środa, 27 lutego 2013

FLASH FORWARD / PRZEBŁYSK JUTRA

Sezon I, 2008-09


Dołączam do tych co chcą zobaczyć kolejny sezon. Krótka piłka. Wiecie, jak bardzo męczyłem się i zawodziłem na pierwszych odcinkach. Twórcy prezentowali minimalne ambicje, opowiadali tak, jakby w ogóle im nie zależało. Fabuła w ogóle nie posuwała się do przodu, ktoś ginął i guzik mnie to obchodziło, dochodziło do ważnego odkrycia a twórcom nie udało się najpierw mnie tym odkryciem zainteresować. Byłem absolutnie obojętny na dywagacje bohaterów i ich reakcje na to, że widzieli własną przyszłość. Miałem wrażenie, że w każdym odcinku zaczynają od nowa nad tym myśleć, zamiast kontynuować wnioski do których doszli wcześniej. Odkryli, że podobne zaćmienie wystąpiło już wcześniej. Przez ponad 5 epizodów zachowują się, jakby tego nie odkryli i słowem o tym nie wspominają.

Są takie momenty jak porywacz, który zaczyna tortury od słów: "Wyobraź sobie pole kasy wielkie jak pół stanu. Tyle dostaję, by z tobą rozmawiać". O, czyli będzie dobry? Przebiegły, podpuści go? Nie, wpieprzy mu, i zagrozi skaleczeniem przyjaciela. Tyle w temacie pomysłowości scenarzystów. Albo gdzieś polecą, dwoje bohaterów plus zastęp świeżo stworzonych ochroniarzy lub pilotów. Zgadliście, są tylko po to, by zginąć w tym odcinku. Bohaterowie też nie będą jakoś specjalnie zapadający w pamięć. Simon do końca będzie Charliem z "LOST", tylko inaczej ubranym i ogolonym na łyso. Główny bohater też będzie do końca sztywno zagrany. Takie rzeczy będą aktualne od początku do końca.

Ale co z tego zostaje na koniec? Nadmiar wątków, które są kontynuowane bo... zostały zaczęte. A że pierwszy sezon ma zakończenie w dniu, który wszyscy zobaczyli w futurospekcji, to trzeba wszystkich tam dostarczyć i pokazać, jak spędzili ten dzień. W efekcie widz przeskakuje np. na drugi koniec ziemii na kilka minut na odcinek. Żaden z tych wątków pobocznych nie jest związany ze śledztwem itd. Ale poza tym - serial jest naprawdę dobry. W zasadzie od środkowego, podwójnego odcinka, ale tak na 100% wszystko idzie dobrze od odcinka w którym w końcu są w Somalii. Fabuła jest kontynuowana, gdzieś dochodzą w kolejne odkrycia pewnych faktów naprawdę ciekawią i sprawiają, że chciałem zobaczyć więcej. Odkrycie osobowości Obiektu Zero? Miód. Jak przekazał wiadomość? Świetne. Odcinek w którym próbują ustalić kreta? Świetny. Kontakt z Frostem? TA MUZYKA! Cóż za napięcie i tempo. Wyjaśnienie, czy Dimitri umrze? Świetne. Finał sezonu? Fenomenalny. Wizje sprawdzają się albo i nie, ale podobało mi się jak do nich dochodziło, ich reakcja, że to właśnie ten dzień, ta chwila i... spełniła się. Albo nie. I ta niesamowita scena akcji w biurze...

Finał to rzecz, którą trzeba poznać. Choć gdzieś tam z tyłu głowy piszczy mi głosik, że scenarzyści wiedzieli, że to koniec pracy na serialem, więc napakowali tam wszystkiego pod sufit, bo nie mieli już gdzie tego umieścić. I dlatego wyszło tak oszałamiająco.

Z jednym ale - gdy je oglądałem, to stawiałem to zakończenie w czołówce. Nie zakończeń-podsumowań, tylko zakończeń - cliffhangerów. Coś jak piąty finał "LOST". Ale... gdy po paru dniach usiadłem do pisania tego tekstu, zauważyłem jedno: nie myślałem o tym co zobaczyłem przez ten czas. Wywołał wielkie emocje wtedy, i wywołuje je teraz, ale pomiędzy była cisza. Stawiam na to, że autorzy nie dali widzom jakiegoś pola dla wyobraźni. To jednak nie był 5 sezon "LOST". Tam mogło się wydarzyć absolutnie wszystko, i to było cudowne w tym zakończeniu. "Flash Forward" to nie ta klasa, tutaj wiadomo, że scenarzystów nie stać na absolutnie wszystko. Gdyby było spojrzenia do bunkra, to teraz mógłbym się zastanawiać: co jest w tym bunkrze? Ale tu żadnego bunkra nie ma. Nie wiadomo, co się wydarzy dalej...

Poplątane to wszystko. Serial jest ok, to porządny produkt, choć ja radziłbym darować sobie odcinki od 5 do 10.


7/10.

wtorek, 26 lutego 2013

(książka) PUSTYNNA WŁÓCZNIA - TOM I

Fantasy, 2010


Czyli kontynuacja "Malowanego człowieka". Pamiętacie Jardira, Abbana? Jacyś statyści, chociaż istotni. W tej części są bohaterami głównymi, od dzieciństwa do dorosłości. Dzieci Krasji, czyli mieszanka Islamu z treningiem marines w wersji hard. Jak są małe to się ich zabiera, trenuje, gwałci psychicznie i ogólnie wychowuje tak, by nienawidzili siebie, innych, pragnęli śmierci, zabijali się nawzajem, a przede wszystkim: by uważali to za słuszne.

I co ja mogę? Świat nabrał trochę barw autentyzmu, ładnie to sobie Bratt rozpisał, te stopnie w społeczeństwie, i ogólnie wszystko brzmi jak przewdziwa kultura. Jej mieszkańcy myślą inaczej, zachowują się inaczej, są inni. Nie ma w tym fałszu. Ale to po prostu skurwysyni i idioci, do tego religijni maniacy. Tego się nie da obejść, nawet jeśli Jardir naprawdę sam z siebie (ehe..) w to wszystko wierzy, w przeznaczenie, Everama itd. i podbój Zielonych Krain jako czegoś dobrego? Chuj mu w dupę. I dobrze, że ma żonę sukę, która nim manipuluje aż miło. Wszystko co mnie wiązało z tą postacią to nadzieja, że Jardir pójdzie do Miln, zobaczy Naznaczonego, ten go ujrzy, bez słowa ukręci mu łeb i pójdzie załatwiać jakieś istotne sprawy.

Ale to Brett. Potrafi tworzyć bogatych bohaterów i ciekawie o nich opowiadać. Jardir gdy zobaczy chin bijących się z demonami, uzna że nie są jego wrogami. Nie są chin. To nie tektura, tylko żywa postać, która myśli. To tyczy się każdego bohatera. Dzięki temu nadal czyta się dobrze pierwszą księgę. W drugiej akcja wraca do teraźniejszości, a raczej rok po zakończeniu "Malowanego człowieka" oraz walce o zakątek i wyruszeniu Jardira na podbój świata. W tym czasie ten ostatni posuwa się do przodu przez pustynię i dowiaduje się o tym, co się wydarzło wcześniej, z drugiej ręki. To bardzo przeze mnie lubiany zabieg narracyjny, sprawdza się naprawdę dobrze. Jednak wtedy również Leesha oraz Rojer będą głównymi bohaterami (ich losy będą opisywane na przemian z Jardirem oraz - rzadziej - Naznaczonym).

Spełniła się moja prośba i Rojer dostał więcej charakteru. Jego rola też wzrosła - pamiętacie, umie grać skrzypcami tak, by zahipnotyzować demony. W tej części stara się uczyć pozostałych tego daru, do tego wykorzystują go, by prowadził demonów na spacer po naznaczonych runami przedmiotach... Pewnie orientujecie się, jak cholernie to sprytne i ważne.~~

Co dalej? Koniec. "Pustynna włócznia" ma ponad 1000 stron, i wydawca słusznie zdecydował się podzielić ją na pół. Że znowu źle to zrobiono to inna sprawa.

Ocena końcowa jest jaka jest, pierwszej połowy nie czyta się z zainteresowaniem, bardziej jak czytadło które już się zaczęło więc z rozbiegu się je skończy.


6/10.

poniedziałek, 25 lutego 2013

(cute) SZTUKI WYZWOLONE


Comedy & Coming-of-Age, 2012



Lekki film o niczym, o wszystkim, i cześć. Gościu chodzi sobie w tunelu od jednej postaci do drugiej, wszystko jest proste, zorganizowane i dzięki temu składa się jakoś w całość. Jeden z tych filmów, w których bohater spaceruje po parku o 5 rano. Nie ma wokół ludzi poza tą jedną osobą, którą akurat spotyka.

Nie mówię, że to coś wielkiego lub niezwykłego, ale ogląda się przyjemnie. Film do jednego seansu, nie wracam do niego myślami, nic z tych rzeczy. Jesse ma 36 lat, odwiedza swojego nauczyciela ze Studiów gdy ten odchodzi z dotychczasowego stanowiska, tam poznaje Elizabeth (co to za wynalazek, dziewczyna dobrze wyglądająca ze spiętymi włosami? Oburzające !!), Deana - chłopaka z problemami, Nata - postać pojawiającą się całkowicie znikąd, odrealnioną tak bardzo, że Jessie zacznie się zastanawiać, czy skubaniec jest prawdziwy. Spotka też swoją ulubioną nauczycielkę od romantyzmu. Zacznie się zastanawiać nad swoim życiem, nad studiami, nad czym co go później spotkało, konfrontował to z przeszłością, dotrze do niego, jak stary naprawdę jest... Nic specjalnie zajmującego, Josh Radnor wie o czym mówił, ale nie opowiadał o tym w jakiś świeży sposób.

Fajne jest nie tyle to, jacy ci ludzie są, ale jak się porozumiewają, jak wygląda relacje między nimi... Cholera, Jessie i Elizabeth zaczną do siebie pisać w pewnym momencie listy! Zac Efron będzie chodził w tej szalonej czapeczce i gadał, że wszystko jest w porządku, Jessie oczu od książki nie oderwie... Fajno było.
Podobało mi się uczucie reżysera do książek. To samo miałem z "Malowanym człowiekiem".

Z drugiej strony, jakim trzeba być skurwielem, by gadać przez półtorej godziny: "To najlepsza książka w historii" lub "Ostatnie trzy strony miażdżą, ilekroć widzę ją w księgarni muszę je przeczytać" I NIE ZDRADZIĆ TYTUŁU?

Minusy? Jak był moment z książkami o wampirach, to... nie. Dziewczyna była fajna, a tu wyskakują, że czyta "Zmierzch". Nie, nie, nie. I gadali o tej książce, taka nierzeczowa dyskusja, szlag by to trafił.

Do powtórki za 15 lat.~~



7/10
http://rateyourmusic.com/film/liberal_arts/

niedziela, 24 lutego 2013

(naprawdę warto) ROBOT AND FRANK

Science Fiction & Buddy, 2012


Indie z USA, debiut reżysera i scenarzysty. Frank Langella, Liv Tyler i Susan Sarandon w rolach głównych. Przeszedł bez echa, sam się o nim dowiedziałem z podsumowania roku zrobionego przez Lindsay Ellis. U nas wydany na dvd parę dni temu.

Niedaleka przyszłość. Frank Langella gra ojca, którego reszta rodziny już opuściła. Odzywają się do niego, ale najbliżej ma syn, mieszkający tylko 10 godzin drogi samochodem od niego. Jest więc przeważnie sam, źle się odżywia, ma kłopoty z pamięcią które coraz bardziej dają sobie znać. Dostaje więc do pomocy robota.





Co się zdarzy potem, jak będzie wyglądać relacja tych dwojga, co kryje przeszłość Franka - cholera, jest tyle rzeczy których nie warto zdradzać... Przede wszystkim, nastawiłem się na smutny film, w którym bohater umrze na koniec. I wcale tego nie dostałem, to raczej lekki i pogodny film o przyjaźni - niezwykły, bo w głównym duecie ustawiono osobę starszą oraz robota. To naprawdę oryginalne i przyjemne w oglądaniu, bo zawierające sporo łagodnego humoru.

Na koniec są co najmniej dwie bomby emocjonalne, jedna to zwrot-nie-do-końca-fabularny. Ujawniona zostaje pewna ważna rzecz, która naprawdę szokuje. To wam obiecuję. Z minusów - pozostali bohaterowie będą ledwie zarysowani, sama historia będzie taka se, szczególnie wątek z tym dziwnym młodym nowobogackim, którego można znielubić w ułamek sekundy. Film trochę zwalnia przed samym zakończeniem, które jest... cóż... Warte zobaczenia. Ten film nie potrzebował zabijać nikogo by wywołać wielkie emocje.

Boże, jak mi się chciało płakać na koniec.


7/10
http://rateyourmusic.com/film/robot_and_frank/


PS. Jake Schreier, Christopher Ford - czekam na wasz kolejny film!

piątek, 22 lutego 2013

(koniecznie) SEARCHING FOR SUGAR MAN

Music Documentary & Biography Documentary, 2012


Dokument o muzyku imieniem Rodriguez, który wydał dwie płyty, zebrał pozytywne recenzje, "pisał lepiej niż Bob Dylan", a potem minęło 40 lat i nikt za cholerę nie wie, co się z nim potem stało. Dawno temu ktoś pojechał do RPA z jego płytą, spodobała się, ale nie mogli jej kupić, więc od niego ją przegrali... I tak pirackie kopie rozeszły się po drugim końcu świata, zyskując coraz większą popularność. W końcu jeden z drugim pomyśleli - "Hej, kim w ogóle jest ten gość, którego każdy słucha od ponad 40 lat?"

Tak zaczęło się śledztwo kilku niezależnych od siebie ludzi, którzy jako wskazówki mieli tylko okładkę, logo wytwórni i kilka wersów z jego piosenek. Oraz plotki, jakoby to podpalił się na scenie i umarł. Do listy pytań takich jak "Czemu nie zyskał popularności w USA?" lub "Czemu nigdy nie dowiedział się o sukcesie który odniósł w RPA?" trzeba było dopisać: "Jak zginął?"

Historia jest niesamowita, a słuchanie o wpływie tych piosenek na losy mieszkańców RPA to naprawdę niezwykle doświadczenie. Niby piosenek tylko się słucha, a ich wartość zazwyczaj jest indywidualna, a tu dla wszystkich zaczęła znaczyć to samo. Niezwykłe. Z całości oczywiście można wyciągnąć podstawowe wartości, by być po prostu dobrym człowiekiem. Jako dokument - film na medal, po seansie ma się świadomość, że właśnie poznało się coś wartego poznania.

Zresztą, w pewnym momencie mówi się, że wtedy każdy miał w domu trzy płyty - "Abbey Road", "Bridge Over Trouble Water" oraz "Cold Fact" Rodrigueza. Ktoś dziś ma w domu nawet te dwie pierwsze? Lub w ogóle zna te płyty?

Macie to w dupie? Też w porządku, bo sama muzyka jest warta poznania. Cały film jest przeplatany fragmentami około 20 piosenek, i to zostaje w pamięci. Nawet jeśli nie ze względu na tekst to z powodu głosu Rodrigueza. Poważnie, świetnie się tego słuchało.



7/10
http://rateyourmusic.com/film/searching_for_sugar_man/

Wygrałem wszechświat!

Nie pamiętam, co było pierwsze. Jeden znajomy mi kiedyś napisał, że na stronie z której można pobrać "Stalkera", ktoś w ramach opisu dał moją recenzję tego filmu.




Bez słowa, kto jest prawdziwym autorem. Innym razem - dostałem wiadomość, że publikuję swoje recenzje na innym portalu. To oczywiście nie byłem ja, tylko ktoś o moim nicku, który dodał moje recenzje i posty z forum, a w nagrodę od tegoż serwisu dostał film. Na filmwebie jest przynajmniej Dorota, która nie chciała przepuścić mojej recenzji "Ratatuja", gdy ją wcześniej opublikowałem na stronie swojego gimnazjum. Musiałem zapewniać, że ja to ja. I to rozumiem.

Parę dni temu dostałem newsa, że zacytowano mnie w gazecie.

xDxDxDxD

Na przełomie grudnia i stycznia zmęczyłem się filmwebem, przeniosłem się na bloga, i jest mi tu dobrze. Wcześniej zostawiłem tylko krótkie wyjaśnienie, m.in. że przestała mi pasować społeczność tamtego portalu: "Przestałem należeć do tej społeczności, która już na dobre zaczęła się składać chyba wyłącznie z ludzi którzy chcą innych denerwować, spamerów, pustych kont psujących rankingi, komputerowych analfabetów nie mających zamiaru nigdy w życiu skorzystać z opcji "szukaj", oraz "elity", która co prawda nie umie uzasadnić własnej opinii ale to wcale jej nie przeszkadza wymagać od wszystkich, by się z nią zgadzali". I ten fragment poleciał do "Dziennika Bałtyckiego", w artykule o wiarygodności ocen w recenzjach (było o tym, że ktoś zamawiał w gazecie recenzje książek na 5 gwiazdek).

http://imageshack.us/a/img407/6538/img035h.jpg (skan owego artykułu, trzecia kolumna na dole)

Miło mi, nie powiem. Jestem miło zaskoczony, nie zaprzeczę. Ale poza tym, to udowodniono moją rację - "wszystko co napiszę przestaje należeć do mnie". Myślicie, że ktoś się wcześniej do mnie odezwał? Z zapytaniem, czy może? A skąd. Teraz publikuję na blogu i dopiero teraz teksty należą do mnie. A przynajmniej w większym stopniu.

Poza tym bym się zgodził, gdyby chociaż ktoś mi na maila wysłał pytanie. Czemu miałbym się nie zgodzić, nawet za darmo?

poniedziałek, 18 lutego 2013

(ciekawy) OSLO, 31 SIERPNIA

Psychological Drama, 2011


Chłop idzie nad rzekę. Bierze kamieć wielki jak skurwysyn. Wchodzi do wody. Coraz gębiej, aż znikają wszystkie bąbelki. Popełnia samobójstwo? Ćwiczy siebie? Trudno zdecydować, bo po chwili wychodzi, wszystko na jednym ujęciu, w plenerze. Jak na Dogmę 95 nic niezwykłego, right? :)

Anders ma 34 lata i uważa, że nie może zacząć od nowa. Właśnie skończył odwyk, wraca do życia, do przyjaciół. Stara się o pracę.


Jest tylko jeden bohater - dobry, ale nie aż tak, by wynieść film na jakiś spektakularny poziom. Historia jest dobra, angażuje - gdy bohater poszedł na jakąś imprezę i wypił tam kieliszek szampana, ja od razu pomyślałem: to jego pierwszy trunek od 10 miesięcy. Pierwszy kontakt z alkoholem i używkami w ogóle. Ale to i tak znana historia, do tego prosta. W sumie jest tylko jeden konflikt (bohater kontra on sam). Dialogi ze spotkanymi ludźmi są naprawdę świetne. Na przykład wtedy, gdy Thomas gdzieś na początku dowiaduje się, że jego przyjaciel rozważa samobójstwo - świetna rozmowa, naprawdę. Reszty nie chcę zdradzać. Na uwagę zasługuje też finałowy mastershot, trwający prawie 8 minut.

Doceniam ten film. Ale z rezerwą.


6/10

wtorek, 12 lutego 2013

OSCARY - KRÓTKI METRAŻ ANIMOWANY

1. Po uszy (Timothy Reckart, Fodhla Cronin O'Reilly)
2. Adam and Dog (Minkyu Lee)
3. Fresh Guacamole (Pes)
4. Simpsons: The Longest Daycare (David Silverman)
5. Paperman (John Kahrs)


Gdy pisałem o "Paperman" miałem w planach zrobić niniejszy wpis następnego dnia, ale jeszcze nie było w necie wszystkich tych produkcji. Konkretnie, dwóch najlepszych. Dopiero wczoraj dostałem powiadomienie o nich, więc dziś zamiast o reżyserach Oscarowych będzie o shortach.

"Po uszy" - cudowny drobiazg. 10 minut opowieści o małżeństwie żyjącym w przedziwnym świecie, gdzie grawitacja jest odmienna dla każdego z nich. Ona żyje na suficie, on na podłodze. Albo odwrotnie? Obraz wytłumaczy to lepiej niż słowa.


Czemu nie poświęcam temu oddzielnej notki? Bo to warto odkryć samemu, czego metaforą jest ta grawitacja, w jaką historię się to rozwinie, jakie będzie zakończenie? Niby nic wielkiego, wszystko będzie skromne, ale jednocześnie jakie satysfakcjonujące i piękne! Jedyny tytuł w tym zestawieniu o którym piszę: obejrzyjcie go!

"Adam and Dog" to najdłuższy filmik - trwa 14 minut - i jest prostą historią z ładną animacją. Relacja człowieka prehistorycznego i pierwszego psa, i łatwe do przewidzenia (po tytule) rozwinięcie. Nic wartego uwagi. "Fresh Guacamole" to 2 minuty abstrakcyjnej animacji poklatkowej, w której ktoś robi sałatkę. Zabawna, pomysłowe i kompletnie bezcelowe. Sałatka skończona i koniec filmiku. Podobny zarzut w stronę "Simpsons: The Longest Daycare", w którym Meggie leci do jakiegoś żłobka chyba, 5 minut później kończy się i tyle. "Paperman" to jedyny tytuł, do którego poczułem negatywne emocje.

Kominek stwierdził, że wygra ten ostatni, bo Akademia - podobnie jak on - pozostałych tytułów nie widziała. Trudno się nie zgodzić.

Dziwne tylko, że nie załapała się "Luna" Pixara pokazywana przed "Brave". Równie pomysłowa i rozczulająca jak "Po uszy", miałbym naprawdę poważny problem z wytypowaniem faworyta.

czwartek, 7 lutego 2013

(broni się) PIENIĄDZ

Crime, 1983


Gdyby zatrudnili tutaj aktorów, byłoby naprawdę dobrze! Poważnie, Bresson mógł w końcu nakręcić ciekawy film. Zamiast tego uznał, że zatrudnienie naturszczyków którzy grają gorzej od przedszkolaków (bo są o 20 lat za starzy na takie rzeczy) będzie krokiem w stronę naturalności. Gdybam se, ale film jest wręcz żenująco źle zagrany. Nikomu tam się nawet nie chciało grać, Arnold się zawsze przynajmniej starał, ale u Bressona widać nawet tyle nie trzeba.

A co jest dobrze? Zaczyna się od dwójki znajomych, którzy idą do sklepu by wydać tam fałszywy banknot. Sprzedawczyni się nie kapnęła, tamci se pojechali a wieczorem właściciel zrobił raban, że do takiego numeru doszło. I tu zaczyna się ciekawie: postanawia puścić feralny banknot w dalszy obieg. Lawina ruszyła.



To naprawdę trafia do oglądającego, obserwowanie jak drobne wykroczenie pociąga za sobą kolejne, a każda kolejna osoba na to pozwalająca dokłada od siebie kolejną ciegięłkę która będzie jej ciążyć na sumieniu do samego końca. Który niekoniecznie jest odległy.

W sumie - myślę nawet, że film trafiłby do kogoś, kto sam by chciał spróbować dla jaj podrobić jakiś nominał. Obejrzałby i stwierdził, że mowy nie ma. Nie za taką cenę.

Film naprawdę się broni, mimo rażącej amatorszczyzny w realizacji. A to dużo!


5/10
http://rateyourmusic.com/film/l_argent/

wtorek, 5 lutego 2013

(książka) TRAFNY WYBÓR

Obyczajowa, 2012


Charles Tatum by powiedział: "Barry Faibrother nie żyje. Możecie już iść do domów". Jednak ta historia nie ma swojego Chucka, jedynym mu podobnym był właśnie Barry, po śmierci którego wydarzą się różne rzeczy, a ich osią będzie świeżo zwolniono po Barrym miejsce w radzie miejskiej.
Sam Barry mimo odejścia na kilku pierwszych stronach, będzie uczestniczył w historii niemal do samego końca. W ten czy inny sposób.

Ponoć ma z tego powstać serial telewizyjny, więc to nieco mi ułatwia sprawę pisania. Bo gdybym miał wskazać reżyserów, którzy powinni współpracować ze sobą przy pracy nad filmowym "Trafnym wyborem", wskazałbym na (nieaktywnego już zawodowo) Belę Tarra, Mike'a Leigh oraz nieżyjącego Roberta Altmana. Cała konstrukcja tej historii to wielka-mała mozaika, rozpisana na kilka tygodni oraz około 15 postaci których losy przecinają się, uzupełniają, tworząc razem spójną historię. Bohaterowie z początku żyją oddzielnie, lub w grupach zupełnie się nie stykających ze sobą nawzajem, z czasem jednak ktoś tam zaprosi na kolację, ktoś pójdzie do kogoś by prosić o pracę, albo wyjdzie na zaplecze by zapalić i tam też kogoś spotka. Przykładowa scena: starzejące się małżeństwo zaprasza na kolację przyjaciela oraz jego nową dziewczynę, na chwilę pojawia się i zostaje na dłużej ich znajoma. To razem pięć osób jedzących wspólną kolację, znajoma w końcu wychodzi źle się czując, więc znajomy ją odprowadza do końca ulicy. Z okna widzi ich kolejna postać, sąsiad, i zaczyna podejrzewać u nich romans. Każda z tych postaci to pełnoprawny bohater z krwi i kości, z własnymi myślami i przeżyciami które go ukształtowany, by teraz on kształtował tę historię w swoim zakresie. To typowy Altman i jego "Nashville" chociażby.

Nie piszę o postaciach nie używając ich imion nie ze złośliwości, ale dlatego, że istotne w odbiorze całości jest samodzielne poznanie bohaterów. To jest atrakcją samą w sobie, to jak autorka głęboko kreśli swoich bohaterów, jak wiarygodnie i z namysłem. Jednak tu wchodzi Bela Tarr i fakt, że całość jest napisana wybitnie niefilmowym językiem. Jest tu mnóstwo scen, w których przez 5 stron postać nie robi nic, tylko, na przykład - idzie ulicą. Ewentualnie pali papierosa przy tym. Narrator oczywiście wykorzystuje ten czas, by opowiedzieć kim jest bohater, opisać jego tok myślowy i system wartości.

Heroina zabrała matkę Krystal tam, gdzie nic nie mogło jej dosięgnąć. Wprawdzie w odpowiedzi Terri nazwała córkę zdzirą i kurwą, ale wydawała się przy tym nieobecna i obojętna. Krystal dała jej w twarz, a matka kazała jej spierdalać.

To już stary dobry Leigh, opowiadający o ludziach z dna, codzienności lub osobnikach złych nie z wyboru, choć świadomie. Autorka zdradza motywacje większości postaci, które z boku są złe ale gdy już się pozna to wypada się zastanowić, czyja to wina, że są źli. Najczęściej odpowiedzią pozostaje brak siły, by być kimś innym. To zresztą bardzo w stylu Tarra.

Jeśli miałbym coś zarzucić tej książce, to byłby to brak tła. Miasteczko nie jest duże, ale niema tu jakiegoś płynnego przejścia między bohaterami głównymi a całą resztą. Trochę to sztuczne, że każdy zna tu każdego, podobnie jak czytelnik. Jest szkoła, i wszyscy zachowują się, jakby tam było tylko ilu - czterech uczniów? Cała reszta jest ignorowana, ale o tych czterech można cały rozdział napisać.

I... tyle. Nie ma tu jakichś mocnych momentów (poza jednym, gdy Krys ponownie spotyka się ze swoim małym bratem), nie ma tu katharsis na koniec, nie ma scen które zapadają głęboko w pamięć i przytłaczają swoją monumentalnością (jak np. rozmowa ojca z synem na koniec "Na wschód od Edenu"). Nie jestem niezadowolony, że ją przeczytałem, ale mam świadomość, że koniec końców to będzie raczej statystyka w przeczytanych niż ważny moment. Sprawnie napisana, z wieloma kreatywnymi momentami, i warta przeczytania. Pierwsze 100 stron - niewiele do mnie trafiało. Ostatnie 150 stron już przeczytałem ciurkiem. Dobra. z wyjątkiem samej końcówki, epilogu. Tam już tempo zwolniło.

Trudno mi wyłuskać z tego jakiś morał, bo chyba wszystko brzmiałoby jak banał. Nie znaczy to, że nie warto tego robić, zgłębić przeszłości bohaterów i znaleźć ten decydujący moment który zadecydował o pozostałych. Co wtedy robili i jakim wartościom zdecydowali się hołdować, nawet jeśli nieświadomie.

I mam nadzieję, że Gai oraz Andrew się ułożyło. Plus dla tego drugiego, że zastanawiał się w Przedziałku nad tym, czy możliwe jest rozdzielenie piękna duszy od piękna ciała, czy to możliwe, że pod taką twarzą skrył się ktoś... Inny.
Spróbujcie opowiedzieć to za pomocą kamery, powodzenia.



7/10.