poniedziałek, 30 czerwca 2014

(książka) Pan Lodowego Ogrodu - tom I

Sci-Fi, 2005
450 stron


Połączenie atmosfery "Malowanego człowieka" z motywami z cyklu "Schronienie". Dwie historie, rozgrywające się zapewne na tej samej planecie. Raz czytelnik poznaje pustynny klimat, towarzysząc młodemu następcy tronu, wychowującym się w surowych warunkach. Nie wolno mu korzystać z bogactw, nie je przysmaków, ciężko trenuje i znosi wiele, by w momencie, gdy osiągnie dorosłość i będzie królem, mógł się pilnować. Bo tylko on jeden będzie mieć wtedy taką władzę. Tylko kogoś takiego król chce uczynić swoim następcą. Druga historia to przygoda Ziemianina wysłanego na ową planetę (ale zapewne na jakąś jej inną stronę, bo klimat pustynny ustępuje tu skandynawskiemu), by odnaleźć tam ludzi wysłanych wcześniej. Grupa czworga naukowców zaginęła na planecie, gdzie co prawda jest życie i rozwija się całkiem nieźle w stylu Ziemskim, ale osiągnęło obecnie poziom średniowiecza a mieszkańcy nie są do końca tacy sami jak Ziemianie. Dlatego bohater, z przeróżnymi wszczepami poprawiającymi percepcję, zmodyfikowany by nie mógł na przykład czuć strachu, będzie tam odmieńcem. Ale sukcesywnym. Ma jedynie odnaleźć - nie miesza się w lokalne konflikty, nie pomaga, ale też jemu nie ma kto pomóc. Z cywilizacji ludzkiej zostaje wysłany w dzicz, gdzie zdany wyłącznie na siebie musi żyć pod gołym niebem, w miastach z trudem idzie znaleźć tawernę, a mięsa są żylaste i nieprzygotowane należycie. I wszystko to, jeśli będzie mieć szczęście. Z tego wątku wyłoniłem poniższy cytat. Większość wewnętrznych myśli bohatera przywodzi na myśl "Fight Club".

- Ten, co wędrował, ma suche gardło - recytuje Grisma. - Przepij do mnie, gościu.
Podaje mi róg wypełniony czymś mętnawym, pachnącym drożdżami i sfermentowanym ziarnem. Warzone domowe piwo. Patrzą z najwyższą uwagą, czy się napiję. Mężczyzna, który siedzi najbliżej, zaciska dłonie w pięści, kolejny zagryza wargi. O co chodzi? Mam wypić czy nie? Pomyślmy - człowiek wypije, oczywiście. Demony są u nich niepijące? (...)
Wstaję i unoszę róg do ust. Patrzą tak uważnie, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie. Wtedy dopiero rozumiem.
Dodali czegoś do tego piwa. Czegoś, czego demony się boją, w rodzaju wody święconej, i to jest wersja optymistyczna. Ewentualnie czegoś trującego, czego człowiek by nie zauważył, i wtedy jest gorzej. Cholerna logika sądu Bożego. Zdam test, kiedy padnę trupem - coś jak próba wody. Baba tonie - była niewinna. Baba pływa - wiedźma. Jeśli zacznę kaprysić, to znaczy, że jestem demonem. Zakładam, że jednak nie usiłują mnie od razu otruć, i piję. Nie znają tu raczej jakichś piorunujących toksyn, więc jeżeli coś będzie nie tak, momentalnie wszystko wyrzygam.
Piję duszkiem aż do zapapranego resztkami zboża i drożdży dna. Piwo jest gęstawe, ohydne. Zawiera tyle zanieczyszczeń, że trudno się zorientować, co ma być tą tajemniczą domieszką. Ślady jakichś nieprzyjemnych, roślinnych garbników to chyba błędy produkcyjne. Jakichś niechluj nie powybierał chwastów ze zboża. Nie czuję na szczęście metylu, natomiast jest coś dziwnego, czego nie mogę rozpoznać. Metaliczny, miedziany posmak.
Rudzielec z brzegu stołu jest blady jak ściana, na ustach ma ledwo zamaskowany wyraz skrajnego obrzydzenia. Napluli mi w to piwo czy jak?
Piję.
Szczupła, bogato ubrana kobieta, siedząca obok króla, jest czerwona na twarzy jak piwonia i patrzy po ścianach.
Któryś z niedoszłych zabójców, ukrytych za filarami, wybiega na dziedziniec i słyszę, że rzyga tam prosto na majdan. Co z wami jest?
To są jakieś grupy hemowe - krew. Nakapali mi tam krwi. Śladowo, ale wyczuwalne. Człowiek by nie wyczuł, więc spokojnie wypijam. Zostaje mi jakiś wyraźny ślad. Obcy i nieprzyjemny Jakieś kwasy octowe, mlekowe. Okropne.
To miesięczna krew. Paskudny dowcip.

niedziela, 22 czerwca 2014

Jak wytresować smoka 2

Computer Animated & Family, 2014


"Ej, Garret, a ty nie pisaleś kiedyś, że mieszkasz gdzieś na wsi?..." - owszem, pisałem. Ale usłyszałem mnóstwo pozytywnych recenzji i opinii o drugiej części filmu, który bardzo polubiłem swego czasu, więc postanowiłem się przejechać do Olsztyna i zobaczyć premierę. Okazało się to względnie niedrogie, i całkiem wygodne, do tego przejazd nie trwa aż tak długo, więc kiedyś to powtórzę. Jak nowy film Zacha Braffa będzie w Polsce. Albo... ee... "Avengers 2" za rok. Hm.

Dobra! "Jak wytresować smoka 2" - bardzo pasuje taki tytuł. Bo smok już został wytrenowany w pierwszej części. Ale kontynuacja powstała, nie dodając ani jednej istotnej rzeczy do tej historii, za to całkiem sporo ujmując temu uniwersum. Wystarczyło dodać cyfrę na końcu tytułu, i każdy kolejny zwrot akcji wymyślać na poczekaniu, pozbawiając tytuł jakiejkolwiek płynności. A to dopiero początek. Opowieść zaczyna się 5 lat po wydarzeniach, które zmieniły życie w osadzie Wikingów. Teraz każdy ma swojego smoka, a nasz bohater imieniem Czkawka podróżuje na Szczerbatku do nieznanych krain, by poznać wcześniej nieodkryty świat... I to nie jest główny motyw filmu. Za horyzontem, gdzie szkicował mapę, znajduje go dziewczyna z pierwszej części, Astrid. Ona nie jest głównym motywem filmu. Dzięki niej bohater może wygłosić ekspozycję, jak to ojciec chce by młody został królem - co za szok. I młody nie czuje, że się do tego nadaje - co za szok. I to też nie jest główny motyw filmu. Nagle dostrzegają dym! Lecą za siedem gór  by zobaczyć zniszczoną wioskę, a w niej nowych ludzi! I to nie jest główny motyw filmu. Ci ludzie okazują się zdobywać smoki dla Drago, oraz walczą z łowcami smoków. I to nie jest główny motyw filmu. Okazuje się, że Drago chce skombinować w jakiś sposób armię smoków, i najwidoczniej chce ruszyć na wojnę z bliżej nieokreśloną resztą świata, ponieważ nienawidzi smoków... Nasz bohater jest mądry i zamiast wojować chce przemówić tajemniczemu Drago do rozumu! W jakiś sposób. I to jest właśnie główny motyw filmu. W drodze do niego, lecąc między chmurami, Czkawka przez całkowity przypadek spotyka własną matkę, której nie widział od 20 lat, bo myślał, że ta nie żyje... Lepiej już się zamknę. Nawet nie wiem, ile zdradziłem. Z 10 minut co najmniej.

piątek, 20 czerwca 2014

(felieton) otoczka piłki nożnej jest do bani


Często mam wrażenie, że piłkarze nie są ludźmi. Zresztą, nawet szczury umieją opanować stosunek przyczyny i skutku. Sędzia odgwizduje coś, a piłkarze się wykłócają, dostają kartki, nagany, nie grają w następnym meczu... Może mają to w kontraktach, żeby w ten sposób zwiększyć widowiskowość? Nie zdziwiłbym się, gdyby to była prawda. Do tego czasu będę zakładać, że wycieli im mózg, co jest idiotyczne zważywszy na to, co robią z piłką, ale to jedyny logiczny wniosek.

Sędziowie też zawstydzają resztę świata swoją głupotą. Zasady są jakie są, i oni decydują się pracować na stanowisku, którego nie da się tak naprawdę dobrze wykonać. Cały ten zawód jest przestarzały, sam koncept biegania tam razem z zawodnikami to przeżytek. Ale najwidoczniej są zbyt słabi by pracować gdzie indziej to mają coś takiego. To tak, jakby ktoś zatrudniał was na 7 godzin dziennie, dając wam codziennie roboty na 10 godzin bez przerw. I oni przyjmują na siebie odpowiedzialność za takie coś. Z ich pozycji bardzo często nie da się stwierdzić, czy było przewinienie czy nie. Trzeba ich... zresztą, wszyscy wiedzą, co trzeba zrobić. Ale tak się nie stanie.

Będą tylko kuriozalne ulepszenia, z pianką wyznaczającą linię muru oraz cyfrowe czary mary pokazujące, czy piłka wpadła do środka czy nie. Bo kupienie zwykłej kamery nie wystarczy. Za 4 lata zapewne postawią ścianę promieni dezintegrujących, by widownia nie oberwała piłką. Jak któremuś zawodnikowi się wypadnie poza boisko to będzie niedobrze, ale... mówili mu, żeby tego nie robił! Jego wina!
W 2010 roku zobaczyłem, że piłka wpadła do bramki po czym bramkarz ją wyjął i wykopał i... nie było gola, no. Wtedy stwierdziłem, że na miejscu trenera bym zgarnął ludzi i opuścił boisko. Sędzia dał dupy, organizatorzy dali dupy, członek drużyny przeciwnej dał dupy i oszukał... Gdzie tu wartości sportowe? Nie ma. Piłkarze aktorzą, hańbiąc wszystko po kolei od siebie po cały sport, i nikt ich z tego stanowiska nie wyrzuca. Po co więc grać w takiej sytuacji? I o co? Od tego czasu nic się nie zmieniło, jest gorzej, a mundial i piłka nożna najwyraźniej cieszy się dokładnie takim samym szacunkiem co wcześniej. Wysokim. Widzowie to też debile.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

(książka) Sto lat samotności

Literatura piękna?, 1967

Po pierwsze - wypożyczyłem ją 28 marca, na ponad 2 tygodnie przed śmiercią Marqueza, więc cichaj. Po drugie: nie czyta się tego opornie. Właściwie to nawet jest całkiem nieźle. Może kwestia dobrego przekładu, ale szło przeczytać te 50 stron na dzień bez problemu. Tylko czas trudno było znaleźć. O ironio. "Sto lat samotności" skupia się na losach mieszkańców Macondo oraz - w efekcie - samego miasteczka, by przez ten pryzmat opowiedzieć o wielu rzeczach. Ludzkości, życiu i jak źle oraz jak dobrze może ono wyglądać. Albo i nie, może to opowieść o penisach? Sporo ich tutaj. Możliwe, że trzeba znać losy Ameryki Południowej, by zrozumieć w pełni o co biegało z tymi 3000 trupami w pociągu albo Kampanią Bananową?

Dialogi są w ilości śladowej, fabuła jest opowiedziana z pozycji ogólnej, trzymającej dystans, i niezwykle elokwentnej. Jest tu tyle wydarzeń, jakby każda strona miała co najmniej trzy wydarzenia, wokół których ktoś mógłby napisać całą powieść, ale tutaj narrator prześlizguje się po każdym w jednakowym stopniu, przechodzi do następnej postaci i jej losów. Pod względem gatunkowym, jest to po części powieść historyczna, romans, dramat, fantastyka, dokument... Ludzie żyją sobie normalnie, rozwijają społeczność, budują kolejny budynek, znajdują kolejne zainteresowania, idą na wojnę, odchodzą, wracają, a pomiędzy tym wszystkim wydaje się, jakby w każdym domu był pokój zamknięty od stu lat, w którym tylko określeni ludzie mogą porozumieć się z mieszkającymi tam duchami.

Urszula zadawała sobie pytanie, czy nie wdał się w jakieś podejrzane interesy, czy nie kradnie albo nie skończy jako koniokrad, i wyrzucała mu marnotrawstwo, ilekroć otwierał szampana tylko po to, by wylać sobie pianę na głowę.Tak go to gniewało, że któregoś dnia, gdy wstał w wyjątkowo promiennym humorze, przyszedł ze skrzynką pieniędzy, puszką kleju i szczotką i wyśpiewując na całe gardło stare piosenki Francisca el Hombre zaczął tapetować dom od góry do dołu wewnątrz i na zewnątrz banknotami jednopesowymi. Stare domostwo, pomalowane na biało od czasu gdy wyniesiono pianolę, przybrał podejrzany wygląd meczetu. Wśród popłochu całej rodziny, oburzenia Urszuli i radości tłumu, który wypełnił ulicę, by uczestniczyć w tej apoteozie marnotrawstwa, Aureliano Drugi wytapetował dom do końca, od fasady aż do kuchni, nie wyłączając łazienek i sypialni, i wyrzucił zbywające banknoty na podwórze.
- Teraz - oświadczył na zakończenie - mam nadzieję, że nikt w tym domu nie będzie mi już mówił o pieniądzach.

piątek, 13 czerwca 2014

(felieton) Garreciątko u dentysty

Na początku roku przy jedzeniu wypadł mi kawałek zęba.
Nie bolał mnie wcześniej, w trakcie ani potem. Nawet nie podejrzewam, czemu tak się stało. Parę miesięcy później, już po przeprowadzce, czułem w buzi dziwny zapach. Bardzo rzadko, gdy coś zjadłem albo przy myciu zębów wsadziłem w ten niepełny ząb włosie szczoteczki, wtedy czułem ten zapach. Dziwny i nie do określenia, dziś podejrzewam, że to był zapach próchnicy. Na początku sądziłem, że to problem z wodą, i jakiś osad z kranu mi się tam zbiera, ale po zmianie czajnika i zakupie filtra, nadal problem był. A więc - do dentysty. Tam chirurg stomatolog wsadził mi metalowy patyk do feralnego zęba i poraził mnie ból. Słyszę, że to się nadaje do zatrucia albo leczenia kanałowego... albo mam wyjść w cholerę.
W kwestii wprowadzenia - to była moja pierwsza wizyta u dentysty na zabiegu. Na hasło "zatrucie zęba" pomyślałem o wielkiej strzykawce wbijanej w dziąsło, co będzie boleć jak poród, z tego co słyszałem. A leczenie kanałowe to kojarzyłem z czymś największego kalibru, jak operacja mózgu albo kręgosłupa. Tyle samo czasu, zachodu i środków na to trzeba poświęcić - pomyślałem. Nie wiedziałem, że tak naprawdę to są całkiem podstawowe zabiegi trwające bardzo krótko, więc, łagodnie mówiąc, zacząłem się tam na fotelu dentystycznym, denerwować. Stomatolog widząc to, zaczął mnie opieprzać, że się jak dziecko zachowuję. Potem mnie opieprza, że muszę się zdecydować, co ona ma teraz robić. Ja mu mówię, że nie wiem. To on mnie opieprza, że ja nie wiem, w międzyczasie tłumaczy mi, jak taki zabieg będzie wyglądać. Porządnie mnie przy tym opieprzając, że musi mi to tłumaczyć, oczywiście.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Na wschód od Edenu (7/10)

Melodrama, 1955


Powtórka. Kolejna, dla pewności, bo gdy parę tygodni temu widziałem film na TCM, miałem wrażenie, że sporo mi umknęło. Jakbym oglądał jednym okiem. Obejrzałem kolejny raz... I zachodzę w głowę, co mną tak wstrząsnęło w tym filmie kilka lat temu. Pamiętam, że finałowa scena rozmowy ojca z synem wywołała u mnie niemal katharsis, a sam tytuł umieściłem wśród swoich najbardziej ulubionych. W międzyczasie zrobiłem podejście do książki Steinbecka, ale poddałem się po stu stronach, gdy to narrator doszedł w końcu do opisywania losów rodziców głównego bohatera z filmu. Wcześniej opisywał wcześniejsze pokolenia, a zaczął w ogóle od przedstawienia historii tego miejsca, skąd wzięła się nazwa miasta... Szlag mógł trafić, dlatego przerwałem czytanie.

A teraz myślę, że powinienem ją dokończyć, bo film wydaje się wielkim skrótem, który niczego nie wyjaśnia. Tak, jakby oryginalną historię zmontowano na modłę "Mroczny Rycerz powstaje". Rozwój postaci, wątków, relacji - to wszystko jest dziurawe i zupełnie niejasne. Czasy przed pierwszą wojną światową - na wsi mieszka pewna rodzina. Samotny ojciec wychowujący dwójkę dorastających synów. Jeden jest jego faworytem, jest tym dobrym - to optymista, wierzy w swojego ojca i ma już narzeczoną. Drugi jest niekochany, samotny, złośliwy i zły. Przewija się tu kilka wątków - ojciec próbujący wynaleźć lodówkę, zły syn odnajdujący swoją matkę, która, jak się okazuje, żyje, i to w niej próbuje odnaleźć przyczynę tego, że jest zły.

środa, 4 czerwca 2014

Atlas Zbuntowany, cz. 2

Political Drama, 2012


...cóż. Czuję się, jakbym zjadł kilogram gwoździ, które teraz zalegają mi w żołądku. I żeby było jasne - jestem w pełni świadom, że takiej książki jak "Atlas zbuntowany" na stan dzisiejszy w ogóle nie można przełożyć na medium filmu, i nawet nie mam zamiaru tu zaczynać tego tematu, bo żeby go objąć, musiałbym mu poświęcić z 8 do 10 felietonów. Tak na początek. Nie istnieją tacy aktorzy, którzy by udźwignęli takich bohaterów jak Henry Rearden. Nie ma takiego scenarzysty, który by przełożył na język obrazu narrację z książki. Kino w ogóle jako sztuka jest za młode i zbyt głupie by unieść ten monument - opanowało plucie na ludzkość, ale żeby odnieść się do niej z szacunkiem? Stworzyć obraz kompletny, samowystarczalny, odnoszący się do wszystkich najważniejszych pytań i udzielający na nie konkretnych odpowiedzi? Nieposługujący się metaforami, przenośniami, tylko umiejący stanąć na ziemi, komunikując się z widzem bezpośrednim językiem? Na stan dzisiejszy są póki co przebłyski, że kiedyś do tego dojdzie. Dzisiaj nie ma nic, co by pozwoliło zaistnieć prawidłowej adaptacji powieści Ayn Rand.

Ale na poprawną adaptację w ogóle mógłbym liczyć. Ponieważ pierwsza część "Atlasu..." taka właśnie była. Udanie zaadaptowano poszczególne elementy z technicznego punktu widzenia i podczas seansu nawet odczuwałem przyjemność z przebywania w świecie, którego bohaterowie postępują według filozofii obiektywizmu. W przypadku drugiej części - cóż, widzę wysiłek włożony w ten film. Jestem świadom problemów przedprodukcyjnych (zmiana całej obsady + poradzenie sobie z decyzjami które wtedy podjęto), oraz tego, że to środkowa część trylogii. Dobrze poradzono sobie z wprowadzeniem widza - przypomniano mu, co się działo, cały układ fabularny, przedstawienie postaci, to wykonano bez problemu. Jeśli nie czytałeś książki, większość wątków zrozumiesz bez problemu. Dowiesz się, że w pierwszej części
rząd uniemożliwiał wprowadzenie Metalu Reardena na rynek, ale jednak to zrobili i dzięki temu powstała Linia Johna Galta. Teraz rozwijają się dwa wątki - jeden mający na celu uruchomienie rewolucyjnego silnika, który ktoś zostawił na stercie złomu w opuszczonej fabryce, a który sprawiłby, że każdorazowe korzystanie z energii byłoby 100 razy tańsze. Drugi wątek to Rearden nie zgadzający się na udawanie, że Państwowy Instytut Naukowy w uczciwy sposób kupuje od niego jego metal. Taka dezaprobata jest jednak nielegalna, i cała sprawa nabiera coraz poważniejszych kolorów...

poniedziałek, 2 czerwca 2014

(książka) Sylwester Stallone; Szalona kariera Kopciuszka z Hollywood

Biografia, 1991


Tak, naprawdę ktoś napisał biografię Stallone. Była to pierwsza książka jaką wypożyczyłem z biblioteki po przeprowadzce. Generalnie omijam biografie, jednak nie było nic lepszego w dziale filmowym... A na końcu jak zwykle się okazało, że nie warto oceniać całości po okładce, i 150 stron połknąłem w trzy dni. Pisarz, scenarzysta, reżyser, aktor, człowiek filmu. Były czasy, gdy porównywali Stallone'a do Brando i Ala Pacino, a krytycy wyszukiwali go pośród reszty składowych filmu, by poświęcić jego grze oddzielny akapit. W znaczeniu pozytywnym, oczywiście.

Dzieciństwo Stallone, separacja jego rodziców które doprowadziły do tego, że raz rok mieszkał tu, a za rok mieszkał gdzie indziej i tak na zmianę. Generalnie miał nie najlepiej, ale chyba nic ponad "standard", o czym warto byłoby wspominać (bo o jego problemie z lewą stroną twarzy to wiecie zapewne).

Najbardziej mi zaimponował fragment o jego pracowitości. Niesamowite, ilu różnych prac się imał (pracował m.in. w zoo i obsikał go lew, wtedy zrezygnował), jak systematycznie pracował nad swoimi tekstami. Chciał być pisarzem i codziennie wstawał z rana, by pisać określoną ilość godzin. I gdy przyszło co do czego, scenariusz do "Rocky'ego" powstał w 3 dni, a bodaj do "Rambo" w 26 godzin (piszę oczywiście o pierwszej wersji tekstu). Ja się cieszyłem, gdy do 6 odcinka "Awake" scenariusz powstał tydzień.

Muhammad Ali był szczególnie zainteresowany obejrzeniem "Rocky II", w którym główną rolę grał Apollo Creed jako on Muhammad Ali, lecz dopatrzył się wielu fragmentów dotyczących meczu, które powinny być poprawione. Zauważył, że Stallone nie poruszał się jak typowy bokser, że żaden z bokserów nie tolerowałby krzyczącego trenera, że kurczaki są podawane bokserom z warzywami, a podnoszenie ciężarów to jedna z ostatnich rzeczy, które powinien robić szanujący się bokser, że żaden sędzia nie zgodziłby się na kontynuowanie walki, gdy oko jednego z zawodników jest zamknięte. Po skrytykowaniu technicznych niejasności, Ali wypracował sobie własne tłumaczenie dlaczego film stał się taki sławny, a Creed nie mógł zostać zwycięzcą:
- Byłoby to sprzeczne z ogólnie przyjętymi obyczajami, gdyby czarny człowiek wygrał pojedynek z białym. Jestem tak dobry w boksie, że musieli stworzyć białego Rocky'ego, który miał za zadanie konkurować z moją opinią na ringu. Ameryka musi mieć swoich białych bohaterów. Nie jest ważne, skąd je bierze. Jezus, Wonder Woman, Tarzan i Rocky.*