piątek, 26 lipca 2013

Felieton o cyferkach (part III)

Było o początku, kiedy to ludzie - w tym ja - oceniali to bez wiedzy, na podstawie czego oceniają. Było o konsekwencjach, kiedy to chciałem wiedzieć, czemu coś oceniam tak jak oceniam. Okazało się jednak, że to tylko prolog do właściwej drogi. Nie mogę tej drogi przedstawić dokładnie, bo nie wiem w którym momencie dostałem się o dany stopień w górę, kiedy zrozumiałem, że pewne działania nie mają sensu i przestałem je robić. Mogę na pewno wymienić te główne, w dosyć losowej kolejności. Pomijam tu wszystkie działania z rodzaju pisania do innych: "Jeśli sam nie rozumiesz to nie potrafię ci wytłumaczyć", bo zawsze było poniżej mojego poziomu.
W każdym razie - jak znalazłem się tutaj, pisząc dużo oraz często, i właśnie w ten sposób, oto kilka negatywnych powodów.


- używanie zwrotów "Czemu tak nisko"*, "Naprawdę tak słabo?"** i "Dałbyś przynajmniej..."

- zasłużył/nie zasłużył, jako odpowiedź na każde pytanie. "Czy to dobry film? - Nie zasłużył na tę nagrodę"; "Podobał ci się? - Zasłużył na statuetkę". I ogólnie całe to gadanie o filmie skupiające się wyłącznie na niemówieniu o nim samym.

- Pisanie o kimś, że daje niskie oceny, ignorowanie i/lub kpienie z tej osoby na tej podstawie. Przez krótki okres czasu, tak. Wypowiadanie się o generalnym obrazie całości, bez określania o jakie oceny mi chodzi, ile ich jest, i dlaczego uważam je za niskie, i co to "za niskie" w ogóle oznacza. Ignorowałem te kwestie, nie wiedząc w ogóle co robię, a było to deprecjonowanie tych osób. Pewnego dnia sam stałem się osobą o której inni mówili, że daje niskie oceny, po czym pierdolnąłem barana w ścianę i do dnia dzisiejszego mi to wystarczyło.

- skracanie wrażeń z seansu średnio do jednego zdania + rozmawianie o filmie bez konkretów. W zasadzie już o tym pisałem wcześniej. Chodzi mi o te rozmowy bez znaczenia w stylu: "Spodziewałem się czegoś innego!; Ale mogłeś dać chociaż wyższą ocenę; Och, no, może jak kiedyś powtórzę; Trzymam kciuki". I zgadnijcie o jakim filmie piszę. A potem jeszcze ktoś inny wcina się z tekstem: "Och, naprawdę? A ponoć taki dobry...". Inna osoba: "Cóż, każdy ma inny gust! Pozdrawiam!"
Między innymi z tego punktu wyłoniło się pisanie oddzielnych notatek o filmach, bez wiedzy filmowej. Wychodziło krótko, bez konkretów, ale to już był wymóg który sam sobie postawiłem i musiałem go spełniać. A skutki były wyłącznie długofalowe.

I właśnie:
- pisania o filmach bez wiedzy filmowej. Czyli myślenie, że reżyser to ten co biega z kamerą i kręci cały film, a "akcja" to wybuchy i pościgi. Opierało się to na jakichś wspólnych wyobrażeniach i wymienianiu się zdaniami które nic nie znaczyły i jednoczesnym udawaniu, że jest inaczej.
Dziś wygląda to już naprawdę brutalnie. Sam byłem wielokrotnie obrażany, bo wiem na czym polega logika m.in. w filmach. A ci co mnie obrażali nie wiedzieli, i na tej podstawie mnie obrażali. Ale ja mówię, kiedyś było inaczej. Wtedy tylko pisali w stylu "głupotą jest oczekiwać logiki od filmu sci-fi".

Można by jeszcze powymieniać, ale to są te główne wady. Pozostałe są jedynie ich mieszankami, pochodnymi lub "wstępami" do nich - ktoś zaczyna od jednego głupiego zdania i kończy na wyzywaniu się w Internecie, by udowodnić sobie że wie mniej od tamtych.


*to w sumie zabawne, że ludzie wciąż zadają mi takie pytania, mimo że o każdym tytule coś piszę.
**mam wrażenie, że wciąż tego czasami używam... ale zawsze coś po tym następuje.

piątek, 19 lipca 2013

Felieton o cyferkach (part II)

Tydzień temu pisałem o tym, dlaczego na początku ludzie oglądali klasyki i oceniali je tak jak można się było tego spodziewać - niemal same dziesiątki. Dziś - czemu przestali?

Zacznę od tego, że w każdym "Czemu tak nisko", gdy ktoś ocenił coś niżej niż się tego spodziewaliśmy, nie było tylko zganienia i porozumiewawczego mrugnięcia okiem. Przynajmniej w moim wypadku, była tam też cicha nadzieja na usłyszenie konstruktywnej odpowiedzi, chociaż jak dziś już wiem, nie zasługiwałem by takową usłyszeć. Niemniej z radością, często podświadomą, czytałem takowe opinie. I na tym uczuciu opiera się moja teoria, wyjaśniająca czemu w pewnym momencie ludzie przestali oceniać filmy na 10/10 z powodu "Najlepszy film w swoim gatunku" i innych podobnych bzdur. Nagle jedna osoba poobniżała oceny grupowo wszystkim przez siebie ocenionym obrazom. Z trzydziestu 10/10 zrobiło się na przykład... sześć. Pomijając już całą tą "profesjonalną otoczkę" i bełkot w stylu: "Och, ta osoba ma bardziej wyrafinowany gust od pozostałych" - prędzej czy później sam zaczynałeś taką zmianę rozważać. Ja patrzyłem na listę swoich filmów, wtedy na filmwebie wszystkie filmy ocenione na daną cyfrę były razem na jednej stronie. I ładowało się bardzo długo, ale robiłem to, żeby odczuć postęp - tyle już obejrzałem! Ale patrzyłem na każdy tytuł i wtedy pierwszy raz zastanawiałem się, czy ten zasługuje na tyle, ile mu dałem. Odpowiedź była oczywista - nie, bo od początku tego nie wiedziałem.

Opierałem się na niejasnych przesłankach, których sam wtedy nie rozumiałem ani nie byłem ich do końca świadom. "Dlaczego ten film zasługuje na dziesiątkę?" - właśnie, dlaczego? Można powiedzieć, że to był bunt wobec świata, choć w rzeczywistości był to bunt wobec samego siebie, bo tylko sam mogłem sobie odpowiedzieć na to pytanie. Dlaczego oceniam dany film na tyle i co to dla mnie znaczy? A potrzebowałem ilu? Dwóch lat? - by dojść do tego momentu. Może mniej. A może i więcej.

Co zresztą było dopiero początkiem drogi, nie tylko mojej ale i wszystkich innych. O jej dalszych etapach za tydzień. Może nawet uda mi się przejść w końcu do rzeczy.:)

Cześć III

wtorek, 16 lipca 2013

Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł

Historical Drama, 2011


W grudniu 1970 roku podniesiono w Polsce ceny w spożywczym, społeczeństwo się zdenerwowało, zaczęli protestować, to rząd zaczął do nich strzelać. Logiczne.

Już wyjaśniam, czemu tak lekko traktuję ten film i poważną tematykę, jaką podejmuje. Robię tak, ponieważ... może po prostu opiszę scenę w której robotnicy podchodzą do urzędu i chcą pokrzyczeć z powodu podwyżki, bo widać na niej doskonale cały poziom filmu, intencje twórców i powagę z jaką podeszli do tej historii. Tłum się zebrał, urzędnik patrzy na to i wychodzi z megafonem. Próbuje ich przekrzyczeć, ale oni tam nie przyszli, by słuchać tylko krzyczeć. W końcu jednak przekrzykuje i mówi: "Będę z wami rozmawiać, ale z grupą reprezentatywną, a nie tłumem". Wtedy jakiś random krzyczy kilka randomowych nazwisk, i z całego tłumu wychodzi kilka osób. Okey, czemu właśnie ich? Czemu właśnie on ich zawołał? Ustalili to wcześniej? Skoro tak, to czemu od początku nie byli na przedzie, tylko rozsiani po gigantycznym tłumie wykrzykiwali jakieś hasła? Czemu w takim razie trzeba było ich wołać? A jeśli nie wybrali wcześniej, to jak wybrali teraz? I dlaczego właśnie on to zrobił?
Ale wybrańcy narodu wracają i dopięli swego. Ich strajk został uznany za legalny, a postulaty zostaną przekazane dalej! I tłum klaszcze i się cieszy. Dopiero teraz. Po usłyszeniu całego, długiego zdania (ja to mocno skróciłem), do ostatniej kropki, dopiero wtedy rozumieją, że się udało i mogą się cieszyć. Nie wiem, gzie Krauze znalazł taki tłum, bo zazwyczaj ludzie krzyczą "Udało się!" i to wystarczy. W innym wypadku zawsze ktoś z tłumu by krzykną, by skończył pie*dolić i przeszedł do rzeczy. a tu proszę, wysłuchali i kulturalnie zaklaskali po wypowiedzi... To na pewno w Polsce się rozgrywa?
Ale to nie koniec. Bo oni - ten tłum - po wszystkim zaczyna śpiewać "Sto lat" dla tego, co im przekazał tę wiadomość.

That is fucking ridiculous

Szczególnie z uwagi na to, że cały film jest absolutnie anonimowy. Przez cały film przewija się mnóstwo postaci i niby pokazuje się ich życie osobiste ale nikogo z tego nie pamiętam i tak. Pewnie przez to, że są kompletnie z czapy, i nie czułem nawet na początku ich zmartwienia, że sporo rzeczy podrożało, i nie są powiązani z fabułą bardziej niż najmarniejszy statysta.

Dziwne, ale najmniejszą wadą jest pokazanie samej historii. Nie zrozumiałem, czemu ludzie poszli na pochód z tym ciałem. Jakby chociaż ktoś na początku ktoś ich skrzyknął: "Hej! Zostańmy wszyscy męczennikami! Pomyślcie, jaki potem zrobią z tego zaj*bisty film!" to jeszcze by przeszło, ale tak po prostu to słabe było. Nie zrozumiałem, czemu to zaczyna się w Wigilię, by potem przeskoczyć ten rok do przodu. Dlaczego w scenie przemowy Fronczewskiego pokazują plecy ludzi siedzących obok niego, zamiast jego twarzy. Dlaczego tak słabo sobie poradzono z umieszczeniem akcji w czasie, z filmu wynika, że trwało to wszystko góra 3 dni, licząc od dnia przed podwyżką. Ani czemu zrobiono ponad półtoragodzinny film zawierający mniejszą wartość merytoryczną od notki w Wikipedii, którą można przeczytać w 10 minut. Nawet nie jestem pewny, czy film miał zakończenie. A skoro Polak ma takie wątpliwości, to film nie nadaje się absolutnie do dystrybucji za granicę. Czemu więc powstał? Chyba tylko po to, żeby w Kanadzie się dowiedzieli, że Polska ma dostęp do morza.

Ale nie gniewam się, bo to taki lekki, głupkowaty film, pełen takich momentów jak baba w spożywczym krzycząca "Jak nasze chłopy czegoś z tym nie zrobią, to ja swojego do łóżka nie wpuszczę!" - wiecie czego tu brakowało. Albo żołnierze, którzy obowiązkowo muszą być kreskówkowo źli i pluć na ciało leżące na ulicy, albo znęcać się... nad kimś kogo złapali (przypominam, całkowita anonimowość). I tak dalej. Patrzyłem na to z politowaniem, i naprawdę nie mam ochoty się w to wgłębiać. Skutek olania w polskiej edukacji okresu po '39, teraz nawet nie irytuje mnie przedstawianie historii własnego kraju w taki sposób. Ot, nie wyszło.

Marny film, którego twórcy ewidentnie nie wiedzieli, co robią. Czas powtórzyć chyba człowieka z marmuru i żelaza.


4/10
http://rateyourmusic.com/film/czarny_czwartek__janek_wisniewski_padl/

poniedziałek, 15 lipca 2013

Syberia, Monamour

Drama, 2011


O ile dobrze zrozumiałem, tytułowe "Monamur" to nazwa wioski w Syberii. Oczywiście, poza oczywistym i snobistycznym nawiązaniem do filmu Resnais. W owej wiosce jest tak, jak można było się spodziewać: ludzie walą się po pysku, modlą, piją, i jeszcze jest zimno. Mieszkają tu m.in. dzieciak bez matki, wyczekujący powrotu ojca, żyjący z dziadkiem, oraz pewien żołnierz wysłany by sprowadzić prostytutkę do komisarza. Z pozoru wygląda to jak kino Beli Tarra, ale różnica polega na tym, że tam od razu widać całą przeszłość, stopniowe obrastanie w błoto i nudę z woli postaci tam żyjących, i nikt nie mówi widzowi, by okazywał im litość lub coś w tym stylu. W "Syberii..." odniosłem wrażenie, że ktoś tu sugeruje mi, że oni zostali uwarunkowani przez takie otoczenie natury, choć w rzeczywistości to po prostu słabi ludzie którzy tylko gwałcą, krzyczą na siebie, piją, i robili by to samo, gdyby mieszkali na szczycie wieżowca w Nowym Jorku.

Poza tym, pod koniec to wszystko zaczyna skręcać w dziwne, pseudometafizyczne rejony bez ządnego powodu [spoiler] Syn wchodzi do studni, dziadek zostawia mu linkę, idzie nad rzekę, modli się do Zeusa, zrzuca kłodę drewna do rzeki, dryfuje, wychodzi, widzi samego siebie... Co? I dlaczego w ten sposób to pokazano? [/spoiler]

Dylematy są nudne, nie zrozumiałem tęsknoty małego za ojcem, nie dostrzegłem zmiany u tego gwałciciela. To jednak nie jest dobre kino.


5/10
http://rateyourmusic.com/film/сибирь__монамур/

piątek, 12 lipca 2013

PINA (można luknąć)

Art Documentary & Dance Film, 2011


Wenders kręci film-hołd dla Piny Baush, choreografce zajmującej się teatrem tańca. Mało słów, dużo momentów tanecznych wykonywanych przez ludzi znających Pinę osobiście, będących jej uczniami itd. Ciekawy zabieg - często widzimy ludzi przygotowanych jak do wywiadu w normalnych dokumentach. Nawet słychać, co mówią - ale nie przed kamerą. Tekst leci z offu, ludzie tylko patrzą się w kamerę, rozmyślają nad tym, co powiedzieli itd.. Świetne.



Ale zanim będę pisał dalej, uprzedzę, że przez ten film zacząłem uważać teatr tańca za coś strasznie prymitywnego, dosłownie wyrwane z jaskini i zmuszane by egzystowało w XX i XXI wieku. Tak więc film nie był ciekawy pod tym względem.

Ale patrzeć na niego już jest lepiej. Wenders miał kilka pomysłów, wspomniany trik z filmów dokumentalnych jest tylko jednym z wielu. Same tańce w większości też oglądało mi się świetnie - czułem wysiłek, mnóstwo prób, miałem świadomość że oglądam ich finalny występ. Do tego wysiłek przy wymyślaniu, przy włożeniu w to autentycznego uczucia, do tego spora część to bardzo rozbudowanego kompozycje, długie i brało w nich udziału wielu tancerzy naraz. Pod tym względem, to udane widowisko. Tylko niektóre momenty są po prostu głupie, jak z tą babą w metrze, i ludźmi traktującymi ją jak bezdomną.

Nie trzeba oglądać. Choć w sumie można.


6/10
http://rateyourmusic.com/film/pina/


Top reżyserski Wendersa (tylko czołówka)

1. Z biegiem czasu - 8+/10
2. Paryż, Teksas - 7/10
3. Niebo nad Berlinem - 7/10
4. Million Dollar Hotel - 7/10
5. Twelve Miles to Trona - 7/10 (nowelka z "10 minut później: Trąbka")
...
7. Pina - 6/10

Felieton o cyferkach (part I)

Kiedyś nie wiedziałem, co to arcydzieło. Słyszałem różne tytuły - "Na nabrzeżach", "Taksówkarz", "2001". I uznawałem za pewnik, że skoro mówią o nich, że to arcydzieła, one nimi są. To działa w drugą stronę - arcydzieło to coś na kształt "2001". To są właśnie wyżyny możliwości kinematografii. Po prostu nimi były. Dostały Oscara, były w jakimś rankingu, ktoś dał im 10/10 i miejsce w swoim rankingu ulubionych... Nie było wtedy nikogo, kto by umiał argumentować swoje zdanie. I nikt takich ludzi nie potrzebował, bo gdyby ktoś nawet ją przedstawił, nikt by mu nie odpowiedział. Ludzie wtedy tylko uciekali się najwyżej do zdań w stylu: "Każdy ma swój gust", zdań których nie rozumieli, ale czuli, że dają im bezpieczeństwo - o tym za chwilę. Ludzie wtedy pisali: "Genialny scenariusz" - nie wiedząc, czym scenariusz jest. "Scorsese to genialny reżyser" - nie wiedząc, czym reżyser się zajmuje. "To najlepszy film w historii" - nie oglądając więcej niż 0,002 filmów jakie powstały. A ja byłem jednym z nich.

Prowadziłem kronikę, w której "ocenę" zamieszczałem obok tytułu i jego oceny numerycznej, w nawiasie. Rzadko to były jakieś konkrety. Najczęściej były to zbitki kilku uniwersalnych słów, które znaczyły tyle co amerykańskie imiona, np. "Genialny Brando".

To był ten pierwszy etap fascynacji kinem i odkryciem, ile jest filmów wartych obejrzenia. Wystarczyło tylko wyrazić samą chęć poznania X Muzy, i natychmiast pojawiały się różne listy i ludzie polecający masę tytułów. To był ten etap, kiedy widziało się ocenę znajomego jakiegoś ważnego filmu - ktoś kto wtedy widział np. "Trzeciego człowieka" był kimś. I wszyscy chcieli być kimś w ten sposób, chcieli znać się na kinie - to właśnie było synonimem "znania się" na kinie. Wystawienie cyferki tym tytułom. Nie wiadomo, kto je ustalił, ale to było jeszcze w czasach gdy w Top 100 filmwebu był "Nosferatu" i "Caligarii", a w Top 250 imdb nie było filmów Nolana. Miały być stare, być słabo znany (czasy gdy film z 25 tysiącami głosów był najpopularniejszy na filmwebie, dziś tyle ma średnioreklamowana premiera kinowa), ktoś znany miał to reżyserować lub tam występować. Hitchcock, Peck i tak dalej.

Czemu wtedy wszyscy dawali dzisiątki? Działała wtedy jakaś zasada, nie pozwalająca czegoś ocenić niżej. Już dawanie "9+" było oznaką... nawet nie wiem, jak to nazwać. Wiedzieliśmy, że wtedy przyjdą znajomi i napiszą w stylu "Co tak nisko? Nieładnie ;p". Właśnie - czemu tak nisko? Czy ktoś wtedy umiał odpowiedzieć na to pytanie?

To będzie dosyć brutalne przypuszczenie, więc lepiej przejdę na pisanie w pierwszej osobie. Powyżej pisałem o "nas" - oni wiedzą, o kim piszę ;-)

Danie niższej oceny byłoby niezrozumiałe dla innych - trzeba by im to wytłumaczyć. Czytaj: przedstawić swoje zdanie. To mogła być obawa przed okryciem przed samym sobą, że tak naprawdę nie miałem tego zdania, a masowe oglądanie filmów nie sprawi, że to się zmieni? Ciekawe przypuszczenie. Wydaje się prawdziwe. Szkoda, że tak mało myślałem w tamtych czasach o sobie, mógłbym dziś jakoś się do tego ustosunkować.

To by wyjaśniało też, czemu inni zdawali się pytać "Czemu tak nisko?", jednocześnie nie oczekując odpowiedzi. Niczym sekretny znak porozumienia... Dobrze, że wtedy jeszcze Internet był dla ludzi, i wbrew pozorom, w powyższym pytanie nie było kszty złośliwości, wywyższania się lub oskarżenia. Nie umieliśmy wtedy rozmawiać o kinie, wymieniać się opiniami, ale byliśmy dla siebie mili, i w zasadzie lubimy się do dziś. Zawsze to oznaka cywilizacji.


Powinno być krótko, a ja mam jeszcze wiele do napisania, wiec lepiej tu urwę. Za tydzień druga część tekstu, pt. "Czemu zaprzestano dawania dziesiątek?"

czwartek, 11 lipca 2013

Włóczęga ze strzelbą (wzruszenie ramion)

Exploitation & Splatter, 2011


Rutger Hauer jako podstarzały bezdomny trafia do miasta w którym dzieją się okropne rzeczy. Wszystkim zdaje się rządzić sadystyczny Drake i jego synowie, urządzają brutalne pokazy, wolno im dosłownie wszystko. Pewnego razu, nasz bezdomny postanawia się temu sprzeciwić.

Film zyskuje na pewno oryginalnością i konsekwencją. To zawsze dobre rzeczy - chciano by widz nienawidził Drake'a, by ten umrzył w najbardziej makabryczny sposób, i to osiągnięto. Dano mu do roboty mnóstwo złych rzeczy, reszta miasta też się popisze (jakiś chłop płacący bezdomnym za jedzenie szkła przed kamerą itp.). Wszystko to będzie naprawdę brutalne, obrzydliwe i wulgarne. Kołnierz z włazu kanałowego, takie coś umieszczamy wokół pana X, spuszczamy go do kanałów by na ulicy była tylko jego głowa, obwiązujemy ją sznurem podczepionym do odjeżdżającego motoru... A po wszystkim niech jeszcze jakaś dziewczyna zatańczy w strugach tryskającej krwi. Super.

Akcja nie jest już zbyt podniecająca, bo po początkującej ferii prostego strzelania twórcy zaczynają komplikować sprawę. I tak np. bohater poluje najpierw na dwóch gości, by ich wypuścić gdy będzie miał okazję ich sprzątnąć. Albo ktoś tam będzie kroił czyjąś szyję (pewnej "ważnej" postaci), dojdzie do połowy, nie skończy, ale pacjentka... przeżyje. What.
Sporym problemem jest też fakt, że bohater tak naprawdę nie będzie mieć planu pokonania tych złych gości. Będzie tylko strzelać przez pewien czas do przypadkowych gości, a potem... niech się dzieje co chce. Tak naprawdę to nie będzie wiele robił. Szkoda.

Dalszy odbiór tego filmu zależy od waszego stanowiska w dwóch kwestiach - czy dobrze się czujecie, jeśli twórcy poświęcają aż tyle czasu by wywołać w was uczucie nienawiści do jakieś postaci? Oraz - czy uważacie, że kino jest miejscem dla takich obrzydliwości? jeśli tak, oglądajcie. Jeśli nie - wasza ocena będzie pewnie niższa niż u mnie.

Krótkie, ze sporą inicjatywą twórczą, choć trochę mało akcji.


4/10
http://rateyourmusic.com/film/hobo_with_a_shotgun/

środa, 10 lipca 2013

G.I.Joe: Odwet (....to już? Tylko tyle?)

Action, 2013


To miało być kino akcji 2013 roku. W 2009 roku poszedłem do kin by obejrzeć film "G.I. Joe: Czas Kobry". Nie był do końca dobry, ale przyjemnie się oglądało, i co najważniejszy: był efektowny. Rozwałkę Paryża połączoną z futurystycznym parkourem pamiętam do dziś - jeśli nie wierzycie, na YouTube są jej fragmenty. Akcji jednak było mało - wspomniana scena trwała ile? Z 7 minut? Ale ostatecznie dałem 6/10, choć później tego tytułu już w całości nie obejrzałem. Teraz przyszedł sequel, na zwiastunie pokazano rozdupcz Londynu, wszystko było więc na dobre drodze. Nie wyszło. Oglądałem z myśląc: "Ok, zaraz się zacznie... dobra, to wszystko to tylko przygotowanie do wielkiego finału, będzie dobrze... Finał na pewno będzie super!... Jak to? To już? Tylko tyle? I jeszcze 5 minut napisów końcowych?"

Nie ma dużo akcji. Nie ma fajnych gadżetów. Nie ma tu ultra-zajebistego kostiumu do parkoura z jedynki. Zamiast tego są jakieś chore pszczoły z bombami w odbycie (?) w dwóch scenach i motocykl który umie się rozszczepić na 5 bomb w jednej scenie. Jedynym momentem jaki teraz, w kilka godzin po seansie, wydaje mi się godna uwagi, jest bitwa na ścianie gór - przywiązani w pasie liną, fikają koziołki setki metrów nad ziemią, zabijając przy tym jakichś przypadkowych gości. Absolutnie zbędna chwila, mogli wyłącznie uciekać bez bicia się, ale jest i nawet może się podobać. Cool. Ale oprócz tego pamiętam jakieś trzy sceny, i każda była nudna. Z wyjątkiem końcówki. Ta zawodzi, bo jedyne co po jej obejrzeniu przychodzi mi do głowy, to podtytuł tej notki. Nie czułem, że coś już osiągnęli, że wygrali, że są najlepsi, że sprawa zakończona... Aha, a wspomniany rozdupcz Londynu trwa i wygląda w filmie tak jak na zwiastunie, i bohaterowie nie mają z tym nic wspólnego. Ich tam nawet nie ma. Jest tylko rewelacyjnym, 3-sekundowym efektem specjalnym.



Akcji nie ma, bo fabuła nie daje ku niej okazji. Jest tak nielogiczna, że nawet nie wiem, o co w tym filmie chodziło, i jak wam chociaż streścić wstęp. Kobra zostaje wyrwany z więzienia, i za 48 godzin ma przeprowadzić plan, dzięki któremu - ofkors - zdobędzie władzę nad światem. A "Joe's" w tym czasie będą się pałętać bez planu, byle jakoś dobić do końcówki, w której minie te 48 godzin i w końcu się będzie coś dziać, nie? Właśnie też nie. Wszystko jest na siłę pokomplikowane, kilka postaci się stworzy bez sensu, będzie męcząco i głupio, byle tylko nie było akcji w kinie akcji. Oczywiście, w innych recenzjach poczytacie, że fabuła nie ma sensu, bo chciano by film był efekciarski.
Zwykle to ci źli są w cieniu, knując w tajemnicy, a bohaterowie co chwila muszą działać, by efektownie pokrzyżować plany przeciwnikowi. Teraz widz jest częściej przy tych złych. Dziwne.

Jakby tego było mało - Jon Chu to nie Justin Lin. I sceny akcji, nawet gdy są, nie są wyreżyserowane nawet w połowie tak dobrze, jak wyścigi w "F&F6". Nie było pomysłu na sceny strzelanin, wiele z nich to tylko bieganie i randomowe zatrzymanie się, by strzelać gdziekolwiek. Nie wiedziano kiedy uciąć niektóre ujęcia, jak nadać temu dynamizmu, jak nakręcić czołg by na pierwszy rzut oka czuć jego moc, jak pokazać góry by czuć tę wysokość i tak dalej. Każda scena mogła być co najmniej 2 razy efektowniejsza.

I najmniej słaba rzecz, to wyrzucenie postaci z jedynki. Nie ma Sienny Miller, nie ma pana Eko, nie ma Marlona Wayansa, a Channing Tatum pojawia się na 5 minut, by w końcu umrzeć (to taki mały spoiler, to jest zaraz na początku, serio). Nie żeby mi ich brakowało, ale przynajmniej... ich pamiętałem. Był jakiś moment przywiązania się, była jakaś chemia pomiędzy bohaterami. Początek nowego "GI.Joe" był najlepszy właśnie ze względu na relacje między Dwaynem Johnsonem i Channingiem Tatumem (...nie będę miał wielu okazji by to napisać!). Potem bohaterowie są całkowicie anonimowi i nudni, nawet nie robią fajnych rzeczy. Tylko to latanie na lince pomiędzy górami było trochę fajne.

Jestem zawiedziony. I nie czekam nawet na część trzecią.

I co teraz w temacie kina akcji? "Oblivion" przeszedł niezauważony więc chyba nie warto, nowy "Star Trek" nie jest czystym kinem tego gatunku (więcej sci-fi), nowy "Superman" nie wyszedł, chyba tylko "World War Z" daje mi jakąś nadzieję.


4/10.
http://rateyourmusic.com/film/g_i__joe__retaliation/

PS. Soundtrack też wysłuchałem, choć miałem dość w połowie. Tylko "Honor Restored" warte posłuchania.

niedziela, 7 lipca 2013

Urodzony sportowiec (nudny)

Sports & Drama, 1984



Jakąś klasę niżej niż "Moneyball". Historia zawodnika grającego w baseball. Typowa scena wygląda w tym filmie tak: Robert Redford podchodzi z pałką, ma wybijać w ważnym meczu. Nie trafia. Nie trafia. I za trzecim razem trafia... piłka leci do niego 5 minut, on ją uderza w zwolnionym tempie, w momencie samego uderzenia piorun wali nad stadionem, zaczyna padać deszcz, piłka poszła w pizdu i miotacze (?) ledwo mogą nią rzucić z powrotem, bo ich pali w łapę. Widownia skacze w slow-mo przez 40 minut z radości, Robert Redford stoi jakby połkną pomnik Waszyngtona, ze spuszczoną głową, nieruchomo, w deszczu.

Film oczywiście na faktach.

A potem zwykle następuje montaż... gazetowy. Nie wiem, czy istnieje taki termin, ale wiadomo: przed widzem latają pierwsze strony gazet, o tym że jakaś drużyna wygrała jakiś mecz. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden. I co kilka takich wyników trzeba przypomnieć, że to zasługa jednego człowieka (bohatera filmu). Żeby wieśniaki z Europy nie myślały, że baseball to sport drużynowy.

Tyle. Nie chce mi się więcej o tym filmie pisać, choć pewnie byłoby coś jeszcze do dodania.


4/10.
http://rateyourmusic.com/film/the_natural/


Top reżyserski Barry'ego Levinsona (czołówka)

1. Diner - 8+/10
2. Rain Man - 7/10
3. Good Morning, Vietnam - 7/10
4. Kula - 6/10
5. Człowiek roku - 5/10
...
8. Urodzony sportowiec - 4/10


Jeszcze "Jack, jakiego nie znacie" kiedyś obejrzę. "Diner" muszę powtórzyć, dawno oglądałem.

piątek, 5 lipca 2013

Przed północą

Romance & Drama, 2013



Dobra, jak mawia Doug Walker - gdy mówi się o kolejnej części trzeba pokrótce omówić wcześniejsze odcinki. "Before Sunrise" (1995) - bohaterowie spotkają się pierwszy raz i jest fajnie. Nic więcej z niego nie zapamiętałem. Fajna formuła i bohaterowie, lekkie, chyba nawet pozytywne kino. 7/10. "Before Sunset" (2004) - ten oglądałem pierwszy. I byłem chyba zdenerwowany. 2 godziny jęczenia o tym, że on ją kocha, i ona kocha jego, ale oboje tylko to sugerują bo czeka aż drugie powie to pierwsze, a na koniec nie wiadomo, na czym stanęło - będą razem? Nie będą razem? Przyjdą kosmici i wsadzą jednemu z drugim w dupę Statuę wolności? Nie wiadomo. Najbardziej tchórzliwy i wymijający film w historii kina, 2/10.

"Before Midnight" miałem olać, ale stało się najlepszym na chwilę obecną filmem roku. I to nie tylko tyle, ale wręcz awansowało do pierwszej 50 w rankingu ogólnym na RYM. Trudno, zaryzykuję. W końcu ma polską premierę, a zarys fabuły jest obiecujący - okazuje się, że po 10 latach twórcy zdecydowali się na konkretne zakończenie poprzedniego filmu. Ethan Hawke jest teraz w nieformalnym związku z Julie Delpy (ich bohaterowie mają imiona, ale kto by ich używał), ponad to rozwiódł się z żoną. Jego syn z tamtego małżeństwa ma już 14 lat, i z ojcem spędza tylko kilka tygodni w roku. W nowym związku Ethan ma już 2 córki. Akcja zaczyna się na koniec wakacji, które spędzali oni wszyscy w Grecji. Młody wyleciał właśnie do USA, dzieciaki zostają u poznanych tam ludzi, więc nasi bohaterowie mogą spędzić wieczór w hotelu, sami ze sobą. Nie wytrzymają 5 sekund.

Jeśli wyciąć z tego filmu zakończenie, to jeszcze miałby u mnie jakąś szansę. Byłby ten promyk nadziei, oświecenia, czegokolwiek. Jest taki moment, że w końcu ona strzela focha, wychodzi, i na scenie zostaje już tylko Ethan z wyrazem twarzy mówiącym: "W mordę, straciłem całe życie na męczenie się z taką kobietą... Trzeba będzie zacząć od nowa". Ale nie. To właśnie miłość. Wracają do siebie, stwierdzają: "Och, na tym to właśnie polega". A powodem dla którego takie zakończenie nie działa, jest to, że nie ma zapowiedzi rozwiązywania problemów które ze sobą nawzajem mają. Po godzinie krzyczenia na siebie i wymienia problemów, okaże się, że oni nie robili tego z innego powodu niż potrzeby dramy. Olewają to, mówią sobie najbardziej puste "kocham cię" w historii kina, i wszystko już jest w porządku.

Z tym filmem jest wiele problemów. Julie Delpy gra tu najbardziej stereotypowy obraz suki w historii, Ethan gra typowego pantofla, scenariusz pełen jest zapchajdziur, połowa konfliktów między bohaterami nie ma sensu biorąc pod uwagę ich wiek i wspólny "staż" jaki za  sobą mają, ale zupełnie to pomijają. Zamiast tego jest "Chciałbym porozmawiać z użyciem racjonalnych argumentów", tworząc tym samym najgorszy filmowy duet. A co tam, duet w ogóle.
Ale najgorszy w tym wszystkim jest właśnie policzek wymierzony każdemu, kto uważa, że miłość polega na... Jak brzmi najbanalniejsza definicja? Byciu szczęśliwym? Chyba tak. Czyli nawet bez wgłębianiu się i świadomości, że polega ona na celebrowaniu wartości które czcisz w uosobieniu tej jednej osoby - i bez tego, wystarczy tylko jeśli kojarzysz miłość z uczuciem pozytywnym, to oglądając ten film poczujesz się, jakby ktoś ci wymierzał policzek. Pokazana jest para dla której każda chwila spędzona razem to tortura, wskazują ci ją palcem i mówią: "To właśnie miłość". To okropne.

Nienawidzę tego filmu. Za sam pogląd, że miłość polega na ostatecznym zhańbieniu się, poniżeniu i absolutnym braku szacunku dla TEJ drugiej osoby.


1/10
http://rateyourmusic.com/film/before_midnight_f1/