środa, 4 czerwca 2014

Atlas Zbuntowany, cz. 2

Political Drama, 2012


...cóż. Czuję się, jakbym zjadł kilogram gwoździ, które teraz zalegają mi w żołądku. I żeby było jasne - jestem w pełni świadom, że takiej książki jak "Atlas zbuntowany" na stan dzisiejszy w ogóle nie można przełożyć na medium filmu, i nawet nie mam zamiaru tu zaczynać tego tematu, bo żeby go objąć, musiałbym mu poświęcić z 8 do 10 felietonów. Tak na początek. Nie istnieją tacy aktorzy, którzy by udźwignęli takich bohaterów jak Henry Rearden. Nie ma takiego scenarzysty, który by przełożył na język obrazu narrację z książki. Kino w ogóle jako sztuka jest za młode i zbyt głupie by unieść ten monument - opanowało plucie na ludzkość, ale żeby odnieść się do niej z szacunkiem? Stworzyć obraz kompletny, samowystarczalny, odnoszący się do wszystkich najważniejszych pytań i udzielający na nie konkretnych odpowiedzi? Nieposługujący się metaforami, przenośniami, tylko umiejący stanąć na ziemi, komunikując się z widzem bezpośrednim językiem? Na stan dzisiejszy są póki co przebłyski, że kiedyś do tego dojdzie. Dzisiaj nie ma nic, co by pozwoliło zaistnieć prawidłowej adaptacji powieści Ayn Rand.

Ale na poprawną adaptację w ogóle mógłbym liczyć. Ponieważ pierwsza część "Atlasu..." taka właśnie była. Udanie zaadaptowano poszczególne elementy z technicznego punktu widzenia i podczas seansu nawet odczuwałem przyjemność z przebywania w świecie, którego bohaterowie postępują według filozofii obiektywizmu. W przypadku drugiej części - cóż, widzę wysiłek włożony w ten film. Jestem świadom problemów przedprodukcyjnych (zmiana całej obsady + poradzenie sobie z decyzjami które wtedy podjęto), oraz tego, że to środkowa część trylogii. Dobrze poradzono sobie z wprowadzeniem widza - przypomniano mu, co się działo, cały układ fabularny, przedstawienie postaci, to wykonano bez problemu. Jeśli nie czytałeś książki, większość wątków zrozumiesz bez problemu. Dowiesz się, że w pierwszej części
rząd uniemożliwiał wprowadzenie Metalu Reardena na rynek, ale jednak to zrobili i dzięki temu powstała Linia Johna Galta. Teraz rozwijają się dwa wątki - jeden mający na celu uruchomienie rewolucyjnego silnika, który ktoś zostawił na stercie złomu w opuszczonej fabryce, a który sprawiłby, że każdorazowe korzystanie z energii byłoby 100 razy tańsze. Drugi wątek to Rearden nie zgadzający się na udawanie, że Państwowy Instytut Naukowy w uczciwy sposób kupuje od niego jego metal. Taka dezaprobata jest jednak nielegalna, i cała sprawa nabiera coraz poważniejszych kolorów...
Jeszcze nad paroma elementami mógłbym pochylić czoło i znaleźć powód, by je pochwalić (zmieszczenie wszystkich wydarzeń z książki w filmie, jedynie Ragnara i rozmowy o seksie zabrakło; montaż), ale ogólne wrażenia z seansu to właśnie garść gwoździ w żołądku i wrażenie, że za adaptację wzięli się ludzie, którzy co prawda byli zafascynowani książką, i im też zmieniła ona światopogląd... Ale nie przeczytali jej uważnie i po tygodniu od lektury pamiętali co 50 stronę. A do tego mieli blade pojęcie o sztuce filmowej.

Pieruńsko mnie bolało, gdy słyszałem beznadziejne dialogi służące ekspozycji na skróty. Przez pierwsze 20 minut bohaterowie mówią sobie tylko "Przecież wiesz, co się stało w pierwszej części. To, to i to; Tak, wiem, ale stało się też to i to, i myślę o tym to i to, i w ogóle to to i to". Gra aktorska jest w najlepszym wypadku akceptowalna z wieloma słabszymi momentami. Efekty specjalne to tylko poziom wyżej od dna... Praktycznie każdy element składowy jakiegokolwiek filmu wykonano tutaj w sposób haniebny.

Ale gwoździe w brzuchu biorą się z tego, że to się nijak ma do książki. Bohaterowie nie przechodzą tutaj tego rozwoju, który był w książce. Hank wychodzący przed sąd, by powiedzieć swoją przemowę - skąd to się wzięło? W filmie wygląda to tak, jakby to tam zawsze było, podczas gdy rozwój wewnętrzny tej postaci to jedno z największych osiągnięć Ayn Rand. Ona wyliczyła to wszystko co do słowa, a w filmie nic z tego nie ma. I całej reszty też nie ma. Patrzyłem na którąkolwiek postać i to był ktoś zupełnie inny. Inaczej się zachowywali, żyli w innych warunkach, a sceny rozgrywały się inaczej niż w książce bez utrzymania tej samej argumentacji stojącej za nimi. W filmie większość fabuły rozgrywa się w inny sposób na rzecz przyspieszenia i zmniejszenia wszystkiego w dwóch godzinach, co się udaje, ale zrobiono to poprzez zapomnienie, co te same sceny w książce symbolizowały.

Z kolei strona filozoficzna... leży. Dosłownie. W filmie jest ta sama scena katastrofy pociągu, ale na ekranie w ogóle nie wyjaśniają, w jaki sposób obecny system ekonomiczny i polityczny przyczynił się do tego. Gdy Lillian nadal zostaje żoną Hanka, w ogóle nie wyjaśniają, czemu to robi. Gdy Allen opowiada o genezie "Kim jest John Galt", tak naprawdę nie wyjaśnia, czemu zaczęli to mówić. Tak naprawdę to wątpię, by ktoś zrozumiał z obejrzenia filmu, o co chodzi producentom, i na czym polega zbrodnia polityków w tym filmie. Z samego filmu da rade odczytać opowieść na poziomie fabuły, ale w "Atlasie zbuntowanym" nie ma żadnego drugiego dna do odnalezienia, tu wszystko jest połączone i stanowi całość. Bez filozofii i psychologii pozostaje pustka.

Zapewne kiedyś obejrzysz, jeśli czytałaś książkę. Ja jedynie przygotowałem cię na to, co zobaczysz. Przez cały film można po prostu analizować scenę po scenie i mówić: "Nie", "To jest źle", "To nie ma sensu", "To nie tak powinno być". Całej reszcie odradzam, nie będziecie wiedzieli jak to ugryźć i po seansie zostanie wam mętlik w głowie.

2 komentarze:

  1. 1.W Drodze (Jack Kerouac, 1957)
    2.Świat Według Garpa (John Irving, 1978)
    3.Paragraf 22 (Joseph Heller, 1961)
    4.Tysiące Wspaniałych Słońc (Khaled Hosseini, 2007)
    5.Król Szczurów (James Clavell, 1962)
    6.Nieznośna Lekkość Bytu (Milan Kundera, 1984)

    To wycinek z mojego rankingu książek. Z pięciu z tych lektur powstały filmy (TWS podobno powstaje) których nie widziałem i nigdy nie obejrzę. NIGDY. To masochizm i pieprzenie wspaniałych wspomnień. Jedyne które mi się spodobały to te które obejrzałem zanim przeczytałem (Zabić Drozda, Lot nad Gniazdem, Forrest Gump)..

    A nie,"Życie Pi" to wyjątek.

    Ale oglądanie ekranizacji ulubionych książek, i to jeszcze ekranizacji nisko ocenianych jest wchuy złym pomysłem.

    - goandrewgo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słuszne stanowisko.

      A obejrzałem, bo... ciekawość. To jak zobaczyć "Making off" z "Titanica" czy coś, sprawdzić tylko, jak oni to zrobili. Jak pewne monologi przeniesiono na ekran, i co z tego wyszło. I reakcje ludzi były skrajne, szczególnie, że większość ludzi odbiera "Atlas..." i filozofię obiektywizmu w przedziwny sposób. Jako osoba, która doszła już do tego, że czyta tę powieść dla przyjemności, chciałem się podzielić zdaniem kogoś, kto ogarnia temat. W tym sensie nie był to taki zły pomysł.:)

      I odczuwałem jednak pewną przyjemność podczas seansu. Nie męczyłem się, czas mi zleciał, i cały czas wyłapywałem cytaty z książki, przypominałem sobie, jak to wyglądało, szczegóły stawały mi w oczach... Potrafię się tym cieszyć.:)

      Usuń