poniedziałek, 30 września 2013

Pianista (drugi seans)

Historical Drama & Biopic, 2002


Tak mało polskich filmów sobie powtarzam ostatnio, że postanowiłem cały tydzień im poświęcić, tak oddzielnie. Oczywiście, po topie filmwebu... i pierwszy tytuł to "Pianista". W ogóle może to nazywać polskim kinem? Komplikował nie będę, przynajmniej na teraz, tym czasem policzę to jako normalny polski film.

"Pianista" opowiada o okresie z życia Władysława Szpilmana, Polaka żydowskiego pochodzenia, który podczas WW2 musiał się ukrywać, i ludzie mu w tym pomagali. Reżyser trzymał się blisko szarego bohatera, który z boku obserwował wszystkie typowo wojenne działania, jak atak na getto żydowskie. Nie ma tu zbędnego rozmachu i dobrze, bo film go nie potrzebował. Umiał opowiadać o emocjach i w sumie wystarczało. Ale pod względem merytorycznym jest to opowieść równa notce z Wikipedii, kolejne osoby pojawiają się i znikają, są po prostu bardzo chętne by pomóc bohaterowi. Ja bym chciał bliskości, opisu relacji między Szpilmanem i ludźmi, którzy ryzykowali dla niego życiem. Kim byli i dlaczego tak dokładnie robili co robili. I co sam Szpilman robił będąc w zamknięciu tyle czasu? Czym się zajmował?



Dosyć długo w trakcie seansu kłóciłem się ze sobą, czy utrzymać ocenę jaką dałem 5 lat temu, czy jednak obniżyć? Pękłem, gdy zaczęło lecieć końcowe 30 minut, gdy bohater był już zdany sam na siebie i swój głód przetrwania. Wtedy dialogi przestają istnieć, reżyser komunikuje się z widzem tylko obrazem, a Adrien Brody daje z siebie wszystko. Powstała niesłychanie potężna i piękna kompozycja, esencja całej tej opowieści o biedzie, marnym życiu, głodzie i zniszczeniu. Ten film umie uczyć wrażliwości, trzeba mu to oddać. Jak on z tą konserwą chodził, trzymał blisko siebie... a to były zwykłe ogórki. Jasna cholera.

Niech ma taką ocenę, a co. Choćby dlatego, że to jeden z tych tytułów, które były ze mną na początku, i robiły na mnie TO wrażenie. Do dziś pamiętam scenę wyrzucania dziadka na wózku przez balkon, albo pierwsze spojrzenia na zniszczoną Warszawę. Niezapomniane. A dziś oglądam je ponownie, i nie straciły nic ze swojej mocy. Jedynie co chwila gratuluję w myślach ludziom odpowiedzialnych za scenografię itd. Wielka robota z ich strony.


8+/10
http://rateyourmusic.com/film/the_pianist/

(książka) SCHIZMĄ ROZDARCI

David Weber, cykl Schronienie - tom II


Cóż... zmiany są niewielkie. 100 stron mniej, czas akcji obejmuje teraz właściwie nieco ponad pół roku (od połowy maja po 1 listopada), są tylko dwie niewielkie bitwy, niewydarzy się nic spektakularnie ważnego, większość treści to dialogi... Ale poziom bez zmian.

Wkręciłem się. Chciałem wiedzieć, jak rozwinie się sytuacja ze Szmaragdem i Chisholmem. Jak skończy Hektor? Jak rozwiążą incydent w porcie? Kto stał za zamachem na arcybiskupa i Hektora? Czym jest źródło energii pod Syjonem? Czytało mi się to jeszcze lepiej niż wcześniejszą część. Chociaż nie ma tego zachwytu pierwszego spotkania z rozmachem całości, prawda.

Jak wspomniałem, sporo jest rozmawiania. Gadania. Kurtuazji. Omawiania szczegółów. Ale w istocie jest to pieruńsko ważny dialog w czasie którego ustawia się całą taktykę i wiele innych spraw na przyszłość. Rozejmy i porozumienia zostaną zawarte, dwa kraje połączą się w Imperium, waśń między dwoma innymi się skończy... Wojna nie kończy się tylko na polu bitewnym.

Do tego Merlin w końcu będzie miał przed kim się ujawnić, a także kilku dowie się o istnieniu Nimue... ale nie od niej. Dzieje się!

Jest to również pierwszy przypadek, gdy pomyślałem, że religia może żyć w zgodzie z nauką. Zobaczyłem uczciwych księży, którzy są w stanie powiedzieć bez problemu: "Nie, to polityka, nie możemy się w to mieszać, to nie nasza działka".

Ponownie z przyjemnością wróciłem do tego świata. Trzecia część do wypożyczenia na drugim końcu miasta, więc trochę później się do niej zabiorę.


5/6
http://www.biblionetka.pl/book.aspx?id=179782

sobota, 28 września 2013

NAJLEPSZE, NAJGORSZE WAKACJE

Coming-of-Age & Comedy, 2013


Chrzanić ten film. Jest aż tak dobry.

Trent i Pam wybierają się na "Spring break dla dorosłych". Będą imprezować, siedzieć przy ognisku, chodzić na plażę i pływać jachtem. A ich dzieci będą... robić co chcą. Nastolatki będą grupowo zachowywać się jak nastolatki, mały pirat będzie ganiać pod stołem, a Duncan poszuka sensu życia w parku wodnym. W domu go nie ma na pewno - rodzice się rozwiedli, nowy ojczym wytwarza złą energię, matka stara się na siłę zintegrować syna ze wszystkim w okolicy co ma puls, sąsiadka obok jest dumna, że od 20 lat nie była trzeźwa... Zresztą i tak nie ma tu kogoś, kto nie potraktowałby Duncana jak trędowatego. Do czasu, aż całkowicie przypadkowo wpadnie na pana Owena. Trzy razy. Albo i cztery.


Niesamowite, jak mało mnie obchodziło to, co powinno tu w zasadzie być głównym tematem filmu. Relacje nieśmiałego bohatera z rodziną i otoczeniem? Jego rozwój wewnętrzny? Brak zainteresowania z mojej strony. Każda z tych postaci jest blada i nijaka, nic nie wiadomo o żadnym z nich ani o ich przeszłości aż do końca filmu. O ojcu bohatera, z którym ten chciałby spędzić to lato, widz dowie się pół faktu, i to pod koniec tej historii. Z całą resztą bohaterów jest tak samo. Łącznie z Owenem. Nic o nim nie wiadomo, jego przeszłość i życie osobiste nic twórców nie obchodzi, ale gdy wejdzie na scenę, to klękajcie narody, bo to jedna z najlepszych postaci w historii kina. Tak charyzmatycznego skurczybyka nie było nigdy. Jest pewny siebie, jest bezpretensjonalny, i mówi jeszcze z prędkością karabinu maszynowego. Gdziekolwiek się pojawi, w kilka sekund roztacza aurę pozytywnego myślenia i chęci do życia. Ot tak, po prostu. Co mam dodać - ten człowiek powinien nie tylko żyć naprawdę, ale i żyć wiecznie. Gdyby film kręcił się tylko wokół niego, Owen mógłby reagować na cokolwiek, i byłby lepszy niż "Big Lebowski".


Co zaskakujące, film jest zabawny nie tylko dzięki Owenowi. To po prostu bardzo dobra komedia, z wieloma śmiesznymi sytuacjami i żartami, a nawet kilkoma mądrymi dialogami na poważnie, i jest w tym coraz lepsza i lepsza. Dosyć szybko zaakceptowałem, że tu jednak pojawi się kilka żenujących sytuacji, schowam wtedy głowę między kolana i jakoś przecierpię (bohater mający "movement kozy"* tańczący na kartanie). Bo tam gdzie był humor dla mnie, było go bardzo dużo. Każda postać mówi tu coś zaskakującego, zabawnego, fajnego. Cholera, śmiałem się tak bardzo, że po seansie chciałem ściągnąć ten film tylko po to by zrobić wpis na bloga w stylu "Top 10 najlepszych tekstów", nie zważając na to, że większość z nich działa wyłącznie w kontekście. Zrobiłbym to po prostu dlatego, by oddać filmowi cześć i tyle. Uwielbiam go.


Ale scenariusz pisali ci sami partacze co "Spadkobierców". Dostali za niego kilka nagród, więc tym razem wzięli się jeszcze za reżyserię. Tak źle jak w ostatnim filmie Payne'a nie było, bo całość jest mniej rozbudowana i bardziej jadąca na kliszach, ale i tak jest straszny chaos. Postaci zagarniają dla siebie ekran przez 2 sceny by potem nigdy się już nie pojawić, wątki pierwszoplanowe tracą na znaczeniu w starciu z tymi drugoplanowymi, gros postaci nie ma tu żadnego celu, ilość postaci i wątków które zostają choćby należycie rozwinięte można policzyć na palcach drwala alkoholika z długoletnim stażem, który na koniec musiał siekierę trzymać zębami. Relacja Duncana z Susanną dosyć szybko zamienia się w reklamę ośrodka wypoczynkowego, w której wszelkie dialogi są wyciszone, a ich życie jest skrócone do przebitki kilku ujęć. Zakończenie jest na swój sposób tak beznadziejne, że aż zacząłem nienawidzić ten film. Twórcy rozdzielili mnie z tymi cudownymi postaciami, a ja chciałem wiedzieć, co się dalej stało! Chciałem, by potraktowano ich z szacunkiem. Chciałem podsumowania, chciałem by sprawy między synem i ojczymem się rozwinęły w jakikolwiek sposób. Chciałem, by Duncan w jakiś sposób odwdzięczył się Owenowi, może pomagając mu w jego problemach? Ale widz o życiu prywatnym Owena wie tyle co nic. Jakieś tam problemy miał, ale je... go, kończmy już ten głupi film. Brak nawet wspomnienia, że Susanna i Duncan będą ze sobą pisać listy czy coś. Film nawet się nie urywa, tylko kończy - udając, że to co pokazał na koniec to idealne i w pełni satysfakcjonujące zakończenie.

I tak to się toczy. Film uwielbiam tak bardzo, że go nie cierpię. I oczywiście zobaczę kolejny film tych twórców, wiedząc że będzie tak dobry i tak zły jak "The Way Way Back". Wbrew końcowej ocenie, to film warty obejrzenia. Szczególnie, jak ominie was szansa na seans w kinie i zamiast tego obejrzycie go na dvd chociażby. Dzięki temu przewiniecie żenujące momenty, by ograniczyć się tylko do tego co tu najlepsze. A jest ono zaprawdę bardzo dobre! Po seansie sami zrozumiecie, że ocena sumaryczna powinna być o wiele niższa.


6/10, ulubiony.
http://rateyourmusic.com/film/the_way_way_back/


Utwór z soundtracku: Mr. Mister - Kyrie
* jak ktoś gra w TF2 ten złapie.

piątek, 27 września 2013

Cześć, Tereska

Drama & Coming-of-Age, 2001


Jak ja nie lubię polskiego kina. Chciałem coś przy czym można zjeść, to Gliński mi zrzuca na łeb sąsiada-pedofila, ojca który pije i lubi sobie windę zdemolować, świat bez jednego porządnego dzieciaka. Każdy przed 18 kibicuje tu jedynej możliwej drużynie, chce każdemu najebać, jego jedyną rozrywką jest picie. I jeszcze walnięto to na czarno-białą taśmę, ja pierdolę.

I to jeszcze wbrew pozorom nie jest jakieś bardzo słabe, bo sama historia (z technicznego punktu widzenia) jest całkiem nieźle rozplanowana. Bohaterka znajduje oparcie w ludziach prezentujących negatywne wzorce, wnika w ten świat i tak dalej, wszystko w odpowiednim tempie, więc taki czarno-biały świat nie musiał niczego przekreślać. Do czasu aż usłyszałem dialogi, i coś wtedy we mnie umarło. Było to wszelkie zainteresowanie filmem.

Przyznaję, w pierwszej połowie podstawówki, podobne słownictwo było fajne. Tzn. za takie było uważane, i faktycznie ludzie tak mówili, przynajmniej całkiem podobnie. Ale to była podstawówka. Tutaj bohaterowie są prawie dorośli, a zachowują się jak te bałwany z "Bejbi Blus". W wypadku tego filmu wiem, że miał on przedstawiać dzisiejszy świat, więc wiem, że jego twórcy po prostu całe swoje życie spędzili pod kamieniem. Jednak "Cześć, Tereska" powstał 12 lat temu, może faktycznie 18-latkowie zachowywali się jak 8-latkowie. Wiem na pewno, że tak mówili 8-latkowie i tyle. Pewne jednak jest, że dziś ten film nie nadaje się do oglądania. Tym bardziej do "edukacyjnego" puszczania w szkołach, bo uczniowie będą płakać ze śmiechu bardziej niż ja oglądając "Intruza".

Zresztą, sami spróbujcie nie złapać się za twarz, widząc bohaterkę uciekającą od wspomnianego sąsiada.
On: No daj!
Ona: "Daj" to był chiński sprzedawca jaj!

Tego się nie spodziewałem.


4/10.
http://rateyourmusic.com/film/czesc__tereska/

Trivia, pozytywnie o nieistotnych

...."Community" w polskiej telewizji! Wprawdzie to kolejny serial który oglądam w tv i zastanawiam się, czemu to mnie o wiele mniej śmieszy niż gdy oglądałem w Internecie - ale nie powiem, by lektor był tragiczny. Jest całkiem w porządku, choć w pełni rozumiem ludzi dla których albo jest idealny, albo niech spierdala. Zdarzają się też wpadki, lektor tłumaczy tak, że po drodze gubi żart. Ale jeśli wcześniej tak jak ja oglądałeś ten serial, i tak z przyjemnością przypomnisz sobie to, co było tak dawno, bo w pierwszym sezonie. Pamiętacie gag ze ściąganiem spodni?


----
....Miałem wirusa na kompie ostatnio. Nawet kilka razy. Raz w formie fałszywego antywirusa, którego nie pobrałem, a zaczął traktować co się dało jako zagrożenie i wyłączać. Innym razem w formie zablokowania dostępu do komputera w ogóle. Każde wymagało "opłaty", by móc odzyskać własny system. Ciekawa sprawa, trochę jakbym z mafią się zetknął, tylko cyberpolicji nie miałem jak zawołać. Na szczęście Valve wcześniej "wymusiło" na mnie, bym zainstalował sobie Ubuntu, dzięki czemu mogłem nie wstając z krzesła znaleźć rozwiązanie. Nie będę się wgłębiał w szczegóły, bo są ludzie którzy takie rzeczy piszą, omawiają każdy wirus oddzielnie, i to oni zasługują na dodatkowe kliknięcie.


----
....Będę na Filmweb OFFline, już dzisiaj. To pozytyw sam w sobie, filmy za darmo i w ogóle - choć tego tytułu, który wygrałem tam rok temu to do dziś nie obejrzałem. W zeszłym roku nikt się ze mną nie chciał bić, ale i tak było fajnie.


----
....Artur Pietras w Internecie radzi sobie ostatnio całkiem nieźle! Niedawno pojawiły się jego opinie z wakacyjnych filmów.


----
....Obejrzałem opinię Nostalgia Critica o filmie "Most do Terabithi"... I nadal go lubię. Jego i sam film. I w zasadzie nawet zgadzam się z nią. Pełny sukces!


----
...."South Park" po 17 sezonach dorobiło się czołówki, która nie przyprawia mnie o ból głowy, i której nie muszę przeskakiwać.


----
...."666 Park Avenue", czyli "ten horror z Johnem Locke'im", też będzie w polskiej telewizji. Jak lubicie opowieści w których występują postaci, które da się polubić, obejrzyjcie. Wiem, że ja chętnie do nich wrócę.

czwartek, 26 września 2013

CAL OD SZCZĘŚCIA (a.k.a. Hedwig and the Angry Inch)

Queer Cinema & Rock Opera, 2001


John Cameron Mitchell gra głównie w teatrze, gościnnie występował w telewizji i filmach. Cd czasu "Calu od szczęścia" zajął się jedynie reżyserią, zrobił znany u nas "Między światami". Omawiany tu film powstał na podstawie jego sztuki (między innymi) o niemieckim dziecku które wyrosło na lidera podrzędnego zespołu rockowego, grającego w Amerykańskich barach mlecznych. Na ekrany przeniesiono to dosyć niezręcznie, czuć bardzo mocno źródło tej historii. Całość taka ciasna się zdaje, w ogóle nie złapano tu drugiego oddechu przy zmianie medium.

Druga rzecz, która mi się nie podobała, to muzyka podyktowana tekstem piosenek. Nieźle grają w tle, chciałbym posłuchać jakichś partii instrumentalnych. Te są niestety znikome.

Na szczęście sama historia wyśpiewana w piosenkach bohaterki/a potrafiła utrzymać moją uwagę przez te półtorej godziny, więc jest dobrze. Piosenki zresztą same w sobie są świetne (jak na filmowe), szczególnie "Origin of Love" i "Angry Inch". Odkrycie, czym owy cal jest, też daje kopa.;-) Mitchell śpiewa o swojej seksualności, jednak niezbyt wulgarnie. Chociaż ludzie w filmie mieli spory ból dupy.;-)

Jaskrawa i pełna charakteru opowieść w konwencji rock opery. Mi wystarczyło.


7/10
http://rateyourmusic.com/film/hedwig_and_the_angry_inch/

sobota, 21 września 2013

Szampan

Comedy & Melodrama, 1928



Bogaty ojciec ma dosyć zachowania swojej córki. Robi jej żart, mówiąc jej, że zbankrutowali - a ona chwyta haczyk.

W biografii Hitcha jest kilka istotnych wzmianek o tym tytule. To pierwszy film we współpracy z Eliotem Stannardem, i jeden z nielicznych opartych na oryginalnym pomyśle (nie jest to adaptacja sztuki). Początkowo Stannard rzucił pomysł - tematem będzie szampan. I zbudowali wokół tego dramatyczną fabułę o prostytutce, z gorzkim finałem... ale w głównej roli obsadzono znaną, uśmiechniętą aktorkę, producenci wymusili zmianę tonacji historii na komediową, wszystko się posypało. Skończyło się na tym, że scenariusz powstawał na bieżąco w drodze do studia co dzień rano. Plus inne problemy, w stylu napięcia na linii aktor-reżyser.

I tak powstał "Szampan". Sam Hitchcock ponoć nigdy go nie polubił. Widać, że to obraz z problemami: sam bym się nie domyślił, że to komedia, żart jest aż tak rzadki i niedostrzegalny. Rozbawiło mnie, jak ona z nim się witali, ona mu rękę do ucałowania, a on normalnie jak facetowi podał rękę. I jednocześnie się przywitali na oba sposoby.:) Ale to jedyne o czym będę pamiętać. Tempo filmu jest za wolne - moment o którym wspomniałem na początku, ojciec robi córkę w balona, ma miejsce dopiero około 30 minuty. I tak dalej.
Ale nie oglądało mi się tego jakoś źle... Przypadło mi do gustu mnogość sztuczek, z jakich reżyser skorzystał. Na przykład, gdy ojciec zrzuca bombę na córkę, zobaczyłem wtedy dwa przenikające się obrazy - drzwi i za nimi bohaterkę stojącą przed tłumem, który się z niej śmieje. Naturalny sposób pokazania o czym ona wtedy pomyślała, sami przyznacie. Takich ujęć jest w tym filmie mnóstwo, i bardzo mało jest samego tekstu. Całkiem ładna narracja niemym obrazem.

Takie tam szczegóły. Średnio angażujący film. Oglądałem wersję z YouTube'a bez muzyki, ciekawe doświadczenie. Absolutne kino nieme.


5/10
http://rateyourmusic.com/film/champagne/

piątek, 20 września 2013

Top 10 najlepszych odcinków South Parku

Z okazji zbliżającej się premiery 17 sezonu, powtórzyłem sobie najwyżej ocenione przeze mnie odcinki i wyselekcjonowałem tę oto listę.


Miejsce 10
"Cash For Gold"
Sezon 16, odcinek 2


Emeryci kupują za ostatnie grosze jakieś badziewie z telezakupów. Sten nazywa takich telemarketerów największym złem tej planety i postanawia z tym skończyć. A Cartman zarobić na tym.

To za co lubię ten odcinek, to atak na każdą ze stron jednocześnie - choć "atak" mi tutaj zupełnie nie pasuje. Ten odcinek tak naprawdę nikogo nie atakuje, bardziej uświadamia każdemu jego rolę w całym tym procederze. Cóż, to naprawdę bardzo dużo!

Plus metafora ostatniego kryzysu ekonomicznego, ale osobiście jej nie dostrzegłem.



Miejsce 9
"Raising The Bar"
Sezon 16, odcinek 9


Cały świat zaczął wspierać grubasów w byciu grubymi, by ci stawali się coraz grubsi, a ludzie mogli na nich zarabiać. Co się stało? Czemu ludzie przestali czuć wstyd? Zupełnie jakby... ktoś obniżył poziom...

Odcinek i śmieszny, i zachęcający do dyskusji, jeśli można tak powiedzieć. Nie popełnia zbrodni którą sam wytyka, tzn. zarabiania na wstydzie. Nie ma tu takiego momentu, w którym sam zacząłbym oglądać grubasów bijących się w kałuży tłuszczu. Cały czas oglądałem tylko ludzi zmartwionych tym co się dzieje, zastanawiających się nad nim lub go akceptujących, przyjmujących do wiadomości. Jest tu kilka takich cienkich linii których twórcy nie przekroczyli, i chwała im za to.

Plus fajne żarty z Camerona, takie go stopujące przed napuszeniem, jednocześnie bez ubliżania mu... po prostu - śmiali się z niego.:)



środa, 18 września 2013

CYRK (trzeci seans)

Romance & Comedy, 1928


Właściciel tytułowego przybytku ma kłopoty - klauni których zatrudnia nie umieją już rozśmieszyć widowni, brakuje im energii. Na ratunek przybywa legendarny tramp, który akurat przebiegał obok uciekając przed policjantem, i rozśmieszył wszystkich. Przede wszystkim dzięki temu, że nie miał bladego pojęcia o tym, co się wokół dzieje. I w ten sposób znajduje nasz bohater pracę...



Gagi może nie są tak rozbudowane i zgrane jak w "City Lights", ale jednak to tutaj są one najlepsze. Pierwsza ucieczka przed policjantem, motyw z gabinetem luster i figurami, uczenie się różnych sztuk wraz z resztą klaunów, scena z lwem, końcowe chodzenia na linie... To jedna z najlepszych komedii jakie w życiu widziałem, kropka. Nieprawdopodobna dawka świeżości, energii i pomysłowości - co widać szczególnie dziś.

Z drugiej strony jest to też jeden z najmocniejszych dramatów, jakie w życiu zobaczyłem. Szczególnie ze względu na kontrast - nie ma tu nawet jednego mocnego wydarzenia, nikt nie umiera ani nie jest choćby ranny. Wielokrotnie o tym pisałem - przez 70 minut jakie film trwa, byłem przekonany, że oglądam komedię. Ostatnie 20 sekund uświadomiło mi, że oglądam dramat. Tak proste, tak piękne, tak bardzo dobre zakończenie - ono zmienia wszystko. I gdy oglądam to ponownie, miejscami zastanawiam się, jak kiedyś mogłem to brać za 100%-ową komedię? Dosłownie pierwsza scena, w której właściciel cyrku po występie krzyczy na córkę za to, że popełniła błąd podczas akrobacji, więc teraz nie zje nic na kolację... A następnie łapie ją za pysk i rzuca na podłogę. W tym po prostu nie ma żartu. Czysty dramat. Jak mogłem tego nie widzieć za pierwszym razem?

"Cyrk" to film, który najlepiej wypełnił główny motyw sztuki Chaplina, czyli: "Życie jest tragedią, gdy widziane z bliska, a komedią, gdy widziane z daleka".


9+/10.
http://rateyourmusic.com/film/the_circus/


Top 5 Chaplina

1. Cyrk - 9+/10
2. Światła rampy - 9+/10
3. Światła wielkiego miasta - 8+/10
4. Dzisiejsze czasy - 8+/10
5. Gorączka złota - 8+/10

wtorek, 17 września 2013

Laugh, Clown, Laugh

Melodrama, 1928


Kiedy zobaczyłem taki gatunek obok takiego tytułu, wiedziałem że będzie ciężko. I faktycznie - historia kręci się wokół klauna, który znalazł porzucone dziecko, i postanowił się nim zaopiekować. Tytuł z kolei zostanie dwa razy użyty jako kwestia w samym filmie, i jest to chyba najlepsza kwestia z kina niemego, jaką widziałem. Obok "I can see now" z "City Light", oczywiście. "Śmiej się, klaunie, śmiej, nawet jeśli serce masz złamane..."
Ostatnia kwestia też piękna.

Ten film nakręcono z dużym uczuciem. Odegrano go z jeszcze większym. Rozwój historii jest niekonwencjonalny a końcówka wzruszająca. Bez wgłębiania się w szczegóły, choć przynajmniej raz fabuła stanie się dosyć głupia - twórcy wiedzieli, czego się spodziewałem i dokładnie to mi dali, w pełni szczerze. Dla zwolenników melodramy pozycja godna uwagi.;-)

Szkoda Lona Chaneya. Dwa lata później umarł na raka, i w tym filmie wyraźnie już wygląda na chorego. A przynajmniej na o wiele starszego niż wtedy był. Choć zapewne dzięki temu wypadł tak dobrze.


7/10.
http://rateyourmusic.com/film/laugh__clown__laugh/

piątek, 13 września 2013

Krytycy cz.2

Teraz kilka słów o mojej osobistej obawie, inni jej zapewne nie podzielają.

Nie chcę, by w przyszłości nie było już krytyków. Ja to ja, przede wszystkim wypadłem z obiegu - od dawna nie byłem w kinie, i pewnie jeszcze przez jakiś czas tam nie zajrzę, stąd moja obojętność na to, jakie teraz premiery wychodzę. A więc i recenzji nowości nie czytam. Poza tym, ja już jestem na tym etapie w którym samo oglądanie filmu sprawia mi pewien rodzaj przyjemności, sam obraz nie musi być dobry. Dopiero po jakimś czasie może mi grozić znudzenie, ale tak to mogę oglądać jak leci. Byłem w kinie na "Żądzy bankiera". Nikt o tym filmie nie słyszał i nie usłyszy, i dobrze bo był głupi, ale to dla mnie nie ma znaczenia.

Nie będę tutaj ponawiał pytania, czy są jeszcze ludzie którzy zasługują na to, by nazywać się krytykami - o tym pisałem już wcześniej kilka razy. Ale policzmy: rocznie do naszych kin wchodzi jakieś 350 filmów. Średnio 60-70 z nich będzie obejrzane przez kinomanów. Kilka z nich obejrzą wszyscy, będą to animacje, ekranizacje lub kolejne części serii. Krytycy są jedynymi, którzy obejrzą wszystkie, dzięki nim kinomani będą mogli wybrać sobie ten 1 lub dwa tytuły w tygodniu do obejrzenia. A co, gdy ich zabraknie?

Konkluzja moja jest taka, że nie chcę, by w przyszłości recenzje filmów wyglądały tak jak dziś np. recenzje książek. Różnych powieści wychodzi mnóstwo, kilkakrotnie więcej niż jedna osoba da radę to ogarnąć... Kto to wszystko czyta? Czy to po prostu przechodzi niezauważenie? A co z serialami? Tej jesieni ma wyjść 27 sezonów ponoć. To więcej niż ja obejrzę w ciągu następnych 4 lat. Są w ogóle ludzie, którzy to oglądają od deski do deski? Czy tylko oglądają pierwsze odcinki, stwierdzają "Chała", piszą swoją opinię w necie i next?

Nieprzyjemna myśl. Marny koniec sztuki, gdy krytycy znikną. Liczyć się będzie tylko marketing i znajomi, wliczając tych "znanych" blogerów i innych, co w zasadzie też jest marketingiem. Ogół nie interesuje się i nie wie, co jest uznawane za najlepszą książkę 2012 roku, ani kto takie tytuły rozdaje. Ale kilka znanych osób napisze o niej pochwalny tekst i już jest jej świadomość w społeczeństwie. "Gra o tron", "Breaking Bad", od biedy "House of carts"... To naprawdę wszystko, co się liczy z nowości? Czy gdyby dziś wyszedł "Babylon 5", byłby ktoś, kto zwróciłby moją uwagę na ten tytuł, czy sam musiałbym się przekopywać?

Pamiętacie, jak trafiliście na swoją ulubioną książkę, film, serial? Komu to zawdzięczacie?

Niedawno przedstawiłem znajomemu swój pomysł na film fabularny, i zapytałem go, czy chciałby taki obejrzeć. Odpowiedział: "to zależy, jakby to było wykonane". W myślach od razu odpowiedziałem: "Dziś nie ma znaczenia, jak coś jest wykonane. Masz tylko kupić bilet, reszta się nie liczy". Z każdym dniem dochodzą do wniosku, że miałem wtedy za dużo racji.

Od dawna nie czytałem czyjej opinii o tym, czym dany film jest. O czym jest. Najwyżej, że jest piękny i delikatny. Wszystkie teksty o serialach to oddzielny wątek, nieważne czy dotyczy fabuły całościowej czy epizodycznej, o obu pisze się w ten sam sposób. Zupełnie tego nie rozumiem. Tacy ludzie mieliby "kierować" moją wiedzą o najnowszym kinie? Smutna wizja. Ludzie z Internetu, dzielących kino na fajne i nie fajne, nie traktujących go jako sztukę, lub świadomych jego możliwości, używający fraz w stylu "Najlepszy film jaki widziałem od długiego czasu!"

Ale co tam, to tylko kino - najłatwiejsza ze sztuk. A od jakiegoś czasu, najtańsza. Jak okaże się słabe to najwyżej przerwie się oglądanie i włączy następny. I następny. Komu potrzebni krytycy...

...etam. Mam za dużo prawdziwych problemów, więc wymyślam sobie by mieć się na czym innym skupić. Na pewno.

wtorek, 10 września 2013

(książka) RAFA ARMAGEDONU

David Weber, cykl Schronienie - tom I


Coś dla fanów "Babylon 5" połączonego choćby z "Grą o tron" oraz "Breaking Bad"*. Na początek, krótkie oświadczenie - nie będzie tak, że napiszę temat o każdej książce jaką przeczytam. Nie warte to zachodu, zresztą i tak za dużo publikuję. Chciałbym zostać przy tematyce filmowej, więc na pewno będę pisał o tych związanych z kinem (np. tytuły które zekranizowano), ale też chcę pisać o tych bardzo dobrych powieściach. Żeby było fair, będę jakoś jednak nawiązywał do filmów lub seriali.
----
Przyszłość. Nieznana rasa Gbaba atakuje Ziemię i ludzkość. Bez żadnego wstępu, bez poznania, czysty prymitywny atak. Siła wroga przewyższa naszą, zagłada jest pewna, walka jedynie opóźni to co nieuniknione. Jedyną opcją dla ludzkości jest odnalezienie planety podobnej do Ziemi, ewakuować tam dosłownie kilka dusz, byle tylko homo sapiens przeżyło, i sprawić, by Gbaba ich nie znaleźli. A potem odczekać kilka stuleci, rozwinąć naszą siłę militarną, by mieć szanse z tajemniczą obcą cywilizacją.

Ludzkość osiedla się więc na tytułowym Schronieniu. By Gbaba jej nie znaleźli, a przynajmniej po odnalezieniu nie potraktowali jako zagrożenia, trzeba cofnąć się do etapu przed wynalezieniem elektryczności. A potem to utrzymać, przez wiele stuleci. Idealnym rozwiązaniem jest zmodyfikowanie pamięci nowym mieszkańcom Schronienia (którzy uprzednio zgodzili się na to), oraz stworzenie religii, której podstawy będą zabraniać pewnych wynalazków. A bóstwami będą dowódcy, ojcowie całej operacji, jej pomysłodawcy. Ci z kolei dzięki wynalazkom mogą żyć o wiele dłużej, choć i tak nie wystarczająco, by dożyć Nowej Ery na Schronieniu.

W kilka chwil 2500 rok naszej ery zmienia się na AD 890. Mija tyle lat i Nimue Alban budzi się. Dowiaduje się, iż mimo jej śmierci prawie 1000 lat temu, jest tu i teraz, i ma za zadanie uratowania ludzkości. Na samym początku, w ciągu pierwszych 100 lat, wśród ojców Schronienia wybuchł konflikt - jednym spodobało się bycie bogami. Chcieli trzymać lud w ciemnocie, zamiast małymi krokami dążyć do rozwoju, jak było na początku planowane. Doszło do zamachu stanu, w którym wszyscy pamiętający Starą Ziemię, umarli. Dla nieświadomych mieszkańców Schronienia wyglądało na to, że Shan-wei sprowadziła na nich zagładę i teraz smaży się w piekle za swoje grzechy - czyli chęć sprowadzenia wynalazków. Setki lat po tych wydarzeniach Nimue Alban budzi się jako robot, machina, android, sztuczny mechanizm z wszczepioną pamięcią prawdziwej kobiety poległej w walce o ludzkość, zanim jeszcze Schronienie powstało. Teraz ma je ocalić.

To dosyć pobieżny opis WSTĘPU, zapewne ma kilka nieścisłości, i momentów wymagających szerszego omówienia by nabrały sensu, ale daje jednak pojęcie o filozofii tego świata - pochwała ludzkości, nauki i tak dalej, bardzo mi się to spodobało. Naprawdę dobrze poczuć, że czyta się książkę zgodną z moją filozofią... szczególnie, że Weber nawet nie zna zapewne filozofii obiektywizmu. Serio, po prostu mogę to czytać, bez podświadomego przygotowywania się, że zaraz któraś postać wyskoczy z jakąś głupotą. Dla przykładu, drugi kinowy "Star Trek" - wszystko było fajnie, aż tu na samym końcu Spock z dupy wypala, że potrzeby większości są istotniejsze od potrzeb jednostki. Co za okropieństwo! "Schronienie" czytam bez tego bólu, dosłownie mogę odpocząć czytając ją.

Zapewne kilka osób ma teraz ból dupy, że to antyreligijna książka, ale to obawa bezpodstawna. Główna bohaterka chociażby jest Chrześcijanką, jedna z ważniejszych postaci pozytywnych to arcybiskup, i tak dalej. Chyba nawet nie ma w tej powieści kogoś, kto nie wierzy w Boga.

Wracając do filozofii - objawia się ona również w postaciach. Spodziewałem się na przykład, że książę będzie zarozumiałym szczylem, ale okazał się szlachcicem. Młodym chłopcem, jednak pełnym godności, z wykształceniem które stawiało go zasłużenie w kolejce do tronu. Jego ojciec, również ma te wszystkie cechy. Ma szacunek do innych, jest władczy, odpowiedzialny, inteligentny. Zaskoczeniem jest tu ogólny stan postaci, każda wyraża się w rozbudowany sposób, używa bogatego języka. Przeklinają, owszem, ale nawet wśród tych negatywnych postaci jest sporo godności i szacunku, który czują do siebie nawzajem. W taki umowny sposób: mówią długo, szczegółowo, ale nikt nikomu nie przerywa w pół zdania (przynajmniej nie zazwyczaj). Zadają konkretne pytania, oczekują konkretnych odpowiedzi. Przy planowaniu wojny, nikt nie powie, że ten po drugiej stronie to głupiec. Nawet w takich chwilach są świadomi, jak inteligentny jest ich przeciwnik. Jego moralność i charakter swoją drogą, ale nie traktują go jak idiotę. Przewidują ich ruchy, wyciągają wnioski, planują. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie to fenomen.

Historia. Monumentalna, podniosła, wspaniała, rozpisana na kilka królestw rozmieszczonych na całej Planecie, wszystko przedstawione bardzo dobrze. To pierwsza część, więc wiadomo: tutaj stawia się dopiero fundament dla całej reszty. Cały ten ogrom został więc sprowadzony do dosłownie kilku postaci, zazwyczaj królów i ich doradców w każdym z krain. I to działa wystarczająco.
Do tego podobnie jak w "Babylon 5", cel jest jasny, ale każde działanie nie prowadzi do niego w jasny sposób. Cała opowieść rozgrywa się za pomocą małych kroczków, wszystko kończy się gigantyczną bitwą ale to dopiero wstęp do czegoś o wiele większego.

To chyba jedyny minus tej książki, który obiektywnie jest też plusem. To nie jest sezon serialu, tu nie ma ograniczeń, i autor z tego korzysta, opisując przez większą część pierwszych 200 stron jak rozwijała się sytuacja na Schronieniu przez pierwsze 800 lat, jak zmieniał się język, z jakimi wynalazkami zaczynali, do jakich zdążyli dojść... same wynalazki to oddzielny rozdział. David Weber wyraźnie posiada ogromną wiedzę w dziedzinie militarystyki, wojny, historii i tak dalej. Drobiazgowo opisuje każdą zmianę, w nowych rodzajach amunicji lub krótszych lufach armat, z czego je budowano, jak do tego doszli, w co to ewoluowało, jak to wszystko zmieni, jakie problemy i korzyści przyniesie... I tak jest ze wszystkim. Statki obite od spodu miedzią, szybszy czas przeładowania armat, nowe modele żagli... Całe szczęście, że końcową bitwę morską czyta się jak scenę akcji a nie instrukcję pralki.

Prawdopodobnie wielu z was uzna, że to nadmierna szczegółowość, ale skutek tego jest taki, że gdyby faktycznie w 2500 roku zaatakowali nas Gbaba, i gdybyśmy musieli szukać jako rasa Schronienia w kosmosie, i gdyby projekt Arka przeszedł, i rozwinąłby się w taki sam sposób, i trzeba by potem walczyć z Kościołem Boga Oczekiwanego... David Weber by nas wszystkich uratował w pojedynkę z taką wiedzą, nie mam wątpliwości. Realizm jest porażający.

Ale wolne tempo i względny brak dynamiki spowodowany masą szczegółów może odrzucić, i większość zapewne będzie przeskakiwać niektóre akapity. Autor nie ograniczał się, pierwszy tom opowiada pierwszych 2 latach działań Merlina i robi to na prawie 900 stronach. Drugi tom jest krótszy o rok i prawie 200 stron. Już go czytam, a po nim zabiorę się za kolejne tomy wydane w Polsce (ogólnie wyszło chyba sześć). Seria dla mnie idealna, i jestem bardzo zadowolony, że na nią trafiłem absolutnym przypadkiem w bibliotece.


5/6 (skala biblionetki ~~)

*bo to bogata, zróżnicowane sci-fi, rozpisane z uwzględnieniem zakończenia, w którym jednak większość akcji rozgrywa się w czasach królów i zamków. BB pasuje mi tu pod względem tempa.


"Sumienie kapłana i jego wiara wymagają, by był odporny na wszelkie żądania ze strony śmiertelnego człowieka" - arcybiskup Maikel.


Doba na Schronieniu liczy 26 godzin i 31 minut. Rok Schronienia to 301,32 dnia, czyli 0,91 standardowego roku ziemskiego. Planeta ma jeden spory księżyc, który obiega ją w 27,6 lokalnego dnia, zatem miesiąc księżycowy trwa tutaj mniej więcej 28 dni.

Doba Schronienia dzieli się na 26 60-minutowych godzin oraz 31-minutowy okres zwany "czuwaniem Langhorne'a"

piątek, 6 września 2013

Krytycy cz. 1

Kilka słów o ludziach, których zaprasza się na seanse dla prasy - czy jest dla nich miejsce w dzisiejszej świadomości kinomanów? - w kontekście tego,  co kieruje mną, gdy wybieram akurat ten film do obejrzenia a nie inny.

Na początek, jak to wyglądało dawno temu. Przede wszystkim, kiedyś to było dużo prostsze. Kiedyś był Artur Pietras i jego "Kinomaniak", kiedyś były Oscary dzięki którym temat filmowy przejmował wszystkie media na kilka dni, kiedyś kupowałem magazyn "FILM", kiedyś w tv leciał taki program przedstawiający najpopularniejsze filmy będące teraz w kinach. Kiedyś czytałem recenzje w programach telewizyjnych, później w "Metrze" i Wyborczej, w Internecie, a gdy przeglądałem program telewizyjny, kierowałem się gwiazdkami od pana Zarębskiego - w czasach, gdy TVP Kultura nadawała tylko 2 filmy dziennie. Jeden o 9 rano, drugi o 1 w nocy. I weź tu człowieku obejrzyj "Światła rampy", jednocześnie wyrabiając się do szkoły dzień później. Sami zapewne macie podobne doświadczenia.

Z biegiem czasu wiele się zmieniło. Artur Pietras został sprowadzony do przerw między większymi programami, a jego przygoda z YouTubem nie wypadła najlepiej. Oscary oficjalnie nikogo nie obchodzą i wszyscy wiedzą, że decyzje Akademii guzik znaczą (łącznie z samą Akademią, która się z tego śmieje). Zresztą, jak kilka dni temu w "1 z 10-ciu" padło pytanie: "Jaki film zdobył Oscara dla najlepszego filmu za 2012 rok?" to nawet nie mogłem sobie przypomnieć prawidłowej odpowiedzi (a ty?). Już nie pamiętam, kiedy ostatnio natknąłem się na program z premierami kinowymi. Gazety jakiejkolwiek też nie miałem dawno w ręku, a programów telewizyjnych (pomijając te z Wyborczej) jeszcze dłużej. Głównie dlatego, że dorosłem i zobaczyłem, czym są te ich "recenzje". Opisami fabuły. Dawno już nie czytałem żadnej opinii od krytyka, jakiejkolwiek. U was to wygląda podobnie?

I szerzej - kiedyś z ekscytacją odkrywałem, że jakiś film jest wysoko np. w rankingu filmwebu. I od razu, pierwsza myśl: "Wow, muszę go obejrzeć! To będzie arcydzieło! Obejrzę arcydzieło, boże, jakie to ekscytujące!" Przeszedłem przez wiele rankingów, począwszy od tego filmwebu, przez AFI, imdb i kończąc na liście "1001 filmów które warto zobaczyć przed śmiercią"... Jak zobaczyłem, co na nią wrzucili wraz z 9 edycją to i ją wywaliłem z obserwowanych na LoB.

Dzisiejszy stan rzeczy wygląda tak, że... patrzę po ocenach znajomych na filmwebie, ale rzadko biorę pod uwagę coś poniżej 9/10. Mało osób znam tam na tyle, by obchodziło mnie to. Z rankingów biorę pod uwagę tylko te na RYM - najgorszy/najgorszy film z danego roku, gatunku itd. Czasami jeszcze natknę się np. na pogadanki Cinema Snoba o nowościach. On zajmuje się tylko amerykańskim kinem, ale miał pomysł na to wszystko. Oglądał filmy po północy, wsiadał do auta i tam nagrywał filmik z wrażeniami z seansu. Trwający często ponad godzinę, dlatego sam oglądam zazwyczaj tylko pierwsze kilka minut by wychwycić ogólną reakcję oglądającego - syf, słabe - ale śmieszne, przeciętne, fajne, great. Skojarzę tytuł filmu z jakąś określoną emocją i to mi wystarczy. Ostatnio w ten sposób zainteresowałem się "We're the Millers" (nikt nie słyszał o tym filmie, nie tylko Ty). Dwóch gości siedziało i rozmawiało ze sobą w taki miły sposób, bez zachwytów ale... była w nich pozytywna energia. Jeśli film wprowadził ich w taki stan, to chcę go zobaczyć. Wam polecam zobaczyć recenzję "Smerfów 2", przynajmniej pierwsze 4-7 minut (potem zaczyna się szczegółowa omawianie filmu, czyli spoilery). Byli prawdziwie zdenerwowani filmem. Najśmieszniejsza rzecz tego roku, bez dwóch zdań.

I na tym praktycznie kończy się mój filmowy światopogląd. I przez to mam wrażenie, że krytycy zniknęli, a przynajmniej traktuje się ich o wiele mniej poważnie niż "kiedy byłem młody" ;-) Czy jest ktoś, kogo przegapiłem, czy dla was to wygląda podobnie jak dla mnie?

Martwi mnie taki stan rzeczy. Bo bez krytyków, liczyć będzie się tylko marketing i zdanie znajomych. O tym za tydzień.

niedziela, 1 września 2013

10 najśmieszniejszych głupot z filmu "Intruz"

Nie będzie tradycyjnej recenzji, nawet w moim tradycyjnym stylu. Obejrzałem jakieś 10 minut tego filmu (jeśli nie wiecie, na podstawie czyjej książki go nakręcono - gratuluję i nie zmienię tego) i po tym czasie doszedłem do wniosku, że przydałby mi się drink, bo na trzeźwo tego oglądać się nie da. Film opowiada o tym, że przyszli kosmici i wyssali z ludzi człowieczeństwo (czymkolwiek ono jest), przejęli ich ciała i dzięki czemu zapanował pokój i szczęście. Jak więc łatwo się domyślić, po owych 10 minutach mój mózg działał tylko dzięki temu, że nieustannie komentowałem wszystko co zobaczyłem. Niestety, na najniższym poziomie inteligencji, czyli "sarkazm". Zaszedłem więc gniota od dupy strony i zrobiłem listę - jak za starych dobrych czasów. W stylu pewnego człowieka, który mnie nie lubi.;-) Odwiedziłem nawet jeden z jego starych tematów i ze zdziwieniem odkryłem, że na potrzeby wstępu użyłem nawet niemal tych samych wyrażeń co on. Dziwne, nie?

Zdecydowałem się na listę najśmieszniejszych. Nie największych, nie najbardziej obraźliwych, nie najobszerniejszych, i z całą pewnością nie wszystkich. Dodam tylko, że niektórych scen nie oddadzą żadne słowa, choćby moment śmierci jednego chłopa... Zdecydowanie jeden z najśmieszniejszych filmów w historii.

(kolejność chronologiczna)



Miejsce 1. W sytuacji zagrożenia skok na japę z wysokiego budynku jest rozwiązaniem, które warto wziąć pod rozwagę. Wcześniej jednak koniecznie upewnij się, że chcesz żyć. W ten sposób po przyjebaniu w glebę i zrobieniu dziury, twoim organom wewnętrznym i kościom nic nie będzie, a na twarzy nie będzie nawet siniaka. Rozwiązanie to sprawdziło się w 100% zbadanych przypadków.

Miejsce 2. Po byciu przejętym przez kosmitę istnieje opcja bycia "żywym" jako głos z OFF-u, dzięki czemu będziesz mogła wtedy gadać sama ze sobą. Bóg już pracuje nad patchem który naprawi ten dziwny bug.

Miejsce 3. Jeśli opowiadasz czyjś życiorys, rób to przy użyciu języka z trailerów filmowych. Wskazane jest upewnienie się, że obok ciebie stoi wtedy jakiś ćwok z gitarą akustyczną.

Miejsce 4. Jeśli chcesz uprawiać seks, wybierz kogoś, kogo jedyną cechą charakterystyczną jest zapewnianie cię, że nie musisz tego robić, gdy tylko usłyszy samą propozycję.

Miejsce 5. Ludzie ścigani przez cały świat mogą uprawiać seks tylko na otwartym terenie, gdzie ktoś chwilę wcześniej robił ujęcie do pocztówki.

Miejsce 6. Jeśli chcesz, by kosmita z tobą współpracował, pokaż mu swoją sex-taśmę. Spokojnie, obcy nie umieją się masturbować.

Miejsce 7. W sytuacji, gdy wróg znajdzie schronienie w którym ty i twoi przyjaciele ukrywacie się przed całym światem, można zrobić tylko jedno. Przywódca musi telepatycznie podzielić swoich ludzi na trzy obozy: pierwszy będzie miły w stosunku do obcej istoty. Drugi będzie chciał go zabić ale tego nie zrobi, ograniczy się tylko do grożenia bronią, bicia i obnoszenia się swoją obojętnością wobec obcego na zmianę z chęcią zabicia. Trzeci obóz również będzie chciał obcego zabić, ale będzie mieć wątpliwości. Dla pewności skorzystaj z wehikułu czasu, by dograć szczegóły. Na pewno gdzieś jakiś znajdziesz.

Miejsce 8. Obrażanie się i czysta nienawiść do kogoś - bo ta osoba właśnie zabiła kilku z twoich ziomków - jest dokładnie tym samym. W obu wypadkach ucieka się do pokoju obok.

Miejsce 9. Od jednej kobiety gadającej do siebie w trakcie seksu śmieszniejsza jest tylko druga kobieta, która również rozmawia sama ze sobą.

Miejsce 10. Gdy w otoczeniu są ludzie którzy chcą cię zabić, nie rób nic poza robieniem wystraszonej pozy i dziwieniu się, że wciąż im się chce. Zdaj się na mężczyzn, oni cię obronią i zrobią wszystko za ciebie.


----
Bonusowy cytat z filmu, żebyście już na pewno musieli zmienić nie tylko spodnie, ale i pokój.

"Całuj mnie tak, jakbyś chciał bym ci przywaliła"