środa, 28 sierpnia 2013

ZEMSTA PO LATACH (powtórka)

Mystery & Psychological Horror, 1980


Złote czasy filmów z gazet - był taki okres, dawno temu, kiedy jeszcze do gimnazjum chodziłem. Nagle gazety zaczęły przynajmniej raz w tygodniu dodawać jakiś film na dvd w cenie tych przykładowych 5 złotych, by potem dodawać nawet seriale (po 3-4 odcinki tygodniowo) i większe serie po 30 złotych za film ("Most nad rzeką Kwai", filmy Allena). Znam ludzi, którzy po prostu szli do kiosku w piątki i zgarniali wszystko jak leci, byle była tam płytka z filmem. Niektórych obrazów pozyskanych w ten sposób do dzisiaj nie obejrzałem. Ale też w ten sposób natknąłem się na kilka takich filmów, o których w inny sposób bym nie usłyszał. Dla przykładu: "Zemsta po latach".

Może w kręgach ludzi lubiących opowieści z gatunku "Haunted House", ale poza tym jestem jedyną osobą, która ten właśnie tytuł poleca w pierwszej kolejności jeśli ktoś zapyta mnie o horrory. Powodów jest kilka, a zacząć muszę od fabuły. Bohater nazywa się John Russell (George Campbell Scott), który po stracie żony i córki szuka ciszy, by móc tam pracować i pobyć sam ze sobą. Jest kompozytorem oraz pianistą. Przez agencję znajduje stary, od dawna niezamieszkały dom, którego historia sięga jeszcze XIX wieku. Szybko zaczyna mieć wrażenie obecności kogoś jeszcze w tym budynku. Zaczyna się od głuchego uderzania w rurach, codziennie o tej samej porze. Słychać też szmery, kran nagle się odkręca by w wodzie pokazać przerażający obraz... Ten dom, to co w nim egzystuje, chce coś powiedzieć...



Nie ma tu wyskakujących nagle z szafy przerażających stworów ani zjaw, które pokazują się widzowi, np. za plecami bohatera, ale gdy bohater się odwróci to z jakiegoś powodu zjawy już tam nie ma. A to dlatego, że przez cały film nie pokazano istoty nadprzyrodzonej, która nawiedza to miejsce. Zobaczyłem jedynie szczątkowe dowody na to, że tu jest. Dzięki genialnym zdjęciom oddano jej obecność, po prostu widać po tych korytarzach, że jest tu coś więcej. Bałem się, to przerażający film. Z bardzo precyzyjnym budowaniem napięcia oraz porażającym finałem, ale nic nie przebije rewelacyjnej sceny spirytystycznej. Oglądając ją byłem pewny, że widzę przypadek opętania, a George C. Scott dodaje wiele klasy całemu przedstawieniu, dzięki swojemu spojrzeniu człowieka niewierzącego w te bzdury.

Najlepsze jest to, że wszystko tu miało swój powód. Duch został w naszym wymiarze z określonego powodu, i ma pewien cel w robieniu tego co robi. Przeszłość bohatera ma znaczenie i jest wykorzystana w filmie. Cała historia jest kapitalna i jak najbardziej logiczna, a sam duch nie chce skrzywdzić bohatera - to dopiero nowość, prawda? Rzeczy które robi są przerażające, ale ze względu na to, co stoi za nimi, i to, że stworzyły w ten sposób taką historię.
Jedyne do czego mam zastrzeżenia, to zbyt łopatologiczne wyjaśnianie zagadki w kilku momentach. Nawet mam wrażenie, że jedynym celem dla postaci Trish Van Devere było bycie tam, by John Russell miał komu opowiadać, co odkrył (na szczęście są co najmniej dwa inne powody dla istnienia tej postaci, więc luz).



I jeszcze raz o zdjęciach. Skojarzenia z "Lśnieniem" są oczywiste, ale i tak warto o nich napisać kilka słów, bo to one właściwie tworzą cały klimat tego filmu. Bardzo rzadko kamera zachowuje się tu jak w normalnym obrazie, tzn. spełnia rolę pokazywania, co się dzieje. Najczęściej staje z boku, by stać się jedną z postaci - zazwyczaj jest to postać owego ducha, wiele momentów (z tym seans spirytystyczny) jest pokazanych również z jego punktu widzenia. Kamera nie zachowuje się, jak powinna - zawsze jest albo ciut z góry, albo nieco z dołu, albo trochę za bardzo z boku. Jeśli bohater jest na parterze, widzimy go z poziomu pierwszego piętra i na odwrót. Gdy coś dzieje się w jednym pokoju, kamera nie teleportuje się tam jak w normalnym filmie, tylko przemieszcza się powoli korytarzem i sama wchodzi do pokoju. Nawet w jej zwykłym przemieszczaniu się jest sporo życia, charakteru. Zdaje się skradać, czaić, zaglądać, podglądać, obserwować. Bezszelestnie. Gdy bohaterowie opuszczają lokację, kamera zatrzymuje się na chwilę, bo wie, że tu coś jeszcze się zdarzy. I pokazuje to tak wolno, napawając się tym, że jedyne o czym wtedy myślałem, to: "Nie, ja nie chcę tego zobaczyć..." - myślicie, że o tym nie wiedziała? Skąd ta pewność?

Ten film to odtrutka na całą resztę horrorów, szczególnie tych określanych jako "Stara szkoła" lub "klasyczna opowieść". Nie lubię chwalić za to, czego film NIE robi, ale to naprawdę ogromna ulga, zobaczyć film logiczny, konkretny, umiejętnie zbudowany i przy tym wszystkim straszny. Bo pokazuje, że można to zrobić. A widownia jest teraz naprawdę ogłupiona przez te wszystkie wyskakujące przed kamerą upiory, przechodzenie duchów za drzwiami, gdy bohater nie patrzy, i historiami które kupy się nie trzymają - i wszyscy to kupują, ciesząc się jak dzieci jeśli obejrzą horror w którym dla odmiany tylko 95% bohaterów umrze. Nie, istnieje inna droga. Ta właściwa.


8+/10
http://rateyourmusic.com/film/the_changeling/

wtorek, 27 sierpnia 2013

SŁAWA (powtórka)

Teen Movie & Dance Film, 1980


Opowieść o artystach, zanim stali się artystami. Oni mają za sobą tylko początek tej drogi, przed nimi kolejny przystanek: przetrwanie szkoły wyższej. A nawet on niczego nie gwarantuje. Muzycy, tancerze, aktorzy, wokaliści. Wszyscy młodzi i pełni pasji, zamknięci razem, by się rozwijać. Ta opowieść wyróżnia się zaskakującym realizmem - przed kamerą przewija się mnóstwo ludzi, ale nie ma tu wyraźnej fabuły, bohaterowie po prostu są sobą i robią normalne rzeczy, choćby ćwiczą w szkole. I tyle.

Ten film wygląda, jakby naprawdę w 1980 Alan Parker poszedł z kamerą do szkoły na Brooklynie i spędził tam sporo czasu. To jedyny film w którym taniec synchroniczny naprawdę wydaje się spontaniczny, a sceny śpiewania nie są typowo musicalowe. Bohaterowie nie mają "swoich" piosenek, które nagle zaczynają śpiewać, by potem zachowywać się jak gdyby nigdy nic. Do tego dochodzi muzyka, którą później ludzie będą utożsamiać z latami 80 - a spójrzcie na datę powstania filmu! Wszystko to miesza się z klimatem Nowego Jorku, ujęciami z ręki i namacalnością każdej chwili.

lol, wygląda jakby się bili :)

To co jest zaletą, jest też wadą. Przez 3/4 filmu ogląda się to świetnie - tempo jest świetne, reżyser zapanował nad wszystkim, bohaterowie tryskali świeżością i naturalizmem, do tego co chwila pojawia się coś fajnego. Żarcik, świetna scena, jakiś moment warty zapamiętania. Dopiero na koniec zauważyłem, że żaden z wątków nie zostanie zakończony. Żaden motyw nie zostanie domknięty. Żadna postać nie rozwinie się do końca. Film w końcu nie zyska wyrazu - nie będzie ani filmem nastolatkowym, ani dramatem. Nie będzie o ciężkim życiu artystów, którzy często kończą jako kelnerzy, ani o tych, którym się udaje. Nie będzie to też opowieść o systemie, który uczy nowoczesną młodzież starymi metodami. Koniec końców chciałem zapamiętać ten film, ale w sumie nie wiem, jako co go zapamiętać. Ciekawy i udany eksperyment?

Jeszcze jedno, pozytywne słowo. Scenę improwizacji w stołówce oglądałem kilkanaście razy, i dopiero za 4-5 razem zauważyłem, że nie widać tam ani razu kamery. A to naprawdę duża, dzika scena, z mnóstwem aktorów na bardzo niewielkiej przestrzeni, która wymagała mnóstwa zbliżeń na wiele jej elementów jednocześnie. I wtedy sobie przypominam, że to tylko film, że były powtórki, a owy chaos to przecież wyśmienita reżyseria, aktorzy z kolei za każdym razem po prostu dawali z siebie wszystko. Magia kina, trudna do przyjęcia.
Dzięki stacji TCM, że kiedyś przypadkiem natknąłem się na ten film.:) To było dobre czasy...


7/10.

PS. Gdzieś tutaj ponoć pierwszy raz pojawia się Harold Perrineau.


- Chyba każdy lubi swojego terapeutę, prawda? Jest chyba na to jakieś słowo...
- Homoseksualista.



Ranking Parkera (czołówka):

1. Ściana - 7/10
2. Harry Angel - 7/10
3. Sława - 7/10
4. Evita - 7/10
5. Najwyższa stawka - 7/10

piątek, 23 sierpnia 2013

Podsumowanie (o cyferkach, part VI)

Ten cykl wymaga zamknięcia. Mam już gotowych kilka następnych tekstów, ale nie chcę zaczynać czegoś nowego bez podsumowania tego, co zacząłem.

Na początek, czemu "O cyferkach"? Skąd taki tytuł? Bo one symbolizują wszystko, przynajmniej dla niektórych. Kiedy na początku zacząłem przygodę z kinem i widziałem, że ktoś oglądał ten film... I ten... cholera, nawet ten - to znaczyło, że ta osoba zna się na filmach. I tak dalej. Ogromne skróty myślowe, często pozbawione logiki, ale były na porządku dziennym. I dziś dostrzegam je u innych, którzy interpretują moje cyferki w taki sposób, że nie wiem, co odpowiedzieć. 40 razy oglądałem "Pulp Fiction" i oceniam na 9/10, a potem ktoś mi truje dupę, że nie dałem 10/10 bo nie daję 10/10 dla zasady.

Jest logika, jest kobieca logika... i jest coś takiego właśnie.

Początkowym założeniem było opowiedzenie o tym, jak wizerunek kino-maniaków wyglądał kiedyś i jak się rozwinął, oraz jak bardzo się od niego dziś różnię, że rozumiem co inni przechodzą bo sam w tym uczestniczyłem, ale skorzystałem z możliwości odwrotu. Zmęczyłem się. Był kiedyś okres udzielania odpowiedzi z radością, uczestniczenia w dyskusjach, rozmawiania z każdym o wszystkim. Nowy film, nowy temat na forum, może nawet recenzja dla Doroty, je! I to minęło. Kiedyś po obejrzeniu drugich "Transformersów" stwierdziłem, że nie podobał mi się, bo akcja była w nim słaba. Jakieś latanie bez celu po pustyni i strzelanie sobie w stopy, nic ciekawego. 100% odbiorców obrażało mnie, bo oczekiwałem drugiego "Stalkera". A ja każdemu z osobna odpisywałem by napisać jeszcze raz, o co naprawdę mi chodzi. I to było naprawdę coś dużego, temat żył przez 2 tygodnie, a ja tryskałem energią nawet po takim czasie. Ale gdy rok temu obejrzałem "John Carter" i nie podobały mi się głupoty (między innymi), to 100% ludzi wyzywało mnie, bo oczekiwałem sensu po filmie sci-fi. I z początku jeszcze miałem w sobie energię, by tłumaczyć na przykładzie "Bitwy o Ziemię", że to właśnie logika czyni sci-fi interesującym... Ale szybko odpadłem. To był jeden z tych przystanków na drodze do otworzenia swojego bloga, by móc po prostu usuwać takich ludzi ze swojego horyzontu.

Przestałem czuć odpowiedzialność za innych. Niech wezmą książkę do ręki, niech sami poszukają, niech sami się dowiedzą. Kino od samego początku było najmniej wymagającą ze sztuk, o czym pewnie popełnię jakiś felieton, ale to czego byłem świadkiem to już przesada. Nie wiem, czy możliwe jest zejście niżej. Chyba musieliby przestać odróżniać sezon od odcinka. Ciekawe czy wtedy znajdą się ludzie chętni każdemu tłumaczyć różnicę, przyjmować po drodze różne obelgi za to, że oni to wiedzą (jak ja za wiedzę, czym jest logika świata filmowego). Wiem, że ja się od tego odciąłem. Niech tamci sobie oglądają po to, by lizać jaja tym, kto też lubi to co oni, i gnieść jaja temu, kto nie lubi. Niech gadają tak, by sami nie wiedzieli, o jakim filmie gadają. Niech wystawiają masę cyferek, i się pytają nawzajem z chytrym uśmiechem "A czemu nie wyżej?". Ja jestem tam, gdzie często dodawanie cyferki w ogóle mi nie pasuje do tekstu. Rozumiem ich istotę i zalety, ale też znam wady takiego rozwiązania, dzięki temu mam świadomość, co jest istotne w tekście, i nie zastępuję nimi niczego. Bardzo rzadko nawiązuję do nich w samym tekście. Bardzo rzadko piszę "Oceniłem na X/10" lub "film na X/10" czy co tam inni jeszcze piszą. Moje notki nie mają świadomości tego, że na końcu jest jakaś cyferka. U innych jest na odwrót.

Czy to się trzyma kupy? Mam nadzieję. W skrócie: są ludzie, którzy nie potrafią rozmawiać o kinie ani go oglądać. A ja jestem bardzo zmęczony kontaktami z takimi ludźmi. I czuję spore wyzwolenie z powodu tego, że mogę im po prostu usunąć komentarz. I nie muszę się z nimi kontaktować. Nie jestem bohaterem jakiegoś zjebanego filmu Linklatera. Co za ulga.

Za tydzień... nie jestem pewny. Może wyrzucę z siebie żale o Origina. Napisałem tekst o krytykach, ale jak wczoraj do niego zajrzałem to nastawiałem sobie tam tyle znaków drogowych, że pewnie zrobię z niego trzy spore teksty. Ale coś na pewno będzie.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Beztroskie lata w Ridgemont High

Teen Movie, 1982


Ostatni rok liceum. Chłopak pracujący w fastfoodzie, chcący zerwać ze swoją dziewczyną by być wolnym w tym roku. Jest jego siostra, która jeszcze tego nie robiła. Jest chłopak zarabiający na byciu konikiem. Jest czarny sportowiec, luzak na wiecznym haju... Z nim jest związany najlepszy żart filmu, jak zamówił pizzę do szkoły. Bardzo dobrym pomysłem było zrobienie z niego prawdziwego luzaka, zamiast kozaka który cały chce komuś coś udowodnić i utrzeć nosa nauczycielowi, spóźniając się na lekcje i zamawiając pizzę do szkoły... Nie, on po prostu nie widzi w tym nic złego i jest w tym szczery.

...Jeśli macie wrażenie, że kręcę się wokół filmu zamiast przejść do rzeczy, to właśnie o to mi chodziło. "Beztroskie lata w Ridgemont High" nie mają większej fabuły ani nawet motywu przewodniego. To po prostu zbiór postaci, każda dostaje kilka scen ale między nimi nie ma żadnej interakcji. Wspomniany luzak po prostu przyjdzie 3 razy na lekcję, wyniknie z tego jakiś żart... i tyle. Nawet nie spotka tej dziewczyny, która będzie szukać romansu, lub czarnego sportowca, który chyba zniknął z filmu po scenie wściekłego meczu... Mało konkretny, wciągający i zajmujący ten film. Nawet jak na to czym jest, bo żadna z tych postaci nie zapada w pamięć, i żaden z tych okazjonalnych żartów nie jest wart zapamiętania. Poza pizzą, to było niezłe.

Brakuje też jakiegoś wykorzystania dramatycznych momentów. Bo te były, nie wymagam by się wzięły znikąd, a pojawi się tu motyw utraty pracy, zrywanych związków a nawet aborcja (!). Każdy z nich pojawia się i przemija, ustępując pizzy zamówionej na lekcji. Temu filmowi brakowało charakteru do tego stopnia, że na końcu o jednej z postaci mówi się, że wróciła do kofeiny. O innej, że są razem. I co dalej? Po prostu pojawili się razem w obrazku, koniec historii.

Nawet pryywatnie nie będę zaliczał tego filmu do gatunku "Coming-of-Age". Za mało tu istotnych elementów.


6/10.
http://rateyourmusic.com/film/fast_times_at_ridgemont_high/

piątek, 16 sierpnia 2013

Oglądanie z przyjemnością (O cyferkach, part V)

Niewielu jest ludzi oglądających filmy dla przyjemności. Ilu jest takich, którym wystarczy powiedzieć "Fajny film, podobał mi się"? Bez żadnych ambicji bycia od zaraz krytykami, by wszyscy przejmowali się tym, co oni powiedzą? Ja się nie znam na muzyce, i nie mam zamiaru nawet zaczynać (bo jestem niemal pewny, że do tego nie dojrzałem jeszcze). Ale wciąż ją słucham, wciąż ją lubię. Czasami napiszę znajomemu: "Fajna piosenka, powinna ci się spodobać". Zrobię czasem jakieś podsumowanie, ale nazwę je "Moje ulubione płyty". Wciąż słucham tego, co widnieje w różnych rankingach jako najlepsze płyty w historii. Ale gdy nie spodoba mi się jakiś zespół to nie pójdę na wojnę z całym światem. Gdzie są tacy ludzie?

Wiem po sobie, że "nie oglądasz dla przyjemności" to jedno z tych zdań przez które każdego zaczyna boleć dupa - bo ma w sobie tę same emocje które wyrażają negatywni bohaterowie "Atlasa zbuntowanego", gdy mówią o Reardenie, że ten nic nie czuje. Bo co wtedy odpowiedzieć? Szczególnie, że to standardowe hasło głupców nienawidzących krytyków, o czym pisałem tydzień temu. A więc sprecyzuję: kiedy ostatnio obejrzeliście jakiś film, spodobał się wam, a po seansie nie musieliście nikomu udowadniać, że go lubicie? Zamiast się kłócić z kimś, kto go nie lubi, po prostu obejrzeliście go jeszcze raz, a tamtego... etam, niech nie lubi. Co z tego?

I szerzej: kiedy ostatnio wróciliście do swojej ulubionej komedii? Do swoich ulubionych bohaterów? Jak dawno temu oglądaliście swoją ulubioną scenę? Kiedy ostatnio oglądaliście coś w kółko przez kilka dni i czuliście, że nic więcej wam nie trzeba wtedy? Kiedy ostatnio cieszyliście się, że możecie coś obejrzeć i czerpać z tego przyjemność?

Nikt nie ma prawa wam wmówić, że musicie mieć swój ulubiony film, i wszystko segregować i porządkować.

I nie ma tak, że "Dziś już nic dobrego się nie kręci, kiedyś było lepiej". To nie ma sensu na żadnym poziomie. Nie ma dobrych książek? Co z tego? Wezmę "Atlas zbuntowany" i poczytam, kilka tygodni temu skończyłem to czytać trzeci raz. Inne książki są kopiami samych siebie nawzajem i nie umieją się dobrze zacząć, mi to wisi. Seriale to tylko tanie sitcomy i produkcje case'owe? Nie muszę tego oglądać. Zamiast tego włączę sobie "Lost". A inni narzekają, załamują ręce... I chyba tak zostają. Nie wiem, czy potem coś robią.
"Avengers" jak tylko wyszło, oglądałem z 12 razy. "Insygnia śmierci 2" pewnie z 30. "Perks of Being Wallflower"... objawienie. Nie wiedziałem, co to, oglądałem po angielsku, przez pierwsze 15-30 minut widziałem jedynie klon "Garden State", ale nim film się skończył, uwielbiałem go. I następnego dnia chciałem tylko ten film obejrzeć jeszcze raz. Ostatecznie stanęło na tym, że widziałem go już cztery razy. Gdy odkryłem "Community", nie oglądałem w zasadzie filmów. Tylko ten serial, do ówczesnego końca.

A więc? Kiedy ostatnio widziałeś "Trzy kolory", "Spiryted Away", "Siedmiu samurajów", "Big Lebowskiego" czy co tam lubisz? Czy może po prostu oglądasz po to, by potem wyzywać się w Internecie, bo ktoś nie lubi tego co ty? A może tak długo szedłeś tą drogą, że nie pamiętasz kiedy ostatnio spojrzałeś za siebie by zobaczyć, ile już jest za tobą... Jak bardzo daleko...

piątek, 9 sierpnia 2013

Felieton o cyferkach (part IV)

Ten odcinek miał być o wiele krótszy. Miał być podsumowaniem i ukazać się tydzień temu. Napisałem go, następnego dnia przejrzałem... I nie byłem z niego zadowolony. To był czwartek, nie chciałem pisać czegoś nowego i publikować bez przejrzenia na świeżo, po 24 godzinach. Nie chciałem też przekładać publikacji tego na sobotę lub niedzielę - stąd tygodniowa przerwa. Ten tekst wyszedł z pewnego przemyślenia kilka dni temu, w ogólnym planie w ogóle nie był wcześniej, na dodatek rozrósł się bardziej niż planowałem, ale nie chciałem niczego pomijać - mam nadzieję, że skróty wystarczą.

Wielu ludzi chce być dziś na siłę krytykami. Zaczynają od zakładaniu dwuzdaniowych tematów na forach, wmawiają sobie coś i żyją pod presją natychmiastowego znania się na wszystkim i wypowiadaniu się na każdy temat (wiecie, te dyskusje w których nie pada nic konkretnego, np. nt "Czym jest ambitne kino?"), w końcu chcą się bić na pięści, żeby ta druga osoba zgodziła się z tym co napisała wcześniej, a co można dopasować do każdego przedstawiciela danego gatunku. I najważniejsze: by ktoś obejrzał coś, co ty poleciłeś... Ale jak zapytać wprost to oni wcale nie chcą być krytykami. Wcale. Zaprą się.
Ale chcą, to widać. Chcą być krytykami. Chcą używać tych wszystkich sformułowań których używają w gazetach, bez pojęcia co one znaczą. Widzę w notkach znajomych, jak używają zdań, które ja zaczerpnąłem z podręczników. Chcą krzyczeć "Najlepszy film w historii!". Orson Welles skończył się na "Abbey Road". I życzyć śmierci za zjebany scenariusz do "Prometeusza", by chwilę później chwalić scenariusz właśnie. Ale skąd oni mogą wiedzieć, że świat filmu czy postaci powstają właśnie w scenariuszu... W skrócie, chcą być krytykami, pomijając wszystko co prowadzi do bycia krytykiem, i wywierać wpływ jak oni, bez zasłużenia na to.

Problem zaczął się, gdy to zaprzeczanie ("ja wcale nie! ja nie!") przestało wystarczać. Wielu takich ludzi zapewne podświadomie wierzy, że naprawdę stoją w miejscu, że stoją w tej neutralnej strefie. W rzeczywistości to cały czas jest walka z rzeczywistością właśnie. I trzeba iść do przodu w kierunku który wybrali, a to oznaczało przeklinanie krytyków. I dobrze trafili.

Nikt nie chce być krytykiem, kiedy okazało się, że są źli. Niedawno zajrzałem na profil pewnego użytkownika filmwebu - w opisie miał coś takiego: "Jebać krytyków, oni się nie znają. Pamiętaj, że najlepszym krytykiem jesteś ty sam!". Czyli najpierw sam musisz się zgodzić na to, by ktoś o tobie mówił: "Jeb się". To jedno zdanie jest właśnie końcowym efektem dosyć długiej kampanii przeciwko krytykom w której nie ma żadnych zasad i logiki. Nie pamiętam, czy ten pogląd funkcjonował już wcześniej, gdy ja zaczynałem, czy może to wymysł ostatnich lat? Jestem pewny, że nigdy nie usłyszałem jednego argumentu przeciwko krytykom ogólnie, po prostu z dnia na dzień zaczęto uważać, że trzeba nimi gardzić, jeśli chcesz być "swój". O co w tym chodzi, nie wiadomo. Najczęściej spotykam się z niechęcią do krytyków, bo oni nie potrafią się cieszyć kinem dopóki to nie ma jakiegoś trzeciego dna. To brzmi z pozoru sensownie, ale z praktyki wiem, że jest inaczej. Po pierwsze nigdy jak żyję nie zobaczyłem recenzji w której ktoś chwali film za trzecie dno, szczególnie w tych maksymalnych recenzjach (6/6, 5/5, 10/10, wiecie). Po drugie, nie ma znaczenia, jeśli tak napiszesz lub tak zasugerujesz, i tak usłyszysz że nie lubisz tego filmu za to właśnie, że nie posiada owego trzeciego dna. "lol, to miało być proste kino rozrywkowe, a ty się zachowujesz jakbyś oczekiwał drugiego stalkera" - jeśli kiedyś usłyszeliście takie zdanie, to wiecie, że macie wtedy do czynienia z człowiekiem który wsadził sobie kołek w mózg, blokując swoje procesy myślowe, by mógł powtarzać tylko to jedno zdanie w kółko. Szczególnie, że takie wypowiedzi nigdy nie mają pozytywnego celu. Gdy ktoś tak mówi, nie ma na celu udowodnienia, że to udany produkt - więcej, on sam wtedy pisze, że to nie jest dobry film. Wszystko co to zdanie osiąga to przekonanie cię, że to co napisałeś nie ma znaczenia, i nie masz prawa do tego co napisałeś. A więc to tylko efekt całej tej nagonki na krytyków, nie przyczyna. Co jeszcze mogło nią być?

Na pewno nie działa tu zasada zabezpieczenia się przed krytyką tego co się stworzyło, bo tacy ludzie nie są zdolni do tworzenia. Może to po prostu konsekwencja całego tego zaprzeczania rzeczywistości. Może chodzi o to, by każdy miał własne zdanie, a nie brał je od krytyka. Skąd się to wzięło? Widziałem różne głupoty, ale nigdy nie przeczytałem by ktoś dał ocenę wyższą niż uważa, bo się podoba krytykom. Zresztą, już mnie oskarżano o to, że zżynam opinię od Douga Walkera. Na forum "Supermana". Sami się dowiedzcie, jak bardzo się ona różni. Więc to na pewno nie to. Może to niedojrzały skutek buntu o którym pisałem w części drugiej tej serii felietonów? Może ktoś coś stworzył i natknął się tylko na nieracjonalną odpowiedź pozbawioną argumentów, więc krzyknął: "jebać krytyków, oni się nie znają!" i ktoś to podłapał? Może ktoś zrównał komentatorów na YouTubie z wykwalifikowanymi krytykami? Może po prostu poziom recenzji i krytyków spadł mocno w ostatnich latach - sami przyznajcie, ilu sami się słuchacie, i np. z ilu źródeł czerpiecie odpowiedź na pytanie: "iść na ten film do kina?". Może to ta fala ludzi celowo niszczących różne internetowe rankingi, w stylu tego na filmwebie? Może chodzi o to, że komuś nie podobały się klasyki i poszedł na wojnę z całym światem, a inni to podłapali? Metoda całkiem skuteczna - nie atakować samych klasyków tylko podmiot który te filmy klasykami uczynił.
A może wszystkie te sytuacje nastąpiły pewnego dnia jednocześnie, zsumowały się i nastąpił wybuch, których efektów nie można cofnąć tak po prostu. Może. W tej sprawie nie ma nic pewnego, więc nawet spekulacje wydają się na wyrost. Nagle grupa ludzi, w tym ci chcących być krytykami, zaczęła krzyczeć: "Jebać krytyków", a świat to zaakceptował.

Jeśli dziś obejrzycie jakąś wideorecenzję czy coś w tym stylu, to niemal zawsze będzie tam coś w stylu "Ale będzie hejt w komentarzach"; "Już czuję te komentarze - wy jesteście krytykami, nie znacie się, nie lubicie Nolana..."; "Komentujcie, odpisujcie, nawet krytykujcie ale proszę o same konstruktywne opinie". Co to za masło maślane, konstruktywna krytyka? Nie ma żadnej innej. Wyzywanie się nie jest krytyką. Zresztą, ogarnijcie się, serio. Po co wam własna strona, skoro nie usuwacie wyzwisk? Przestańcie żyć w jakimś zjebanym filmie Linklatera i nie proście na wstępie, że chcecie dyskutować tylko przy użyciu konstruktywnych argumentów. Jeśli oni zaczęli dyskusję bez nich, to się nie zmieni bo wy ładnie poprosicie. Z takiej dyskusji nic nie wyniesiecie. Wy tylko zmarnujecie czas, a tamta osoba i tak nie zmieni o was zdania. Zadajcie sobie pytanie, czy to działałoby gdybyście wy najpierw nie wyrazili na to zgody?

Ale to mnie poraża, serio - ludzka zgoda na pogardę do każdego, kto potrafi sformułować swoją opinię na jakiś temat, bo tym teraz tak naprawdę jest już krytyk. Nie tylko osobą pracującą w redakcji, która dostaje za to pieniądze a wcześniej ukończyła jakąś szkołę. Zgoda, to wszystko jest konsekwencją ruchów opisanych przez Ayn Rand ponad pół wieku temu, i od tamtego czasu nic się nie zmieniło, ale... teraz jest inaczej jednak. Jest Internet, nie jesteście ograniczeni ani do bycie wychowywania w małej grupie, ani do tworzenia właśnie dla głupców, bo w innym przypadku nikt was nie będzie oglądać.

Zresztą, przystańmy na chwilę, i zgódźmy się wszyscy: chrzanić krytyków i ich opinie. Ale kto wtedy będzie krytykiem? Oni wrócą, bez wątpienia. Filmów obecnie powstaje 10 tysięcy rocznie, i jeśli wyjąć recenzentów to wszyscy zmienią się w tych szarych obywateli  którzy nie interesują się kinem. Znacie ich, to oni wypisują na forach posty "Dziś tylko transformery wychodzą, kiedyś było lepiej!". To efekt reklam i żerowania na braku zainteresowania ze strony samej publiki. To oczywiste, że to nie będzie zadowalający stan rzeczy, i długo się nie utrzyma. I krytycy wrócą... Ale nie prawdziwi, tylko samozwańczy, i nazywać się będą inaczej. I zgadnijcie, kim oni będą? A poza tym, co kogoś nim tworzy, gdzie jest granica? Zapewne niedługo świat będzie na tyle ogłupiony tą sytuacją, że nakręcą na ten temat opowieść wzorowaną na "Łowcy Androidów".

W każdym razie, świat o który walczycie każdego dnia, ma się bardzo dobrze. Bycie krytykiem jest już złe. Słuchanie się krytyków też jest złe. Posiadanie własnej opinii i dzielenie się nią też jest złe, bo jesteś już wtedy krytykiem. Pisanie dla siebie też jest złe, ale to z innych przyczyn. Pisanie dla innych już jest dobre, ale tylko pod warunkiem, jeśli zgadzasz się na głupców w komentarzach którzy przyjdą tylko po to, by cię obrazić - wtedy takie działanie dla dobra społecznego jest akceptowalne. Ale z kolei trzeba znaleźć ludzi, którzy będą chcieli być tymi złymi i się ciebie posłuchają, czyniąc z ciebie tego złego, czyli krytyka. Cel osiągnięty. Wszystko jest tak jakby złe, ale pod pewnymi nieokreślonymi warunkami może być dobre. Metamorfoza w wystraszone owieczki dobiegła końca dawno temu, i większość tylko wyczekują Zbawiciela który powie, kiedy wolno im czegoś nie lubić.

A ja jestem sobie z boku tego wszystkiego. I podążam swoją drogą. Nie, nie będą się określał jako krytyk albo znawca. Dziś te słowa wyrażają zupełnie co innego niż kiedyś. Teraz to właściwie brudne słowa. Jeśli chciałbym ich użyć, musiałbym od razu dodawać: "...ale wiesz, nie takim jak..." i tłumaczyć dalej. Mowy nie ma. Poczekam, aż te terminy znów będą znaczyć to co powinny, bez żadnego ironicznego lub auto-destruktywnego akcentu.

czwartek, 8 sierpnia 2013

NA KRAWĘDZI PRAWA (Where the Sidewalk Ends)

Film Noir & Crime, 1950


Ginie mężczyzna, a jednym z podejrzanych jest gość określany jako Paine. Wysłany po niego zostaje śledczy Dixon. Gdy znajduje podejrzanego w jego mieszkaniu, szybko wywiązuje się krótka bójka. Jeden konkretny cios w twarz i Paine ląduje na podłodze... martwy.

Przypadkowe morderstwo daje solidnego kopa filmowi, który i bez tego miał świetne tempo - reżyser Otto Preminger wykorzystał cały materiał z nawiązką, ale od tamtego momentu, w którym bohater nagle podjął decyzję której się nie spodziewałem, doszedł jeszcze jeden element: napięcie. Bardzo, bardzo wysokie.



Po jakimś czasie, gdzieś w 2/3 filmu, bardzo mocno rzuca się w oczy fakt, że nad scenariuszem pracowało kilka osób. Wątek morderstwa z obu stron (policji i mordercy) jest bardzo dynamiczny, szczegółowy i po prostu bardzo, bardzo dobry. Logiczny, bezlitosny i napięty. Ale już wątek przeszłości bohatera (jego ojciec był przestępcą) zgubił się całkowicie. Jego prywatna ambicja przyskrzynienia pewnego mafioza też idzie się gonić, podobnie jak owy mafiozo.

Zakończenie jakoś to składa do kupy, do tego zaskakuje jako kino noir, dając pewną nadzieję. Fani gatunku będą zadowoleni, to pewne. Świetna intryga i klimat. Brak polskich napisów.


6/10
http://rateyourmusic.com/film/where_the_sidewalk_ends/


Top reżyserski Premingera

1. Laura - 7/10
2. Anatomia morderstwa - 7/10
3. Na krawędzi prawa - 6/10
4. Twarz anioła - 5/10

piątek, 2 sierpnia 2013

Noc oczyszczenia (zbrodnia, nie film)

Thriller, 2013


"Przyszłość. Bezrobocie i przestępczość minimalne. Brutalność ledwo istnieje. Z jednym wyjątkiem" - to pierwszy tekst, jaki zobaczyłem. Po nim nastąpiła seria zdjęć brutalności godnej wojny z, ja wiem?, Iraku, Syrii, strefy Gazy, Wietnamu, Somalii, Libanu i kilku innych zapewne. Ja tak patrzę na tę masakrę i zastanawiam się, ilu ludzi żyje w świecie filmu, skoro taka miazga jest "wyjątkiem". 100 bilionów? Musiałem coś źle zrozumieć, więc lepiej przeczytam opis.

"Przyszłość. Rząd postanowił, że jednego dnia w roku legalne jest każde przestęstwo, dzięki czemu pozbyto się problemu przestępczości przez resztę roku". Tu chciałem wkleić jakiś obrazem ze statuetką i podpis: "Gratuluję! To najgłupszy pomysł na świat filmowy w historii!", ale nie znalazłem nic pasującego. Każdy widząc taki opis zacznie zadawać pytania: skąd rząd wziął taki pomysł? Jak go wprowadzono? Jak na to zareagowała reszta świata? Jak na to zareagowało samo US? Wszyscy się zgodzili? Dlaczego? Jak ich przekonano, że to da właśnie taki efekt? Skąd oni sami wiedzieli, że tak się stanie? Pierwsze ważne pytanie, do którego prowadzą wszystkie pozostałe: jacy idioci to wymyślili? Odpowiedź jest niestety całkiem prosta, bo kino już kilka razy zhańbiło się filmami propagujących obraz człowieka jako istoty złej w swojej naturze. Tym właśnie są ludzie odpowiedzialni za ten film, nienawidzących samych siebie. Bo jakie społeczeństwo zgodziłoby się na taką decyzję rządu? Takie które nienawidzi i chce zabijać, nie ponosząc za to odpowiedzialności. W ten sposób twórcy filmu widzą samych siebie, a także ciebie i mnie. W ten sposób widzą człowieka i wszystko, co on sobą reprezentuje. A raczej - jak chcą, by inni na niego patrzyli, oraz by nie osądzali ich samych za to, bo są za słabi by się zmienić. W innym wypadku nie można dojść do stanu, w którym kręci się film w tak prostej linii prowadzący do moralnej niewoli.

I by zamknąć ten temat na tym tekście, zacytuję pewną ważną książkę: "Jeśli człowiek jest zły z natury, nie posiada woli i nie zmieni tego żadna siła; jeśli nie posiada woli, nie może być ani dobry, ani zły: robot jest pozbawiony moralności. Traktowanie jako grzechu człowieka faktu, wobec którego nie ma wyboru, jest kpiną z moralności. Traktowanie natury człowieka jako jego grzechu jest kpiną z natury. Karanie go za grzech popełniany przed narodzeniem jest kpiną ze sprawiedliwości. Uważanie go za winnego w kwestii, w której nie istnieje niewinność, jest kpiną z rozumu. Zniszczenie moralności, natury, sprawiedliwości i rozumu za pomocą jednego pojęcia jest niedoścignionym wręcz wyczynem zła."



A teraz przejdę do tego, czego napisanie wymagało ode mnie w ogóle obejrzenie filmu.

Bohaterowie są tragiczni. Standardowa rodzinka należący do 1%. Okciec chcący bezpieczeństwa i popierający "Czystkę" bo to ratuje kraj, więc majstruje w swoim domu system bezpieczeństwa. Matka, która ma tu chyba rolę bycia stereotypową kobietą (do tego wrócę). Córka z wiecznym fochem, i generalnie się nie odzywa. Syn, który jest emo-creepy. Jego jedynym celem w życiu jest siedzenie w kącie z guglami na oczach, dzięki którym widzi obraz z kamery którą przyczepił do samochodzika, z kolei dzięki temu może chodzić po domu bez właściwego chodzenia po nim. Chodzenie jest dla lamusów.

Fabuła jest tragiczna. Jest ta czystka, ale ojciec barykaduje się po zęby, więc... gdzie akcja? Trzeba doprowadzić do debilnego zwrotu akcji, w stylu mężczyzny (zgadnijcie, jaki będzie mieć kolor skóry) wbiegającego do dzielnicy i krzyczącego o pomoc. Syn zdezaktywuje całą fortecę by go wpuścić, a po 5 minutach przyjdzie cała sekta domagająca się zwrotu ich ofiary. A jak nie to wejdą i zabiją bohaterów.

Błędy logiczne... one nie tyle są ile cały film składa się wyłącznie z nich. Nie ma tu ani jednej logicznej decyzji ze strony bohaterów. Najbliżej tego było chyba wyłączenie świateł bohaterom, gdy "poproszono" o zwrot ofiary, ale to nawet jest "tak-sobie-logiczne". Siedzą w pokoju w trzy osoby, czwartej brakuje. Trzeba wyjść i jej poszukać. Zostawiamy rodzinę w jedynym pokoju w całym mieszkaniu, do którego prowadzoną drzwi bez klucza. Po wyjściu ojca matka słyszy głos brakującej córki - wychodzi oczywiście, zostawiając syna samego.

Chcecie coś większego, ale nadal bez spoilerów? Proszę bardzo: po zabarykadowaniu się żaluzjami z tytanu i całą resztą, do dziewczyny zakrada się jej chłopak. Jakoś. Cała ta forteca za grube tysiące poszła się j... przez jednego smarkacza. Świetna ochrona dla rodziny przed 800 milionami mieszkańców USA, którzy chcą zajebać wszystkich, którzy nie chcą zajebać innych.
Jeszcze lepsze jest to, że ten smarkacz zakradł się nie dla seksu, tylko by pogadać z jej ojcem. Bo on musi się zgodzić na ich romans! Dobrą okazję wybrał. Pewnie czekał cały rok. I nie, ich rozmowa nie wygląda tak. http://www.youtube.com/watch?v=nil6Fh4riM8 Nie, ich rozmowa będzie jednym z największych debilizmów całego filmu.

Błędy psychologiczne są olbrzymie. Na początku gdy syn zakrada się swoją creepy samochodówką (o wyglądzie spalonej lalki, warto dodać), jest dzień i w ogóle. Matka - przyzwyczajona do tego zapewne - odwraca się, widzi mały samochodzik i w pisk. Ale gdy jakiś czas później syn zakradnie się po ciemku, nocą, do pewnego człowieka, ten się w ogóle nie wystraszy. Przykład może słaby, ale przynajmniej bez spoilerów.

Same podstawy świata filmowego to nie jedyna obraza, którą widz usłyszy. Na końcu przecież będzie seria uderzeń w twarz (w przenośni), gdy to bohaterowie (zgadnijcie, jakiej płci będzie ta właśnie postać od łzawych wątpliwości) będą dochodzić do strasznych wniosków, że ta noc "czyszczenia" to straszna rzecz, i jak człowiek mógł do tego dopuścić... Dochodząc do wniosku, że - tadaaam! - człowiek jest zły. Oni sami w tym momencie nie obrażają samych siebie ani widzów. Widzomo, że oni są amebami, a wszyscy widzowie to odmiana pleśni, a nie ludzie właśnie (tutaj wrócić do wstępu, nie będę pisał jeszcze raz tego samego). I po wszystkim, wraz z nastaniem świtu, wszyscy zachowują się, jakby nie mogli już zabijać. Mogą. Mogą cię zabić. I kto im jak udowodni, że zrobili to minutę za późno? Albo i kiedy indziej? Zabiją, ukryją ciało, proste. Są w stanie to zrobić, to już ustalone.

Najlepsze jest to, że przez całą tą masakrę i psychodeliczną udrękę myślałem tylko o jednym: wsiądź do samolotu, poleć do Paryża w obie strony. Powinno ci to zająć 12 godzin. Już nawet bez opuszczenia kontynentu na stałe, skoro mieszkasz w kraju zamieszkałym wyłącznie przez morderców, pierwszym logicznym krokiem byłoby ucieczka. Nawet bez tej całej troski o rodzinę. Miej tę firmę w US, ale prowadź ją przez Internet. Ale i bez tego - to jedno zdanie, z lotem samolotem, zabija ten film. Wszystko inne - tego wielu może nie dostrzec, nie myśleć o tym, nie być tego świadomymi. Ale to jedno zdanie wystarczy, by ten film zwyczajnie nie zadziałał.

Módlcie się, żeby przez następne 10 lat nie powstał film gorszy. Nie chodzi mi o to, że ktoś go obejrzy i uwierzy, że faktycznie agresja i nienawiść bierze się znikąd. Ludzie już teraz w to wierzą (ale gdy ktoś zawoła, że geje są be, to już będą udawać, że nie rozumieją, jak można bezpodstawnie kogoś nienawidzić, nawet go nie znając). Ale skoro kino jest za głupie, by pokazać ten temat we właściwy sposób, niech chociaż te złe obrazy wychodzą stosunkowo rzadko.

A ja oczekiwałem głupkowatego thrillera. Psia mać. Się rozpisałem. A to można jeszcze wypunktować głupoty z ekonomicznego punktu widzenia (takie rzeczy też już widziałem w necie, odnośnie tego cudownego "minimalnego bezrobocia").


1/10.
http://rateyourmusic.com/film/the_purge/

czwartek, 1 sierpnia 2013

Straszny film 5

Absurdist Comedy, 2013


Miał być najgorszy film roku. Nie wyszło. Mam wrażenie, że twórcom w ogóle nie zależy na niczym. Już nawet data premiery się nie zgadza, film na Halloween wypuszczają w kwietniu, więc nawet w wersji dvd wyjdzie dużo za wcześnie. Poza tym, jest to część z serii parodiującej inne filmy... jakie to były film? Dopatrzyłem się pojedynczych nawiązań do "Evil Dead", "Domu w głębi lasu", "Czarnego łabędzia", "Genezy planety małp"... i to wszystko. Są niby nawiązania do "Paranormal Activity", ale one bardziej wyglądają na nawiązania do "A Haunted House". Ważne jest to słowo: nawiązania. Czyli: "hej, jesteśmy świadomi istnienia tamtego filmu. A teraz przechodzimy do następnego żartu". Nawiązanie do "Evil Dead" wygląda tu tak, że jakaś dziewczyna wchodzi do piwnicy, znajduje książkę, czyta wiadome zaklęcie... I nic się nie dzieje. "Żart" polega na tym, że jednak się dzieje, ale piętro wyżej, gdzie ludzie oszaleli i odcinają sobie wszystko po kolei, i wymiotują, i... tak kilka razy, bo tamta dziewczyna chce by coś się działo, ale nic z tego nie widzi, więc czyta zaklęcie i czyta, i czyta, i czyta, i czyta... I wymiotują, i obcinają, i wymiotują, i obcinają, i czyta, i wymiotują. Brzmi jak bardzo śmieszny kawał, prawda? Tego się właśnie spodziewaliście, chcąc obejrzeć parodię filmów Raimiego?



Popularne jest powiedzenie: "100 żartów, z czego co dziesiąty zabawny". Standardy w tym przypadku wyglądają nieco inaczej: w ciągu pierwszych 4 i pół minut doliczyłem się 37 gagów. Żebyście mieli porównanie - by scenariusz serialu komediowego przeszedł, musi być jeden gag na pół minuty. Tutaj pojawia się co 8 sekund. A działa tylko jeden z nich:

Opętana Lindsay Lohan: I'm going to blow you across the room.
Charlie Sheen: Sounds awesome.

Nie jest zbyt dobry, ale można się uśmiechnąć. Potem tempo spada, ale statystyczna ilość udanych żartów będzie się zgadzać do końca. Wtedy chyba w ogóle dano sobie spokój z żartami, fabuły czy motywu głównego nigdy nie było. Robiono tylko mnóstwo żartów od których biło tylko jedno: zerowe pojęcie o tym, co jest śmieszne (nawet nie wiecie, ile sytuacji tu jest powtarzanych - wyobraźcie sobie rozmowę w której jedna osoba odpowiada tylko "My penis"). W większości skupiono się na fizycznym ranieniu kogoś, szczególnie niemowlaków, jak to miało być śmieszne nie mam pojęcia.

Najniższej oceny ode mnie nie będzie, bo nie jest to jednak poziom choćby "Poznaj moich spartan". Tam bardziej się starają.


2/10.
http://rateyourmusic.com/film/scary_movie_5/