, nigdy by nie wyrobiło swojego języka, i służyłoby jedynie do rejestrowania przedstawień w teatrze". Daje to do myślenia.

A potem jeszcze McCarthyzm, neorealizm, kino faszystowskie, radzieckie, polskie, francuskie, angielskie, meksykańskie, hiszpańskie, włoskie, reakcje na wojnę, na dźwięk, wszystko w tym ogólnym kontekście przyjmowania wszystkich nowinek (Goebbels przez 10 lat próbujący zmusić swoich ludzi, by zrobili "Potiomkina" na Hiltera), tomiska teorii na temat "Jak korzystać z dźwięku" (by nie dublował tego co widać na ekranie, tylko dodawał nowe elementy, w stylu wewnętrznych monologów bohatera).

Sporo tego. Ale w sporym skrócie, i co chwila pojawia się jakiś nowy temat, czyta się więc bardzo szybko. Minusem są dla mnie momenty subiektywne, w których Płażewski nie opisuje samych faktów, tylko wkręca swoje opinie, i zawsze są to jakieś dwu zdaniowe, dziwne wyrażenia. Filmy Cayette'a "zbyt logiczne", teoria Canudo "naiwna", "Obywatel Kane" jest ponoć o tym, że żadnej prawdy nie ma. Nie dla takich rzeczy sięgałem po tę książkę.

Ale swoją rolę wypełnia, więc jest dobrze. Ostatni rozdział obejmuje ówczesną teraźniejszość, czyli 1955-1967, w których sporo spekuluje na temat przyszłości. Miejcie to na uwadze. Niemniej, pozycja warta poznana, jeśli wcześniej nic na ten temat nie czytaliście.

niedziela, 27 października 2013

Take Shelter

Psychological Drama, 2011


Opowieść o Curtisie, który żyje od wielu lat jako ojciec i mąż od wielu lat, aż niedawno zaczął widzieć różne rzeczy. Nadciągająca burza, deszcz gęsty niczym olej, nagłe grzmoty chociaż na niebie nie będzie nawet chmurki. W snach z kolei dzieje się jeszcze gorzej. Tam Curtisa może zaatakować pies, a rana od ugryzienia będzie go boleć jeszcze na jawie. Co się dzieje? Co to oznacza?

"Take Shelter" to jeden z tych tytułów, o których chyba lepiej nic nie wiedzieć. To co będę pisał w następnym akapicie niektórzy mogą potraktować jako spoiler. Sam nie wiem, czy bym tak to potraktował. Podszedłem do oglądania nie wiedząc nic i byłem zaskoczony ogólnym kierunkiem scenariusza. Sami zdecydujcie. Tutaj napiszę tylko: obejrzyjcie, jeśli lubicie kino psychologiczne. Nie jest to Bergman, nie są to "Szepty i krzyki", ale momentami jest to kino ocierające się o takie, które fani kinematografii powinni zobaczyć. Uprzedzam tylko, momentami może być nużące, chociaż jest dobrze jak na temat i zagrożenia jakie ze sobą niósł (łatwo można było przesadzić, i popaść w fałsz lub pretensjonalność). Jeśli nuży was słuchanie ambientu, możecie momentami mieć problem z wytrwaniem do końca.



Schizofrenia. To chyba ostatnie, czego bym się spodziewał. Schemat filmowy do którego współczesny widz jest przyzwyczajony wyklucza właściwie większość tego, co tu się działo. Matka z chorobą, zagrożenie, że przeszło to na syna, pójście do psychiatry... Cholera, kto chodzi w kinie do psychiatry? Dzisiaj to zdanie nie brzmi nawet prawdziwie, jest używane jako żart ("Może powinieneś z kimś o tym pogadać, HEHE?"). Kto był na kozetce ostatnio? De Niro w "Depresji gangstera" i Tony Soprano. Pomijam epizody, jak Tony Stark w "Erosie".
Zresztą, wykluczono w ogóle możliwość, że te wizje coś znaczą. Spodziewałem się czegoś w stylu Noe, a zamiast tego dostałem opowieść o schizofreniku, który się boi. Co ważniejsze, jeszcze nie jest w pełni chory, jest na granicy, większość dnia spędza jak normalny człowiek, ale w nocy zmoczy łóżko. I stara się radzić sobie z tym problem na własny sposób, bez łykania czego się da. To naprawdę kino, które potrafi sięgnąć do widza, dotknąć go. A on nie poczuje się, jakby ktoś zrobił na niego kupę. Zamiast tego, miałem wrażenie jakby ta opowieść poszerzyła moje horyzonty. Jestem teraz w stanie choć trochę zrozumieć taką osobę, jak ona widzi świat i radzi sobie ze swoimi problemami (fenomenalne sceny w schronie), i jeszcze czuję za to pewną wdzięczność.




"Take Shelter" ma całkiem niezłe efekty specjalne, ładny klimat (dużo otwartym przestrzeni, mała znająca się nawzajem społeczność okolicy) i dobrych aktorów. Całość jak pisałem wcześniej, może poważnie znużyć, częściowo celowo. Na przykład, jest scena w której bohater oddaje psa. Pyta: "Chcesz psa?". Tamten mu odpowiada twierdząco. Cięcie. Bohater już wykonuje ten gest zamykania samochodu, pies już jest zapakowany i gotowy do drogi. Wszystko tak ustawione, by cała scena składała się wyłącznie z dialogów, by nie było żadnego działania pomiędzy. Tylko stanie i gadanie. Zresztą dialogi też nie są najlepsze, momentami pisane jakby pod idiotów, żeby i oni zrozumieli.

Minusy?... Włosy Chastain nie skomponowano ładnie z całą tą zielenią.


6/10
http://rateyourmusic.com/film/take_shelter/

piątek, 25 października 2013

Filmweb Offline 2013

W sumie niezły pomysł, opisać jak było na Filmweb offline. Było kilka momentów wartych wspomnienia. Kilka uwag na początek: całość była darmowa - spotkałem gościa, który obawiał się np. że tylko jeden film będzie darmowy, a reszta za dopłatą, więc uspokajam podobnych. Istotnym ulepszeniem było znalezienie miejsca siedzącego. Rok temu stałem cały czas i pewnie to było głównym powodem zmycia się niedługo po północy. Ważne: większość ław w tym lokalu była ustawiona plecami do siebie lub do ściany, ale ta moja z tyłu miała przejście pomiędzy stolikami. Więc mogłem przez nią przeskakiwać, gdy chciałem wyjść lub wejść, bez przeszkadzania innym (siedziałem pośrodku). To naprawdę dla mnie było istotne. Poczułem się młodo.

Ale po kolei: w telewizji leciał z jakiegoś powodu "Dyliżans" Forda, bez dźwięku. Każdy przy wejściu dostał darmowe kupony na picie, alkohol i pozostałe. Niby ograniczone, ale po jakimś czasie w naszej małej grupie wywaliliśmy to wszystko na stół i każdy brał jak chciał. Zresztą potem i tak chodzili po ludziach by rozdać jeszcze. Dzięki temu nie mam pojęcia ile wypiłem. Strzelam, że jakieś 10-15 szklanek coli. Za rok będę brał jakąś wodę do tego, bo następnego dnia warg nie czułem. Szacunek dla kelnerki, która chodziła z tacą większą ode mnie, i ładowała na to wszystkie szklanki, do oporu. Jedną ręką.

Konkursy. Na początek każdy dostał taki pasek z nazwiskiem jakieś postaci filmowej, i trzeba było znaleźć jego parę. Ja tym razem zrobiłem dwie rundy po całym lokalu, pytając się kogo mają i im pomagając jak Batman. Trudność była w tym, że miałem Stana Goodspeeda i nie miałem zielonego pojęcia, skąd on jest (myślałem, że z "Breaking Bad"). A także w tym, że moja para okazała się siedzieć obok mnie przez cały czas. Tak się na nią wydarłem za to, że do dziś mi z tego powodu głupio.

Większą wiochę zrobiłem jednak, gdy były cytaty. Chodziło o to, by podnosić rękę a nie krzyczeć na cały lokal. Pan Walkiewicz na początek zaznaczył: "W jakim mieście rozgrywa się akcja filmu, z którego pochodzi ten cytat: " (jakiś debil obok mnie krzyczy: "Andrzej Wajda!"). Wyciągam rękę i walę: "Bulwar zachodzącego słońca!". "Źle, chodzi o miasto". Zaskoczyłem w pół sekundy i wypaliłem jak ostatnia pała: "Los Angeles!". Pan Walkiewicz tylko zacisnął zęby i pozwolił mi już wygrać. Koniec błazenady? Nie. Bo po odebraniu wygranej wycofałem się i zauważyłem, że dostałem dwa filmy. Więc żeby już nie krzyczeć klepnąłem pana Walkiewicza w ramię, podałem mu "Polowanie" z 2012 roku i odszedłem. Borysa się mnie pyta: "Czemu oddałeś tamten film?", i ktoś mnie klepie z tyłu w ramie. Przypadkowie ludzie podali mi inny film. Walkiewicz po prostu mi go wymienił.:D Jak słowo daję, nie wiedziałem, że tam się wygrywało 2 tytuły.

Najdziwniejszym momentem wieczoru była rozmowa w kolejce do toalety. Byliśmy tam we dwóch tylko, tamtego poznałem już rok temu na poprzednim "Offlinie". Jak mnie zobaczył to od razu zaczął gadać o mnie, o moim blogu, że mnie lubi... pewnie miało to sporo wspólnego z kuflem, który trzymał cały czas w dłoni, a machał nim tak żywo, że wciąż jestem w szoku, że wylało mu się tylko parę razy (w tym raz na mnie). A ja stałem zaskoczony, przez jakieś 5 minut, słuchając go. Skończyło się na tym, że gadaliśmy o filmach Bergmana.

Były jeszcze m.in. kalambury i konkurs muzyczny, ale to ledwo brałem udział. Wiem, że była ścieżka z "Drive" i "Kill Bill'a", ale ledwo słyszałem. Potem jeszcze grupa chłopów śpiewała na własny użytek piosenki Kultu. Niechcieli śpiewać Arahji, choć ich poprosiłem. Nie wiem dlaczego.

Ogólnie wspominam to wszystko bardzo miło. Usłyszałem wiele miłych rzeczy o sobie, swoim blogu, ktoś inny mnie rozpoznał... Poznałem też wielu nowych fajnych ludzi, z którymi chętnie wypiję w przyszłym roku. Rotacja była spora, bodaj 20 minut przed wyjściem ktoś nowy się do nas dosiadł. I to było w porządku. Plus mogłem sobie usiąść, pomilczeć i nikt nie miał o to do mnie pretensji.

Wszystko skończyło się po 5 rano, kiedy przestało się chcieć czekać, aż słońce wzejdzie, i wróciłem do domu. Gdy zapisywałem się na imprezę to miałem w sumie 7 punktów, powodów, żeby się tam udać, i wszystkie spełniłem. Obejrzeć filmy, wygrać coś, spotkać się z określonymi ludźmi... Jeden znajomy się rozchorował i miał nie przyjść, to go dzień wcześniej odwiedziłem. Po północy to było, więc w sumie co do dnia to się zgadzało.

Zdjęcie jedno zrobiłem, ale były na niej cztery osoby i już pierwsza się nie zgodziła na publikację, więc nie będzie. Wygrałem: "Straszny hiszpański film", "Hipnotyzer", "Żywie Biełaruś!" i "Pokłosie". Wciąż nierozpakowane, ale to temat na inny felieton.

sobota, 19 października 2013

Uniwersytet potworny (7/10)

Computer Animated & Buddy, 2013


Pierwsza część miała wiele pomysłów, potrafiła stworzyć i przedstawić zaskakujący swoimi rozwiązaniami świat, by potem jeszcze dwa razy obrócić wszystko do góry nogami. Prequel jednak korzysta z dosyć podstawowych schematów. Jest tu "nieprzyjemny kampus", który jest nieprzyjemny dla bohaterów tak w zasadzie bez powodu. Jest "obciachowy kampus", do którego dołączenie będzie jedyną możliwą opcją. Jest bohater, w którego nikt nie wierzy, ale on obstawia przy swoim, i na pewno mu się uda!... Niestety, Mike Wazowski, bo on nim mówię, w swoich wczesnych latach też nie był straszny. Szybko został wyrzucony z uczelni przez brak potencjału. Razem z nim wyleciał James Sullivan, który z kolei polegał tylko na swoim nazwisku i jednej minie, co okazało się niewystarczające. Dla obu szansą jest udział w "Igrzyskach strachu", w których będą mogli udowodnić swoją wartość. To oczywiście kolejny schemat, połączony z jeszcze jednym, tzn. nieudacznikami (wspomniany obciachowy kampus), ich treningiem i "wiarą w siebie"!... Czyli wszystko jest tak, jak można się było spodziewać. Po innej marce, po innym studiu.


Ranking filmów z 1936 roku

1. Jedyny syn / Hitori musuko (Drama)
2. Dzisiejsze czasy / Modern Times (Comedy)
3. Mój pan mąż / My Man Godfrey (Comedy)
4. Skamieniały las / The Petrified Forest (Psychological Drama)
5. Pan z milionami / Mr. Deeds Goes to Town (Romantic Comedy)

piątek, 18 października 2013

Narkotykowe szaleństwo

Propaganda Film & Drugsploitation, 1936



Kojarzycie mity w stylu "Zapalił skręta po czym zabił rodzinę siekierą"? Z pewnością. Bill Hicks z tym walczył, Nostalgia Critic się z tego śmiał, South Park krytykował. Najwyraźniej zaczęło się to już w latach 30, wraz z serią filmów propagandowych "Tell Your Children", w których między innymi przedstawiano marihuanę jako coś bardziej szkodliwego od heroiny. I odpowiadali za to ludzie nie mający zielonego pojęcia o czym mówią, co dziś jest jasne nawet dla takiego laika jak ja.

Pewnie gdyby temat interesował mnie bardziej, lub gdybym żył w innych czasach... Dziś złość na to wydaje się dosyć bezcelowa, i tak wszędzie się o tym mówi, z samego filmu i mitów jakie przedstawia wszyscy tylko zdrowo się śmieją... Sam się śmiałem, choć chyba nie z powodu samego filmu. Widzicie, oglądałem wersję po koloryzowaną, w której dym z narkotyków miał barwę fioletową. Lub zieloną. Kosmos...

Poza tym z filmu przemawia w pewnym stopniu prawdziwy strach. Czuć, że tego nie tworzyli źli ludzie, którzy chcą szerzyć kłamstwo, tylko zwyczajni głupcy którzy najwyraźniej powtarzają co sami usłyszeli, święcie w to wierząc. A przynajmniej część takich ludzi była na planie. Takie miałem wrażenie.


2/10.
http://rateyourmusic.com/film/reefer_madness/

"Awake", part 3: gotowy odcinek do przeczytania.

Napisałem serial, i powoli kończą mi się pomysły, co z tym zrobić. Blog jest dobrym miejscem na takie rzeczy.

Nie mam zamiaru prezentować tu całości. Wszystko zależy przede wszystkim od odbioru, jeśli będzie - wtedy ma sens prezentacja kolejnych stron. Ale na pewno nie będę dawać kolejnego epizodu co tydzień, z pewnością nie będzie tu finału pierwszego sezonu. Reszta pierwszego sezonu nie zapowiada niczego z tego, co będzie później, i nie ma czego kopiować, ale ów finał... powiem tak: jestem świadom jego potęgi. I jestem pewien, że sporo osób po jego obejrzeniu powie: "To najlepszy cliffhanger w historii". Dlatego nie mam zamiaru z nim tak po prostu wychodzić, na to trzeba będzie zasłużyć. To samo z resztą serialu, nie będę tego nikomu wciskał.

Tytuł: "Awake".
Motyw główny: relacja ze światem, który nie odpowiada na twoją obecność.
Główne źródło inspiracji: "Lost", szczególnie w zakresie narracji filmowej. Każdy odcinek i sezon to dwie linie fabularne prowadzone jednocześnie.
Fabuła pierwszego odcinka: grupa ludzi budzących się w zaciemnionych ruinach bez pamięci i zaufania względem siebie nawzajem. Poboczny: pierwsze kilka dni w nowej pracy jednej z postaci.
Postać centralna: Scott.
Tytuł odcinka: "Say Yes", wzięte z piosenki Elliotta Smitha. Odnosi się przede wszystkim do tego, że to odcinek pilotażowy (w tym wypadku widownia ma wyrazić zgodę dla serialu). W samej opowieści Scott będzie mieć dwa momenty, w których to on będzie osobą proszącą o ową zgodę. Poza tym chciałbym usłyszeć solo z tej piosenki w pewnym momencie serialu.

Tak naprawdę tytuł wybrałem przypadkowo, i się okazało, że pasuje bardziej niż przewidziałem i powyżej napisałem. Co jeszcze powinniście wiedzieć? Raczej same ciekawostki:

- imiona postaci wybierałem z różnych krajów. Szkocja, Irlandia, Norwegia, Australia. Nie chciałem imion polskich, bo mi nie brzmią.
- przy kreśleniu podstaw serialu stworzyłem jedynie dwóch bohaterów, z pełnym życiorysem i w ogóle. Reszta była po prostu "Postać1" i tak dalej, a ich osobowość tworzyła się wraz z pisaniem. Dopiero przy pisaniu 4 odcinka miałem jakieś pojęcie o tym, kim oni wszyscy są (np. Nathaniel, jako "ten samotny, który łatwo zaczyna żyć cudzymi historiami")
- kreślenie założeń "Awake" zacząłem od opisu zakończenia. Do tej pory zmienił się w detalach, obrósł w szczegóły, ale dzisiaj jest dokładnie taki sam.
- tytuł "Awake" odnosi się do czegoś więcej niż tylko przebudzenia na początku z amnezją.
- psychodeliczne, obrzydliwe intro nie jest tylko plamą atramentu u psychologa w której macie zobaczyć, co chcecie. Wyraża ona coś bardzo istotnego, ale nie jestem pewien, czy to w ogóle da się zrozumieć, bo to nie jest kwestia inteligencji lub kreatywności.


Pięć ciekawostek na początek to chyba dobra liczba. Sypać nimi mogę na temat każdego odcinka, naprawdę. Nawet na temat tego pierwszego, godzinami mógłbym się tu rozpisywać o mojej obsesji, by zacząć genialną klamrą... Wiele w tym odcinku zmieniłem, by być z niego w ogóle zadowolony. Wiele czasu godziłem się sam ze sobą, by zaczął od amnezji. Rozpisałem całą fabułę i to był jedyny moment, w którym ta historia mogła się zacząć. Nie będę nikogo wkręcał, że zacząłem nie wiadomo jak dobrze. Trzeba czasu, by ten serial chwycił.


Obecnie "Awake" jest dla mnie jedyną istotną kwestią w moim życiu, pomijając te standardowe. Na każde poważniejsze pytanie bym odpowiedział: "Nie, najpierw chcę skończył to pisać" lub coś w tym stylu. To jedyny przypadek w moim życiu, gdy robiłem kopie zapasowe tego co tworzyłem, regularnie, co miesiąc. Były momenty, gdy niemal dosłownie żyłem tym serialem i tworzyłem go w głowie przez cały dzień. Za sukces biorę fakt, że wciąż to wszystko ogarniam sam - tu nie chodzi tylko o gotowy produkt, ale również same wątki jako oddzielne historii, które muszę umieć opowiedzieć na wyrywki, a także wciąż pamiętam każdą wariację i alternatywę dla każdej sceny. To kilkukrotnie więcej niż spamięta dowolny widz, jeśli ten serial powstanie.

Chcę, by powstał. To nie jest tak, że "chcę drugie lost", bo "to był taaaki fajny serial". "Awake" jest o czymś, to nie tylko pusta historia, czego można było się obawiać po tym, co do tej pory pisałem w tym temacie. Jednym z podstawowych warunków była rezygnacja z metafor, nie chciałem by to wszystko interpretowano w sposób, którego nie przewidziałem. Ale wszystko tu ma jakieś znaczenie, jest wierzchnią warstwą czegoś innego, za wszystkim stoi jakiś powód i dusza. O jednym już wiecie - relacja ze światem, który nie odpowiada na wasze istnienie. To ten stan, gdy np. wysyłacie podanie o pracę, na które nie dostaniecie odpowiedzi. Albo wysyłacie sms do dziewczyny... i nic. Czyli wszystko wygląda tak, jakbyście nic nie zrobili, jakbyście nie istnieli. Na pewno to znacie. To nie było zamierzone, dopiero przy okazji 8 odcinka dotarło do mnie o czym piszę. I wtedy uczyniłem z tego wstępny temat całego serialu.

Przede wszystkim, od samego początku była to historia o szacunku. Nawet gdy stawiam się w pozycji widza, i staram się wczuć w to, jak on to wszystko odbierze, i do jakich wniosków dojdzie - zawsze wtedy docieram do tego prostego tematu szacunku. Nie podoba mi się, że obecnie nikt nie czuje do drugiego człowieka szacunku. Terminem tym wytarto podłogę obory, kiedy zrobiono tak, by każdy czuł go do każdego, nie ucząc go, że na szacunek trzeba zasłużyć, ani co to oznacza. Dziś każdy myśli, że szanuje tę drugą osobę, podczas gdy w rzeczywistości on jedynie wyraża akceptację, że ta druga jednostka jest zdolna do oddychania. Większość ludzi jest zdziwiona gdy odkrywa, że osoba przed nim stojąca jest zdolna do myślenia. To dziś nazywa się szacunkiem. Chciałbym, by to się zmieniło.

Niedawno usłyszałem jak kobieta twierdziła, że wszystkie kobiety należy lepiej traktować, bo to one rodzą dzieci i to boli jak skurwysyn. 5 minut myślałem, dlaczego to jedno zdanie brzmi jednocześnie logicznie i nielogicznie. Zrozumiałem, jaka filozofia stoi za tym poglądem: nobilitacja człowieka na zasadzie tego, ile wycierpiał. To też mi się nie podoba. Ale znowu, wszystko ma źródło w temacie szacunku.

Mam wrażenie, że nie przesadziłem z długością tego wpisu, i ma chyba dobre tempo do czytania. A mógłbym oczywiście napisać jeszcze więcej. Teraz dopiero oddaję wam do przeczytania coś, co nazywam scenariuszem, choć pełno w owym tekście uwag do samego siebie, myśli bohaterów a nawet easter egg się tam znalazł. Wszystko to do korekty, edycji i tak dalej. Ale dzięki temu czytelne dla tych, którzy nie są producentami - i przede wszystkim, dla mnie.

Link do pobrania, miłego

Piszcie o wszystkim. Jak zazwyczaj mi nie zależy na komentowaniu, tak tym razem chętnie poczytam każdą reakcję. Nie martwcie się, czy to będzie mieć znaczenie - czytałem, jak interpretować różne uwagi, na pewno zrobię użytek ze wszystkiego co tu przeczytam.

Co dalej? Wypełniam "Awake", ale poza tym robię przymiarki do kolejnego tytułu, w którym chcę naprawić jedyną rzecz, której nie udało mi się zrobić w pierwszym tytule. "Awake" miało być dużo bardziej rozbudowane, dłuższe i miało mieć więcej bohaterów. Efekt końcowy jest jednak dosyć kameralny, i dobrze. Ale wciąż siedzi we mnie potrzeba napisania czegoś trwającego minimum pięć lat. Póki co jest nieźle, mam nie tylko zakończenie ale i intrygujący początek. Ale zanim tamto nadejdzie, muszę odbyć drogę przez "Awake".

czwartek, 17 października 2013

Romans szulera

Comedy, 1936


Tym razem kino dźwiękowe oszukuje Sacha Guitry - ponoć taki jego styl, że w każdym filmie musi nawijać z offu przez cały czas, ale jednak: przez większość seansu ze sceny nie wydobywa się żaden dźwięk. Bohaterowie zwykle nie rozmawiają ze sobą ani nic w tym stylu, wszystko jest opowiadane na bieżąco, w bardzo szybkim tempie przez głównego bohatera z offu. Tematem wywodu jest on sam, tzn. jego życiorys. Zaczęło się gdy był mały, i ukradł kilka monet. Za karę nie zjadł kolacji. Jak się okazało, grzyby zebrane przez chorą babcię były szkodliwe, i jeszcze tej samej nocy wszyscy z rodziny umarli. Z wyjątkiem głównego bohatera, który dzięki kradzieży nie zjadł posiłku i przeżył. Tak to się właśnie zaczął żywot szulera...

Humor jest udany, tak jak to piszę to dopiero dociera do mnie, jak czarny był ów opening. W samym raczej mnie to zaskoczyło i ubawiło, więc wszystko działa jak powinno. Całość ma wdzięk "Gangu Olsena" pomieszanego z czymś, co za kilka lat będzie "francuską nową falą". Albo, odwołując się do dzisiejszych warunków: komedii kryminalnej skrzyżowanej z "Moją łodzią podwodną". To samo tempo, ten sam styl... ale nie ten sam urok.

"Romans szulera" nie zrobił na mnie wrażenia. Gdzieś tam błąkał mi się blady uśmiech pod nosem, ale to koniec możliwości tego filmu, przynajmniej w stosunku do mnie. Ale przynajmniej nikt mi nie zarzuci, że tylko chłam z US oglądam, hehe. Ale serio, fajnie tak od czasu do czasu obejrzeć coś, czego nikt nie widział... i pewnie jeszcze długo po mnie nikt nie obejrzy.


5/10.
http://rateyourmusic.com/film/le_roman_dun_tricheur/

wtorek, 15 października 2013

(książka) FILM W KULTURZE

Przeczytałem książkę Aleksandra Jackiewicza, "Film w kulturze" wydanej w 1989 roku*. Jackiewicz był  teoretykiem i krytykiem, na jego dzieło natknąłem się przypadkiem przeglądając półkę w bibliotece, spodobał mi się temat i styl, dający nadzieję na coś świeżego i konkretnego. Właśnie to dostałem. Nauczyłem się m.in., że język filmu to język sugestii. Dzięki temu nie przeszkadza świadomość, że na scenie są aktorzy, a nie prawdziwi ludzie, dzięki temu można uwierzyć w opowieść, jeśli jest dobrze pokazana. Nauczyłem się o Canudo, teorii "Siódmej sztuki" i początkach kina, które wtedy nie było nawet uznawane za sztukę. O tym, czemu kino US było lepsze od tego z Europy. Od stosunku polskiego romantyzmu do kina powojennego, o Chaplinie, o Hitchcocku.

Dawno już nie miałem styczności z taką fachową literaturą. Jeśli czytaliście moją opinię o czeskim "Szczęściu" z 2005 roku, pewnie zauważyliście jak bardzo innym stylem ją napisałem, czego od dawna nie robiłem. Właśnie pod wpływem Jackiewicza tak ją napisałem. Bo film był tego warty, bo przypomniałem sobie jak to się robi, jakiego języka wtedy użyć.

Nie jest to spójna, napisana od początku do końca książka, raczej zbiór różnych przemyśleń pod wspólnym szyldem i w formie tekstów, które były publikowane w różnych okresach czasowych, tu i tam. Raz Jackiewicz opisuje swoje życie w Polsce, kilka stron dalej jest już w Paryżu od 10 lat.

Jest to literatura przystępna, chociaż może nie dla totalnego laika. Odbiorca musi się interesować tematem sam z siebie, by z zainteresowaniem czytać przemyślenia Jackiewicza. Pisze konkretnie, ale używa trudnych słów. Do tego zawsze stosuje jakiś wstęp, przytacza definicje lub różne znaczenia tego, o czym zaraz będzie mówić, i zaznacza który z kontekstów ma na myśli. Czuć chęć bycia czytanym i zrozumianym, co staje się jasne w rozdziałach dotyczących kultury - wysokiej, popularnej, wulgarnej i tak dalej. Autor zaznacza tam, że w pełni rozumie znaczenie tej środkowej, i z tego co pisze wynika, że ją rozumie. Nie odcina się od niej, nie zniża się, dostrzega jej zalety, by następnie z boku opowiadać o wszystkim, czego ona dotyczy. Wyjaśnia wiele zagadnień, wiele opowiada, i świetnie mu to idzie. I tak dalej, na naprawdę wiele tematów. Kino nieme, polskie, nowa fala, teatr na tle filmu, film na tle powieści, rola krytyków, przemijanie i Rene Clair.

Jak mieszkacie w Warszawie, to dacie radę ją wypożyczyć z biblioteki. Mam nadzieję, że w pozostałych miastach jest tak samo.;-)



*przedmowa wieńcząca książkę pochodzi z 1984 roku, Jackiewicz umarł w 1988 roku.

Obecnie czytane: "Herezją naznaczeni" (David Weber) / "Historia filmu dla każdego" (Płażewski)

poniedziałek, 14 października 2013

Dzisiejsze czasy

Slapstick & Romance, 1936


Powtórka. Chaplin w erze kina dźwiękowego ostatni raz próbuje nakręcić kino nieme, i to w zasadzie jest najczęstszy żart w tym filmie. Jak stara się, by wyglądało na dźwiękowe, ale bez wydawania głosu. Jest oczywiście slapstick i zwykłe gagi, ale dzięki owemu kontekstowi ten film tak śmieszy. Jak na końcu szef pyta się Charliego, czy umie śpiewać - jego mina mówi wszystko. A gdy w końcu mówi, odmawia użycia słów. I tak dalej, o tym jest ten film. Oczywiście jest tu luźna fabuła i różne małe dramaty w stylu człowieka, który woli być za kratkami niż na wolności, ale jednak ten film nie porusza ani nie śmieszy tak bardzo jak pozostałe filmy Chaplina.

Chociaż całość jest bardzo urocza i pozytywna. Reżysersko z kolei naprawdę imponująco, dużo skomplikowanych scen zbiorowych. Plus naprawdę pomysłowe gagi z użyciem maszyn.


7/10.
http://rateyourmusic.com/film/modern_times/

niedziela, 13 października 2013

Metropolis

Dystopian & German Expressionism, 1927


Powtórka po wielu latach. Era filmów na TVP Kultura, i oglądania ich bo miały 5 gwiazdek w programie telewizyjnym z Wyborczej. To był pierwszy z tytułów, przy których musiałem się tłumaczyć, czemu nie dałem dychy. Trochę się obawiałem tej powtórki, to głównie urywki z tego filmu miałem na myśli gdy mówiłem, że nie lubię kina niemego za dziwaczne aktorstwo. Przybranie pozy, zastygnięcie, czekać aż reszta sceny zrobi co trzeba, wykonać swój ruch, powtórzyć. Ale nie jest tak źle, dzisiaj już  to się nie rzuca mi w oczy, do tego już rozumiem ten okres, że wtedy tak musiało być, i wszystkie inne trudności z którymi artyści musieli się zmierzyć.

Choć jednocześnie rozumiem tych, którzy nie akceptują takiego kina. Też mają rację.



Fabuła. Pokręcony i dziwny świat, w którym są dwie grupy: rządzący i pracujący. Drudzy harują do śmierci ze zmęczenia w podziemiach, a na powierzchni ci pierwsi żyją jak królowie. Młody potomek ważnej osobistości zjeżdża na dół, i na własne oczy widzi koszmar tego, co się tam dzieje. Miałem wrażenie, że reżyser wyłożył do tego momentu wszystkie karty, i nie szykuje dla mnie żadnej niespodzianki, ale byłem mile zaskoczony. Dalsza część jest naprawdę interesująca pod każdym względem: tematyki, gatunku, postaci, wydarzeń. Ekspresjonizm miesza się z kinem utopijnym, dramat z romansem, kino katastroficzne z elementami cyberpunku, a jako całość ogląda się to znakomicie.

Wszystkie dekoracje robią wrażenie swoimi rozmiarami, rozmachem i zróżnicowaniem (a jak jeszcze człowiek zacznie się zastanawiać "Jak oni to zrobili" to w ogóle film ma u niego +10 do oceny). A powiedzieć coś takiego o filmie z 1927 roku to naprawdę wiele. Czuć wielkość tego miasta i wszystkiego co na niego się składa, niczym dinozaurów z "Parku Jurajskiego". Do tego historia ma niezwykły klimat i niesamowite tempo, od połowy jest niebywale intensywnie, niczym najlepsze kino akcji.

Może i film jest trochę zbyt czarno-biały, może trochę mało konkretów na drugim planie, może za mało to wszystko jest rozbudowane fabularnie. Zakończenie, ostatnia scena, jest słaba, znowu w kinie niemym zabrakło odpowiednich słów na koniec. Ale oglądało mi się to znakomicie. Chętnie w przyszłości obejrzę jeszcze trzeci raz.


7+/10
http://rateyourmusic.com/film/metropolis/