piątek, 29 listopada 2013

(felieton) Przemyślenia po "Louie"

Obejrzałem niedawno pierwszy sezon "Louie". Na początku jednego z odcinków główny bohater gra z przyjaciółmi w pokera. Jeden z nich jest gejem, więc szybko pojawiają się żarty na ten temat. Równie szybko wypływa pytanie: "Czy jako gej uważa, że Louis nie powinien na scenie używać słowa faggot?".

Wyjaśnia więc, że określenie "faggot" wzięło się ze średniowiecza, gdy chciano ich spalić razem z czarownicami, tylko że uznano ich "niegodnych", więc po prostu wzięli, związali ich w paczki i tak spalili z boku. Dodał następnie, że każdy homoseksualista będąc bitym w bramie przez chuliganów słyszy takie i podobne słowa. I przypomina sobie ową sytuację, gdy słyszy to określenie, działa to na niego, nawet gdy zostało użyte jako żart.

wtorek, 26 listopada 2013

(serial) Legit

"Legit", serial autorstwa Jima Jefferiesa. Widzieliście jego wideo "Alcoholocaust"? Kończy je skecz dotyczący kolegi z dzieciństwa, który był chory na dystrofię mięśni. Ku zaskoczeniu wszystkich żyje nadal, ma ponad 30 lat, i gdy Jim go odwiedził, ten powiedział: "Nigdy nie byłem z kobietą. Zabierzesz mnie do prostytutki?", na co komik się oczywiście zgodził. Historia ponoć prawdziwa, ale liczy się fakt, że jest przekomiczna, i bardzo czarna. W końcu większość żartów dotyczy choroby i tego, że seks prawdopodobnie będzie zabójczy. Ten skecz trwa ponad 20 minut, w całości jest odegrany przez Jima, i posłużuł za materiał na pilota tego serialu.

Całość liczy póki co 13 odcinków, i jest to w sumie całościowa produkcja. Jim by stać się bardziej odpowiedzialnym człowiekiem, pozwala po wszystkim zamieszkać koledze na wózku (w serialu nazywa się Bill), razem z nim sprowadza się Steve, brat niepełnosprawnego, który niedawno rozwiódł się, a od czasu do czasu pojawia się Ramona, opiekunka Billa ze szpitala.


poniedziałek, 25 listopada 2013

(książka) The Perks of Being a Wallflower

Osoba podpisująca się jako Charlie śle listy do pewnej osoby. Nie wiemy kim ona jest, ona z kolei nie wie, kim jest Charlie. Pisze, bo chce wierzyć, iż jest na świecie taka osoba jak ona - usłyszał, że ona potrafi słychać, i nie wykorzysta tego, o czym się dowie. Bohater zmienia dane i nie zamieszcza adresu zwrotnego. Jego przyjaciela znaleziono martwego, popełnił samobójstwo. Wszyscy zaczynają się martwić, jak Charlie to zniesie - psychiatra organizuje spotkania, nauczyciele dają mu wyższe oceny mimo, że nie zasłużył. On sam często krzyczy i bardzo wiele płacze, czasami sam nawet nie wie czemu tylko tak umie reagować na wiele rzeczy. Ale rok się skończył, wakacje niedługo przeminą, zacznie się nowa szkoła. Tym razem liceum. Boi się tego, stąd pomysł z listami, w których opisuje wszystko.

Względem filmu - książka zawiera ogromną ilość szczegółów, tła, detali i historii. To właściwie coś na kształt uzupełnienia - opisane zostały chwile w starej szkole, tamtejsi znajomi. Znana rodzina bohatera sięga tak daleko jak to się chyba da. Dziadkowie, ciotka, i wiele innych. Charlie też więcej spędza z nimi czasu, opisana jest ich przeszłość (wspólne oglądanie finału "MASH"), święta, oglądanie "To wspaniałe życie" u dziadka. Przy okazji - urodziny Charliego wypadają tuż przed Gwiazdką. Czytelnik pozna również dziewczynę Billa, nauczyciela angielskiego, który w tej wersji da o wiele więcej książek swojemu uczniowi. W tym "Obcego" czy "Nagi lunch". Pojawi się też więcej piosenek na składankach, m.in. "Gypsy" Suzanne Vega, której w filmie nie ma, a ja często lubię włączyć sobie ten kawałek przed zaśnięciem.

Więcej też powiedziano o innych postaciach, siostra ma więcej niż jednego chłopaka przez ten czas. Więcej o końcówce znajomości z Bradem, o przeszłości Sam. Wprost też poinformowano czytelnika o tym, co Charlie napisał w liście do Sam na Gwiazdkę, podczas gdy w filmie trzeba było się tego domyślić (i jak się okazało, miałem rację).

Wolę film jednak. Bohater filmowy jest bardziej dostojny (niemal w ogóle nie płacze, jest bardziej pewny siebie, w książce jest piątym kołem dla Alice, Boba i reszty, w filmie autentycznie go polubili i byli wzajemnie dla siebie przyjaciółmi), narracja filmowa - o wiele przecież trudniejsza - została lepiej wykorzystana do opowiedzenia tej historii, końcówka wypada o wiele naturalniej na ekranie niż w listach. I może to dlatego, że znałem historię, nie wywarła na mnie takiego wrażenia jak film. Końcówka jest gorzej przedstawiona, stało się tam to co mogło przytrafić filmowi, bo pojawia się niejako na doczepkę, zamiast finałowe uzupełnienie bez którego ta historia nie ma żadnego sensu.

Lepiej za to poradzono sobie z myśleniem Charliego o przeszłości i przyszłości. W filmie wypala pod koniec "Wiem, że kiedyś będziemy tylko historiami", w książce naprawdę wiele o tym myśli. Czy gdyby dziadek nie bił matki, to ta nie pragnęłaby wyjść za kogoś, kto nie będzie jej bił, przez co nie poznałaby ojca i w efekcie Charlie nigdy się nie urodził. Zastanawia się nad "dniami chwały", które przeżywa każdy sportowiec wybiegający na boisko... i myśli, czy przypadkiem nie mijają jego własne "dni chwały", i nawet tego nie zauważa.

To oczywiście wciąż ta sama opowieść, o bardzo skomplikowanym problemie filozoficznym, zmianie tego w co się wierzyło do tej pory, gdy dostrzega się błędy swojego rozumowania. Tak szczerze to nie zdziwiłem się, gdy na końcu Bill dał uczniowi "Źródło", sugerując by podszedł do tej genialnej powieści bardzo sceptycznie. Raczej poczułem zadowolenie, bo to coś właściwego w takim momencie. W filmie "Źródła" nie ma.:)

Warto to przeczytać, choćby jako uzupełnienie tego - z braku lepszego słowa - filmowego uniwersum, o którym faktycznie można myśleć i zastanawiać się nad pewnymi elementami. Np. do kogo pisze te listy? Piąty raz stykam się z tą opowieścią, i tak sobie myślę... on mógłby pisać do samego siebie z przyszłości. To by pasowało do tej postaci, potraktowanie samego siebie jako oddzielnego człowieka, wyidealizowanego (bo z przyszłości). Ale to tylko ślepy strzał. Zapewne pisze do zwykłego psychiatry w innym stanie Ameryki Północnej.

sobota, 23 listopada 2013

Przeszłość (5/10)

Drama, 2013


W sumie... mogło być gorzej. Oczywiście, to kolejny "głupi film o głupich ludziach i ich głupim życiu", ale tym razem w ogóle się nie denerwowałem. Tak, wszystko czym ta opowieść jest to pokazywanie mi bohaterów i krzyczenie do ucha: "Patrz, jacy są chujowi, Boże jaki żal!!!!" na przemian z naprawdę śmiesznymi sytuacjami. Pierwsza scena, powitanie na lotnisku, gadają ze sobą przez szybę, nie słyszą się nawzajem ale i tak gadają. Bardzo brakowało mi śmiechu z taśmy w tym momencie. Potem matka gania syna po podwórku - bardzo przedramatyzowana sytuacja, bierze się znikąd, wcześniej długo na niego krzyczała, poleciały poważne inwektywy, a i pościg nie był wcale krótki. W końcu go łapie, zaciąga do pokoju w brutalny sposób, zamyka a młody pierwsze co robi to próbuje rozwalić drzwi. Kopie, krzyczy, matka wychodzi a ojciec nic nie mówi. Zaczyna sprzątać, tamten cały czas krzyczy i tłucze... i wtedy gdy wydaje mi się, że scena nie może być bardziej absurdalna, to stary w końcu nie wytrzymuje, otwiera drzwi i krzyczy na małego: "Co? No Co? O co ci chodzi?". Umarłem ze śmiechu.

To tylko przykłady, żeby was zapewnić, że Asghar Farhadi nadal kręci głupie i śmieszne kino. Tylko już nie potrafi tak tym irytować. Aktorzy grają nijako, ale chętnie zwalę winą na reżysera za ich poprowadzenie. Dramaturgia jest wymuszona, nic się nie dzieje i wszystko co czułem to zmęczenie. Strasznie się to wszystko mi dłużyło. Śmieszne/żenujące momenty były bardzo krótkie i niewarte nawet wypisywania (w stylu: młody z nożem wielkim jak katana dziubie kukurydzę, mało sobie ręki przy tym nie odcina trzy razy na sekundę, trwa to jakiś czas a jego ojciec tylko "Ej, uważaj"). Do tego scenarzysta nie ma zielonego pojęcia o prowadzeniu dialogu, ani po co dialog w filmie w ogóle jest od samego początku. Jakby tego było mało, to nikt na planie nie wiedział, gdzie ta historia zmierza ani po co zaczęto o tym wszystkim kręcić film.

Jestem zmęczony. Przynajmniej mam to już za sobą.
http://rateyourmusic.com/film/le_passe/

piątek, 22 listopada 2013

(felieton) 7 powodów, by nie czytać "Perks..."

To nie jest opinia o książce. Ta będzie w poniedziałek. Problem w tym, że wystarczy wziąć ją do ręki i w kilka sekund podjąć decyzję: "to chyba nie jest coś dla mnie" i odłożyć ją na półkę. Wystarczy obejrzeć okładkę z przodu i z tyłu, zobaczyć co tam wypisano i... i na tym ta relacja się skończy.



1. "Drogi przyjacielu, piszę do ciebie, bo jako jedyny mnie rozumiesz Chciałbym ci opowiedzieć o moim życiu, o seksie, narkotykach, związkach, akceptacji"

Tekst z okładki, większy niż tytuł i nazwisko autora razem wzięte. Bardziej pretensjonalnego wybryku natury nie można było spłodzić. Gdyby nie końcówa "chciałbym" pomyślałbym, że to opowieść o pretensjonalnej dziewczynie, której nikt nie rozumie.
Pozostaje mi tylko wierzyć, że ten kto to napisał, naprawdę się starał, by tak wyszło. Nie chcę nawet rozważać, że chciał dobrze. Odmawiam uwierzenia w to, że ktoś może być tak upośledzony, by chcą dobrze spłodzić potem coś takiego.
Poza tym seksu w tej książce nie ma. Przynajmniej nie w formie którą taki tekst zapowiada. Charlie kilkukrotnie będzie w tym samym budynku, w którym ktoś gdzieś będzie się kochać, i to wszystko. Narkotyki też są, ale to z pewnością nie jest jeden z głównych tematów. Po prostu są i tyle. Mógłbym wymyślić 20 lepszych haseł, i te które są na książce nawet nie byłyby blisko tej liczby.
I Charlie nie pisze do tej postaci, bo tylko ona go rozumie.


2. Okładka na której jest chłopak wyjęty z reklam antynarkotykowych lat 80-90.

Jakby siedział tam jakiś palant mówiący "To twój mózg, a to twój mózg na LSD" lub coś innego w tym stylu.


3. "The Perks of Being a Wallflower" przetłumaczone jako "Charlie". Bo główny bohater ma tak na imię! Profesjonalnie. Na tej zasadzie "Citizen Kane" -> "Charlie". "City Light" -> "Charlie". Przepraszam, "Charlie 102", bo przecież wcześniej były jeszcze krótkie metraże i inne filmy pełnometrażowe z tą postacią.


4. "Powieść Charlie została wydana w stanach przez MTV BOOKS"

Skoro MTV nie ma nic wspólnego z Music to śmiało mogę założyć, że po otwarciu książki wydanej przez MTV BOOKS zobaczę tam mangę.


5. "Zostanie sfilmowana przez producentów kultowej sagi "Zmierzch"

To już wiem, skąd pretensjonalny opis na okładce. Oczywiście żaden z producentów filmu "Perks..." - nawet John Malkovich - nie ma nic wspólnego z żadnym filmem z owej serii. Co się tyczy całej reszty twórców, jedyna osoba która się wyłamała to jakaś pani dźwiękowiec. Niech ktoś da jej znać, że jest producentem. Da to sobie w CV i będzie bardzo zadowolona, z pewnością.
I przy okazji - słowa których szukali polscy redaktorzy i tłumacze to "przeniesiona na ekran". Producenci biorący się za reżyserię? Bój się Boga. Zapytajcie fanów "Piły".


6. "Emma Watson, dla której będzie to pierwsza główna rola po ,,HARRYM POTTERZE''

Postać Sam nie jest główną rolą. Jest drugoplanową. Zresztą w "Harrym..." też nie grała głównej roli.


7. "ZANIM OBEJRZYSZ FILM, KONIECZNIE PRZECZYTAJ KSIĄŻKĘ"

Wiecie, co mnie naprawdę irytuje w tej prezentacji książki? Nie tylko kłamstwa, przeinaczenia i skupienie się na nieistotnych detalach. To wszystko co tu wypisałem to z grubsza wszystko, co tam jest. Pominąłem tylko dwa lub trzy zdania.

Irytuje mnie, że to nijak ma się do samej książki. Nawiązywano do wszystkiego co nastolatki obecnie czytają, dowalono nośne hasła (dobrze, że darowano sobie aborcję i gejów*), pokrzyczano jeszcze trochę o tym, że na podstawie książki zrobiono film (w oryginale cały tekst na okładce jest napisany capslockiem, ja sobie to darowałem przy przepisywaniu). Nic na temat samej książki. Kiedy rozgrywa się akcja, kto jest bohaterem, w jakim kraju mieszka, że całość jest napisana w formie listów. Spokojnie po zajrzeniu do środka mógłbym się spodziewać oryginalnej wersji językowej, bo naprawdę wątpię, by ktokolwiek z wydawnictwa faktycznie coś przy nim robił. Jak inaczej wytłumaczyć taki przekład tytułu?

I żeby nikt nie tłumaczył, że marketing, że bla bla bla. Tam właśnie uczą, że podpinaniem się pod coś nic nie zdziałasz, bo klient będzie zaatakowany klonami. Trzeba umieść wyjść z czymś nowym i charakterystyczny. To co zrobiono z "Perks..." to właśnie zły marketing. Wchodzisz do księgarni, widzisz tytuł: "Korzyści z bycia sobą" i to już łapie każdego, nie trzeba pisać nawet słowa więcej. Zamiast tego wchodzi, widzi "Charlie" obok "Stefana", "Janusza", "Gra o tron". Chwila, jaki tron? O co chodzi? Wezmę do ręki i zobaczę...


*co w sumie dziwne, bo oba te zjawiska mają miejsce w książce.:)

wtorek, 19 listopada 2013

(seriale) Simpsonowie, Star Trek

"Simpsonowie", sezon 4. Właściwie nawet nie wiem, czemu oglądałem kolejny sezon czegoś, co już znam, gdy tyle nowości w kolejce... Szczególnie, że ten sezon jest bardzo przeciętny. Pierwsze trzy bardzo lubię, wielu odcinkom dałem oceny 8/10 i wyżej. Czwarty sezon to przeciągacze, dowcipy które szybko mi wylatują z głowy oraz przypadkowego łączenia ze sobą kilku fabuł w jeden odcinek. Bawiłem się średnio, kilka odcinków mnie nudziło. Najlepsze epizody: "Homer the Heretic" (jest zimno, więc Homerowi nie chce się iść do kościoła w niedzielę), "Marge in Chains" (wszyscy zamawiają w telezakupach wyciskarkę do której nakichał jakiś Azjata i wszyscy chorują). Najlepszy moment: Homer otwierający wstrząśnięte piwo w "So It's Come to This: A Simpsons Clip Show".

Sezon I - 8+/10
Sezon 2 - 7+/10
Sezon 3 - 7/10
Sezon 4 - 5/10


Bart: Tato, co byś zrobił, gdyby pewna wyjątkowa dziewczyna wolała jakiegoś przygłupa?
Homer: Ożeniłem się z taką!

Lysa: Mamo, jak powiedzieć chłopakowi żeby przestał się mną interesować?
Homer: O, to coś dla mnie, usłtszałem chyba wszystkie możliwe odpowiedzi! (...) W ostateczności powiedz: "Nie jestem lesbijką, ale mogę się nauczyć"

Bart: "To niesprawiedliwe, jestem większym fanem Crusty'ego niż ty - mam nawet jego test ciążowy!"

niedziela, 17 listopada 2013

Louis C.K.: Live at the Beacon Theater (7/10)

Stand-Up Comedy, 2011



Za Louisem nie przepadałem wcześniej, po fragmentach jego występów doszedłem do wniosku, że gość tak długo nienawidzi ludzi, że aż zaczął czerpać z tego przyjemność. I jego żarty widziałem trochę zbyt poważnie, niż on by tego chciał. "Live at the Beacon Theater" to godzinny występ, podczas którego porusza temat swoich doświadczeń z narkotykami, swojego wieku, bycia rodzicem. Dwa razy ustanawia sobie absolutne dno w powiedzeniu najgorszej rzeczy jaka tylko jest możliwa, i opowiada wiele innych śmiesznych i interesujących rzeczy.

Śmiałem się. Po seansie nie pamiętam wiele detali, mam tylko jeden ulubiony moment (który jest dosyć krótki), ale samo oglądanie było bardzo przyjemne. Nie wiem, jak bardzo czarne poczucie humoru trzeba mieć, albo inny "poziom tolerancji" na niektóre tematy, by czerpać przyjemność z tego występu. Dla mnie widok faceta na scenie który markuje masturbację jest całkiem zwyczajny jak na stand-up. Jeśli to jest wasz poziom, to dostaniecie zwarty, godzinny występ, bez dłużyzn lub lania wody. Louis kilka razy się zgubi, ale zupełnie tego nie widać - cały czas mówi, i to nie przestaje być zabawne. Nawet dla mnie - poza jednym momentem w którym opowiada jak nienawidzi pewnego dzieciaka z przedszkola, do którego chodzi jego córka (patrz wstęp tej notki). Kontakt z widownią lub montaż bez zarzutu.
http://rateyourmusic.com/film/louis_c_k___live_at_the_beacon_theater/

piątek, 15 listopada 2013

(felieton) Byłem w Imaxie...

Nie, nie drugi raz. Wciąż mam tu na myśli seans "Grawitacji". 30 złotych wydałem, plus jeszcze parę złotych na dojazd. Przy sprawdzaniu biletu dostałem specjalne okulary do 3D i prezerwatywę, jednak w środku okazała się być chusteczka. Co do diabła? Na opakowaniu pisało, że okulary które dostałem to delikatne ustrojstwo, i mam na nie uważać. W razie problemów,mogę przetrzeć tylko ową wilgotną chusteczką. Siadam, patrzę pod światło na te okulary i oczom nie mogę uwierzyć, były ujebane. Jakbym własnych okularów nie mył przez tydzień, to by wyglądały lepiej niż to co dostałem. A chusteczka pomogła nie do końca, choć było już lepiej.

Ale to nie mój główny problem z tym kinem. Otóż są nim reklamy. Siedziałem w piątym rzędzie i czułem się jak bohater drugiej nowelki z miniserialu "Black Mirror". Żył on tam w świecie zdominowanym przez reklamy, były one dosłownie wszędzie, i ich oglądanie było wręcz warunkiem życia. Jeśli zamknął oczy na dłużej niż 10 sekund, był karany. Gdy mówimy o ekranie Imax, to mówimy o czym, co wypełnia 70-80% pola waszego widzenia. Żeby dać wam pojęcie, jak bardzo ono jest duże, wyciągnijcie ręce po bokach, pomerdajcie kciukiem i odsuńcie ręce jak najdalej w bok. To będzie niemal 180', a ja wtedy widziałem niemal tylko reklamy.

Wszystko przez to nagłośnienie... ogłuchnąć mogłem. Nie rozumiem, jak można rządzić takim kinem, bez pojęcia co ono robi. Cała ta masakra trwała 30 minut, dzielona w głupi sposób kolejnym chwaleniem kina Imax, tak jakbym już tam nie siedział, lub jakimiś wizualnymi sztuczkami, bo to przecież 3D!... po których przychodziły kolejne reklamy w 2D. Bez sensu. Nic nie widziałem, reklamy nie były przystosowane, boki były obcięte, z dołu świeciły lampy więc dolna część reklamy i tak była niewidoczna, do tego całość wyglądała jak rozpikselizowana. Efekt: oczy i uszy zmęczone w trzy minuty. Na samym filmie tego już nie było. Największy ekran w Europie, i dają reklamy przystosowane do najmniejszych sal w Kinotece. Przypominam, dałem za to 30 złotych.

Nie jestem wariatem, i nie będę krzyczeć, że to trzeba zakazać! Zmierzyć! Uregulować!, nie. Nie pomagajmy rządowi w dalszym udawaniu, że on coś robi poza utrudnianiem wszystkiego. Tu chodzi o brak przyzwoitości, o nieszanowanie klienta, a nie działanie wbrew prawu. Konkluzja? Przeczekajcie początek przed salą, lub zwyczajnie się spóźnijcie. Miejsca są numerowane, więc spokojnie. A jeśli nie pozwolą po takim czasie wejść - trudno, kino Imax upadnie z braku klientów.
A tak niewiele trzeba by zmienić. Ciszej, reklamy przystosowane do takiego ekranu, zawierające normalne 3D... choćby premier na BR wykorzystujących tę technologię, i reklamy jej samej.

Bo ja lubię reklamy, rozumiem ich znaczenie i sens. Chociaż ostatnio warto je oglądać tylko po to, by pośmiać się z ludzi, którzy zapłacili za ich produkcję, i wyrzucili tyle kasy w błoto. Lubię zwiastuny, szczególnie gdy idę na 3D i one też takie są. Ale to co zobaczyłem to był brak najzwyklejszej przyzwoitości.

niedziela, 10 listopada 2013

Narodziny narodu

Historical Drama, 1915


a.k.a. Narodziny kina. XIX wiek, Ameryka u progu wojny secesyjnej z perspektywy dwóch rodzin.

Znalazłem sposób na długie filmy. W tygodniu serialowym codziennie będę oglądał część takiego filmu, dzięki czemu w końcu je obejrzę. Tak z dnia na dzień trudno jest zebrać się do czegoś co trwa 4 godziny i więcej, szczególnie że czasy w których oglądałem z biegu "Dawno temu w Ameryce" już minęły. Raczej. Notatka z tym filmem miała się pojawić w piątek, nie wyrobiłem się z powodu innych zajęć. Ale nie samego filmu! Ogląda się go znakomicie. Teoretycznie miałem oglądać po niecałe 39 minut dziennie, a przy pierwszym podejściu obejrzałem niemal całą pierwszą połowę (nie wiedząc, że film w ogóle jest podzielony, po zabójstwie Lincolna zrobiłem przerwę, wróciłem następnego dnia, dwie sceny minęły i pojawił się napis: "Koniec pierwszej połowy"). Ponad trzy godziny zaliczyłem na dwa podejścia, i nie wyciąłbym z nich nawet sceny. Może przy powtórce kto wie.


sobota, 9 listopada 2013

Siostra twojej siostry

Mumblecore, 2011


Umiera postać. Wszyscy na stypie opowiadają, jaki był on cudowny, więc jego brat irytuje wszystkich mówieniem prawdy. Dziewczyna zmarłego, przyjaciółka wspomnianego brata, sugeruje mu, by pojechał do domku nad jeziorem i pobył tam w samotności, bo to mu pomoże. Bohater jedzie, a na miejscu zastaje dziewczynę w samej koszuli.


piątek, 8 listopada 2013

Blackfish (7/10)

Nature Documentary, 2013


Parki wodne i przedstawienia z udziałem orek. W związku z niedawną śmiercią jednaj trenerki jej koledzy po fachu ujawniają prawdę biznesu. Widz pozna historię początków tego interesu, jak wiele dekad temu łapano te olbrzymie zwierzęta, jak rozpoczęto reklamować całe zjawisko jako przyjazne i różowe... Okazuje się, że nawet sami trenerzy i ludzie tam pracujący nie wiedzieli, jaka jest prawda. Na przykład, mówili że orki w niewoli żyją dłużej niż na wolności, podczas gdy złapane żyją nie tylko krócej, ale ta różnica jest cztero-pięciokrotna.


(felieton) Byłem w kinie na Grawitacji...

Tekst nie zawiera spoilerów dotyczących fabuły lub innych składowych omawianego filmu.

Niektórzy mogli zauważyć, że moja recenzja tego filmu była dosyć sucha, niemal obiektywna. Jakbym nie ja ją pisał. Otóż, czytając inne recenzje zauważyłem jedno: ich autorzy chcieli w nich zmieścić o wiele za dużo, poświęcając im tylko jeden tekst, na dodatek trzymając się ramy recenzji. Efektem jest kompromis, a ten jak wiadomo nikomu nic nie daje. Ostateczny efekt nie był recenzją ani artykułem, przypominał próbę wyciśnięcia mchu z kamienia.

"Grawitacja" nie jest tylko filmem. To rewolucja, która dzieje się na naszych oczach. Dziś, teraz, w Imaxie, i tylko w obecnej chwili można się na nią załapać, przeżyć ją, uczestniczyć w niej, być jej świadkiem. Gdy tytuł ten trafi na rynek wtórny, wcześniej do Internetu, a potem do telewizji, to już nie będzie to samo. Do tego momentu nie będzie można wrócić. To jedyna szansa.

Filmy rewolucyjne bardzo rzadko są dobre, nie często udaje im się przetrwać próbę czasu i ostać w pamięci widza. Zostają zastąpione przez filmy, które zrobiły to samo, tylko lepiej, 10 lat później. Najczęściej jest tak dlatego, bo przy przeprowadzaniu gwałtownych zmian zapominają o podstawach, lub poświęcają im bardzo mało uwagi. Takie rzeczy jak zwarta konstrukcja fabularna, ciekawa opowieść lub wiarygodna psychologia postaci, to często kuluje przy kinie, które jest krokiem milowych w historii kinematografii. "Grawitacja" jest jednym z tych filmów. Postaci są tu uproszczone, fabuła jakby pisana pod krótki metraż. Dialogi brzmią dziecinnie, a momenty dramatyczne bardzo trudno traktować poważnie. A jednak jest to film, który trzeba zobaczyć, który zmienia kino, bo to niezwykłe doświadczenie, którego następni nie będą mogli zrozumieć, bo sami obejrzeli ten film w telewizji.

piątek, 1 listopada 2013

The Incredible Shrinking Man

Body Horror & Adventure, 1957



Polskiego tytułu nie będę dawać, bo za długi. Film który nie załapał się na okres Halloween, ale też całkiem nieźle pasuje jako deser na następny dzień. Scott Carey zauważył, że jego spodnie są na niego za duże. Koszula też. Schudł 5 kilo w ciągu tygodnia. Zmierzył sobie wzrost - jest mniejszy niż kiedyś. Ludzie przecież się nie kurczą. Ale Scott Carey owszem. Po jakimś czasie żaden naukowiec nie może temu zaprzeczyć.

Sporo mojej frajdy z oglądania wynikało z zachwycania się tym, jak to wszystko tu zrobiono, jak wielką pomysłowością się tu wykazano, a także inicjatywą w drugiej połowie filmu. Dla bezpieczeństwa powinniście odjąć oczko od mojej oceny, i wtedy rozważyć oglądanie. Pierwsza połowa to miękkie kluchy w stylu malutki człowiek znajduje małą kobietę i świat od razu jest piękniejszy (plus dla urozmaicenia policzek dla karłów w błędnym ich pokazywaniu). Nad całością wisi narracja z offu głównego bohatera, który często popada w pretensjonalność, a efekty specjalne wyglądają... dziwnie. Makiety i inne sztuczki wypadają znakomicie, ale przy scenach które dziś zrobiono by na greenscreenie zachowa wprawdzie perspektywę i ogólnie wyglądano to nieźle... Ale nie dodano cieni. Więc ludzie biegają a pod nimi nic. Może wtedy to nie było możliwe, ale co to obchodzi dzisiejszego widza?

Wciąż jednak ten film ma sporo do zaoferowania. Zaczyna od prawdopodobnego wyrażania obawy społeczeństwa przed efektami radioaktywnymi - tajemnicza mgła w którą bohater wpłynął podczas rejsu jest jedną z dwóch sugerowanych przyczyn jego przypadłości. A potem cofa bohatera do czasów wręcz prehistorycznych, do podstaw człowieczeństwa i dalej, każe sobie wyobrazić, co by było, gdyby bohater nie był wyodrębniony, gdyby to stało się większej liczbie ludzi. Jak wtedy wyglądają wszystkie osiągnięcia człowieka, jak wiele zależy od wzrostu - czegoś nie zauważalnego, niebranego pod uwagę. Momentami bohater nawet traci status człowieka, by stać się odrębnym gatunkiem, równym innym które człowiek pogardza. I tak dalej... sporo tu upchnięto jak na kino przygodowe, ambicje twórców musiały być spore. I dzięki nim ten film jest taki ciekawy po ponad 60 latach.


7/10
http://rateyourmusic.com/film/the_incredible_shrinking_man/

Ile warte są nowe filmy?

Ostatnio bardzo rzadko mam jakieś ekstra drobne. Oczywiście, gdy jakieś jednak będę miał, chcę iść do kina. Tylko... właśnie. Czy warto? Od jakiegoś czasu wszystkie filmy, na które potencjalnie chciałbym się wybrać, dosyć szybko mnie sobą zniechęcają.

Są przypadki takie jak "After Earth" i "Man of Steel", które zachęciły mnie dawno temu zwiastunem, by przy pierwszych recenzjach rozczarować i dałem sobie z nimi spokój.

Są filmy chwalone, ale o opisie który praktycznie wystarczyłby za negatywną recenzję. Nowy Allen opowiada o tym, że fajnie jest się na starość zacząć okłamywać. Dla niektórych znaczy to 5 gwiazdek na cztery, dla mnie okrągłe zero. A na pewno nie mam zamiaru wydawać kasy na film o takiej filozofii.

Są filmy, który zbierają wiele dobrych recenzji, ale gdzieś po drodze usłyszę "E, jednak nie jest taki dobry" i też tracę zapał. "Pacific Rim" jawił się jako "Avengers" AD 2013 roku, dostałem przekombinowany dramat, masę głupot odwracających uwagę od scen akcji, które zresztą były w liczbie trzy na cały film.

Filmów średnich lub "średnio ocenionych" nie uwzględniam niestety, choć taki "Koneser" na uwagę zasługuje.

I kończy się na tym, że nie poszedłem na nic. Zazwyczaj - nie żałuję. Póki co jedynym filmem który złożył obietnicę i słowa dotrzymał było "Panaceum", kto by się tego spodziewał?

Wyłączając cały temat piractwa, spokojnie można po prostu wybrać coś innego. Odłożyć kasę na grę komputerową lub na "czarną godzinę". Albo poczekać, aż będzie w telewizji. Nie trzeba iść już teraz. Chodziłem do kina przez kilku lat, i co chwila pojawiał się obraz, który warto było obejrzeć, i dotrzymywał on obietnicy. Dopiero teraz tak patrzę i nie widzę tego samego. Dziwna sytuacja. Chyba pierwszy raz to nie ceny biletów, trudny dojazd, brak polskiej premiery lub reklamy przed seansem nie są wytłumaczeniem, że mało ludzi do kin chodzi. Po prostu nie ma na co.

"Grawitację" też miałem chęć obejrzeć. Ale zaraz usłyszałem, że fabuła i dialogi to dno, więc zwątpiłem. Nie chcę przecież iść na film dla efektów specjalnych i montażu, racja?

Może końcówka roku to zmieni. Może to moje fanaberie. Może pamiętam tylko samą radość z zobaczenia filmu, nie zważając na to, jaki on był - dziś wciąż tak reaguję. Albo to był jedyny sposób, by go obejrzeć, i cieszyłem się, że mam go już za sobą, zaliczonego.