niedziela, 29 grudnia 2013

Tabu (5/10)

Drama, 2012


Jak dobrze, że nie poszedłem na to do kina... Fabuła? Historia? Sam nie wiem, co napisać. Starsza kobieta oskarża potajemnie swoją służącą o to, że ta chce ją zabić? To strasznie chaotyczny film, męczący brakiem organizacji, dodatkowo aktorzy widać uczęszczali do szkoły aktorstwa imienia Wujka Boonmee, każdy wypowiada swoją kwestię jakby widział ją po raz pierwszy w życiu, i wygląda przy tym jakby miał problemy z pamięcią. Po ujęciu podejdziesz do takiego, zapytasz co ten przed chwilą mówił, a ten nie będzie wiedział o czym mówisz - jakim ujęciu?

Sceny następują po sobie bez większego ładu i składu, o rytmie nie wspominając. To bardzo nudny film, który strasznie nuży. Szybko miałem już gdzieś uważne oglądanie, praktycznie zasypiałem słuchając monotonnego głosu narratora, który na dodatek mówił kwestie wyjęte jakby z wiersza. Wiecie, scena trwa kilka minut, narrator cały czas usypia widza swoim wolnym tonem, i wszystko co mówi można zamknąć tak naprawdę w dwóch zdaniach.

Jestem obojętny wobec "Tabu". Mam gdzieś, czy to dobry film. Może i tak. Może o czymś opowiada. Ale stracił moje zainteresowanie gdzieś w 3/5 seansu, i nie ma szans by je odzyskał. Jest nudny i wygląda na typowy offowy obraz, który nie został stworzony po to, by go ktoś potem oglądał.
https://rateyourmusic.com/film/tabu/

piątek, 27 grudnia 2013

(felieton) Kończę chwalić się, że czegoś nie lubię

Wszystko zaczyna się od nienawiści. Masz fana, potem masz antyfana. Fan cicho lubi co robisz, antyfan promuje twoją pracę na każdej płaszczyźnie Internetu, a nawet i poza nim. To rodzi konflikt, przez który o tobie mówią, dyskutują, kłócą się o to, kto ma rację na twój temat, i kto ma prawo cię lubić, a kto nie. W ten sposób zyskuje się popularność.

Jakby się nad tym zastanowić, to nie wiem, jak bardzo ta moda wpłynęła na moje życie. O ilu ludziach usłyszałem tylko dlatego, że ktoś ich nienawidzi? Sportowcy, piosenkarze, kobiety, i bardziej precyzyjnie: konkretne wydarzenia, momenty, chwile. Dzisiaj zaglądam na jakąś stronę i widzę, że kto chwali się tym, jak to kogoś nie lubi. Co ta osoba zrobiła. Pokazuje mi czyjąś obrzydliwą fotkę, której sam z siebie nigdy bym nie zobaczył. Życzy tej osobie śmierci... Kiedyś tak nie było, prawda? Pamiętacie to?

W tytule nazywam to zjawisko "chwaleniem się", ale coraz częściej jest to już mentalna masturbacja. Tacy ludzie stają przed swoją publicznością i wprost osiągają orgazm samym faktem, że czegoś nie lubią, czymś gardzą, i jacy to oni nie są tacy sami co fani tego czy owego. A potem zbierają się w grupę i zaspokajają nawzajem, wyglądając przy tym jak grupa mężczyzn z "South Parku", którzy przeszli na homoseksualizm, by zastopować emigrantów z przyszłości.

Przeszkadza mi w tym brak równowagi, wyraźnie wskazujący na głębokie problemy z tymi ludźmi. Potrafią coś bardzo głęboko nienawidzić, ale nie potrafią równie zażarcie chwalić? Nie chcę zobaczyć, jak tacy ludzie skończą. Ale przede wszystkim nie podoba mi się fakt, że gdyby nie ci antyfani, nigdy sam nie dowiedziałbym się o rzeczach które wypromowali. Doug Walker, w swoim filmiku o "A.I." Spielberga zrobił kilkuminutowy rent o dziennikarzach żyjących z pokazywania, jak to ktoś znany wyszedł na ulicę bez makijażu, albo wymyślania o nich jakiś kompromitujących artykułów wyssanych z parówki. Nigdy o nich nie słyszałem, nie widziałem ich pracy, i nigdy zapewne bym się nie dowiedział, ale teraz wiem, że takie coś istnieje. Kilka tysięcy kilometrów ode mnie, po drugiej stronie tej pięknej planety, i właśnie to ktoś chciał wysłać do widza gdzieś w Europie. O tym, że czegoś nienawidzi.

Taki bardziej konkretny przykład, bo nawet panu Walkerowi zdarzyło się zaliczyć do takich ludzi. Bo oni z pewnością działają w dobrej wierze, widząc, że ktoś coś lubi, a to przecież nie jest tego warte... ale potem to się zmienia w coś diametralnie innego. Niech historia będzie przykładem - nikt nie pamięta słabych filmów. Dziś nawet trudno obejrzeć coś naprawdę słabego z lat 70-tych. To po prostu nie przetrwało, zniknęło w zapomnieniu. Oglądam skecz Billa Hicksa z przełomu lat 80-90-tych, w których sra żarem na jakiś zespół który gra muzykę bez jaj. Dzisiaj nie istnieje ani ten zespół, ani pamięć o nim. Wszystko co istnieje, to ten skecz, który go przywołuje zza grobu.

Kilka miesięcy temu na ulicy zobaczyłem plakat nowej produkcji, jednej z tych, przy której by pracować trzeba umieć jak najmniej. Temat tego felietonu chodził mi po głowie już wtedy, i chociaż z początku chciałem o tym napisać, dosyć szybko się z tym wstrzymałem. Już sam plakat wywoływał ból, a ja miałem go przekazywać dalej? Pewnie wiecie, o jakim tytule mówię. A może jednak nie? Nie ma sprawy.
Wpisałem tę produkcję, by potwierdzić swoje przypuszczenia, w końcu plakat to tylko plakat. Pierwszy wynik? Czyjś artykuł/felieton, jak to w polskiej telewizji znowu kopiuje się zagraniczne śmieci, które przedstawiają fałszywy obraz rzeczywistości. Potem natknąłem się na post Kominka, standardowa wypowiedź w stylu "Oglądacie takie coś, to takie coś produkują, wasza zasługa". Nie widziałem ani jednej reklamy tej produkcji, poza wspomnianym plakatem, ani nie słuchałem jednej osoby która by ją zachwalała. Tak działa dziś marketing. Darmowy. Ale - żeby coś takiego napisać nie mógłbym tylko zobaczyć plakatu. Musiałbym to obejrzeć, by prawidłowo potem to obsmarować na swoim blogu. To już czysty masochizm. W imię czego?

Chcę posłuchać najwyżej ocenionych płyt roku, a także wyczekiwać na Steamowe promocje gier uważanych za najlepsze w minionych dwunastu miesięcy. Ale nie chcę grać w najgorsze gry ani słuchać najgorszej muzyki. Po co? Jaki sens tak naprawdę mają takowe zestawienia? Co innego pisać recenzję, by potencjalny zainteresowany sobie darował kupno, a co innego pokazywać mu palcem: "Tego masz z pewnością nie tykać!". Zastanówcie się. Mi osobiście brakuje czasu, by zainteresować się tymi najlepszymi, i żal mi tych "tylko dobrych", a to co poniżej... cóż, staram się nie myśleć, ilu utalentowanych ludzi się nie przebije.

Często słyszę: "Lepiej samemu posłuchać i przekonać się, czy to naprawdę takie złe" - ale czemu to nie działa w drugą stronę? Czemu nie słyszę "Przekonam się, czy to naprawdę takie dobre". Ponownie: zanika umiejętność chwalenia. I wpływa to na całą kulturę, to widać. Promowana jest nienawiść, coraz bardziej jest ona akceptowalna (chociaż czy może być jeszcze bardziej, skoro ludzie piszą "Chcę, by ta osoba umarła", i zawsze znajdzie się ktoś, kto da temu łapkę w górę?). Posłuchajcie, jak w zwykłej konwersacji twój rozmówca o czymś mówi w sposób pozytywny. Coraz mniej tam jest pochwał, a więcej porównywania do czegoś w jego opinii gorszego. Weźmiecie 100 recenzji, i co najmniej 50 razy będzie tam wymieniony "ten" tytuł, który wszyscy powszechnie znają jako oczywistą kupę. A główny tytuł, o którym powstaje tekst? Też się z raz o nim wspomni...

Takie więc jest moje postanowienie noworoczne. Przyhamować z przypominaniem czytelnikowi, czego to ja nienawidzę. Daruję sobie podsumowania w stylu "Najgorszych filmów 2013 roku". Pójdę w tym drugim kierunku.

sobota, 21 grudnia 2013

Moja "Opowieść wigilijna"...

Zanim zaczniecie czytać, w tle powinno lecieć oczywiście "I Cant Help Falling In Love With You" Elvisa Presleya.

To musiała być chyba pierwsza klasa liceum, gdy wpadłem na pomysł napisania "Opowieści wigilijnej". Prawdziwej, nie tej Dickenowskiej, która z każdą kolejną adaptacją ma coraz mniej wspólnego z tym wyjątkowym okresem, a ich twórcy skupiają się wyłącznie na stronie wizualnej, a co do morału... po prostu rozdawaj pieniądze i będziesz szczęśliwy. Nie wiem, co to ma wspólnego z Gwiazdką. "Home Alone" też by mogło się nazywać "Christmas Carol", bo się rozgrywa w tym okresie roku. I dlatego zacząłem pisać własną wersję.

Łatwo się domyślić, że nigdy jej nie skończyłem. Jedynie zaprojektowałem ogólny układ fabuły, już wtedy robiłem dosyć skomplikowane schematy, szczególnie jak na krótkie opowiadanie. Bohaterem miał być 12-latek, jego matka na kilka tygodni przed świętami ma wypadek samochodowy i leży w szpitalu w śpiączce, ojciec kursuje od pracy do szpitala i prawie w ogóle nie zagląda do domu. Bohater szybko przestaje chcieć odwiedzać matkę, a w domu cicho i ciemno. Nie ma dekoracji, rodziny, potraw, klimatu, prezentów, przez śnieg jest tylko zimniej. Podupada na duchu, robi się coraz bardziej cichy i markotny. Wszystko wokół dotyczące świąt, w szkole i na ulicach, w telewizji, wydaje się puste i "nie takie, jak powinno". Nawet jego koleżanka ma dla niego coraz mniej czasu, widząc jaki robi się zrzędliwy.

Wątkiem pomocnym miała być Wigilia klasowa, z plastikowymi ciastkami i colą, w której wszystko jest byle jak, ludzie pojawiają się na chwilę "bo muszą". Jedni robią chlew i uciekają, drudzy zostają by posprzątać po pierwszych, bo "tak wypada" i "ktoś musi". I to właśnie miała być jedyna Wigilia bohatera w tym roku.

Matka ostatecznie budzi się, i spędza z mężem Wigilię w szpitalu - i oboje są szczęśliwi z tego powodu. Koleżanka głównego bohatera jak się okazywało, nie miała dla niego czasu, bo uczyła się gotować, by móc u niego zorganizować sensowne święta. Rano w Wigilię przeszła do niego do domu, wyjaśniła mu wszystko, i razem spędzili cały dzień na robieniu dekoracji. Dla niej samej miały być to pierwsze udane święta w życiu, planowałem by miała ojca alkoholika, który nawet nie był w domu od tygodnia, czy coś w tym stylu.
Planowałem też wątek pogodzenia się postaci ojca z tym drugim kierowcą, który spowodował wypadek, ale nic konkretnego tu nie miałem.

I to jest szczęśliwe zakończenie mojej opowieści wigilijnej. O tym, że w tym okresie ludzie niesamowicie się mobilizują do wyjątkowych czynów. O tym, że święta sprowadzają się do spędzenia tego czasu z wyjątkowymi ludźmi, i nadziei, że za rok spotkamy się w tym samym gronie.

Dosyć wcześnie wiedziałem, że to nie nadaje się na papier, i dopiero w wydaniu filmowym ta historia wydaje się kompletna. Na przykład: bardzo chętnie zobaczyłbym ten film w 3D. Dla śniegu. Jakiś pajac nakręcił swój film, bo chciał kobiece piersi w 3D, a ja chcę śnieg. Do tego, cholernie podoba mi się wizja tego filmu razem z soundtrackiem złożonym z "Empyrean" Johna Frusciante. Nie non-stop, nawet nie całe piosenki, tylko fragmenty lecące we właściwych momentach.

Żebyście mieli wyobrażenie, jak miałoby to wyglądać: pierwsza scena miała trwać 10 minut, bohater budzi się rano i za oknem pierwszy śnieg, jest jeszcze ciemno, w świetle latarni ulicznej. I wstaje, nastawia muzykę ("Before The Beginning") i idzie do łazienki, myje zęby, ubiera się, schodzi na dół do kuchni, robi sobie płatki z mlekiem, wraca do pokoju i je, oglądając śnieg za oknem. Całość kręcona zzewnątrz, kamera zagląda do środka przez okna, przemieszcza się na wyciągniku z piętra na parter. I śnieg w 3D, pamiętajcie. Tak bym to widział. Szalone, może.

Nigdy jednak nic z tym nie zrobiłem. Jeśli miałoby się to dziś zmienić, najchętniej umieściłbym to w uniwersum "Awake", jako pełnometrażowy film przedstawiający dzieciństwo jednaj z postaci. Wystarczyłoby tylko zmienić imiona postaci, wtedy jeszcze pisałem używając polskim. I już wtedy zupełnie mi to nie pasowało.

piątek, 20 grudnia 2013

Mary Poppins (7/10)

Children's & Family


Rodzice nie mają czasu dla dzieci. Ojciec rano wychodzi do pracy, matka walczy o prawa kobiet, dzieci potrzebują niani. Te jednak, jedna za drugą, mają dosyć małych szkrabów. To nie jest zadanie dla kogoś zwykłego, tu trzeba wypowiedzieć życzenia. Dzięki niemu pojawia się właśnie Mary Poppins...

Jeśli zaglądacie na stronę tgwtg.com to wiecie, że w tym miesiącu pojawiają się tam krótkie filmiki o aktorskich filmach Disneya. W ten sposób zostałem zachęcony do obejrzenia tego klasyka. Wcześniej nie miałem takiego zamiaru. Wiedziałem, że taki film istnieje, i to wszystko, nie interesował mnie. Ale usłyszałem kilka ciekawych zdań i postanowiłem zobaczyć, co mnie ominęło, gdy byłem mały. W sumie sporo, bo jak na film dla młodych, jest idealny. Kolory, dźwięki, atmosfera, chwile pełne zabawy i ludzi przyjaznych dla dzieci, a nade wszystko idealna muzyka oraz zrozumienie młodych. A także nauka dla nich, przekazana bardzo zręcznie - nad nimi czuwają ich rodzice, ale kto czuwa nad rodzicami? Oni sami. I czasem dzieci muszą zaopiekować się swoimi opiekunami. Dobrze coś takiego zobaczyć w filmie dla najmłodszych.

Nawet piosenki są dobre, twórcy wiedzieli jak je zaprezentować, dzięki czemu po jednokrotnym seansie znam 4-5 piosenek! To chyba rekord. O kominie, łyżce cukru, karmieniu ptaszków, najdłuższym słowie świata...

Ale jednak dziś jestem starszy niż target, i piosenek jest dla mnie za dużo. 4-5 zapamiętam, ale pozostałe 20 gdzieś poszły i nie wrócą. Film jest dosyć długi, a półtorej godziny z niego to niekończące się scenki które nic nie dodają, bo tylko... scenki. W ostatnich 30 minutach zdarza się bardzo ważny zwrot dramaturgiczny, który jest zwyczajnie kretyński, i nawet jakby był w jakimś filmie z dużymi robotami, to i tak byłaby to jedna z czołowych głupot. Trochę mi się seans dłużył, zanim doszedłem do tego co było dla mnie, czyli całkiem poważnej końcówki, w której uzasadniony jest nawet długi metraż opowieści.

W międzyczasie bawił mnie rozmach całości - perfekcyjna strona techniczna, pełna pomysłów, z lewitującą herbatką na czele - klasa aktorska i dystyngowano-baśniowy klimat. Nawet te marne żarty, z których "najśmieszniejszy" leci jakoś tak:

Kobieta otwiera drzwi. Widzi mężczyznę, który mówi:
- Bardzo mi przykro, ale przejechałem pani kota.
- Ojej!
- Chciałbym go zastąpić.
- Wątpię, by łapał pan myszy tak dobrze jak on.

Podczas oglądania mogłem zrzędzić nieco bardziej, ale to taki film, który lepiej się wspomina niż ogląda. Te mniej istotne się zapomina, lub nawet nie warto o nich wspominać, a te dobre chce się chwalić i chwalić... Bert był wspaniały. Z pewnością usiądę do telewizora, gdy tam poleci kiedyś.
https://rateyourmusic.com/film/mary_poppins/

wtorek, 17 grudnia 2013

Urodzony przestępca (6/10)

Drama, 2012


Zauważyliście, że w telewizji prawie wyłącznie filmy z USA lecą? Tak patrzę i widzę - film z Korei, o którym wcześniej nie słyszałem. To obejrzę, produkcji ze Stanów i tak mam za dużo zaliczonych. Tytułowym przestępcą jest tu nastolatek, któremu po trafieniu do poprawczaka znajdują matkę. Ta zniknęła dawno temu, teraz wraca i stara się nadrobić stracony czas. Na skróty. Zamieszkują razem, jednak szybko dają o sobie znać jej prywatne problemy. Z pracą, z organizacją własnego życia, z dojrzałością której jej bardzo brakuje...

Jeden z tych bezwzględnych filmów, które przedstawiają tego typu sytuacje bez wyjścia, czekając aż sami bohaterowie to zrozumieją. Historia jest dobrze przedstawiona, można w nią uwierzyć, i w zasadzie brakuje tylko pazura, czegoś co wybiłoby ten tytuł do kategorii "trzeba zobaczyć". Nie trzeba. Piszę tę notkę po jakimś czasie i nawet nie pamiętałem zbyt dobrze fabuły, a co dopiero by napisać coś ją wyróżniającego. Nie interesował mnie dalszy los postaci, wiedziałem jak to się skończy. Nie spodziewałem się, że stanie się coś specjalnego lub pomysłowego, i to właśnie dostałem.

Zdecydowanie nie pomaga brak zakończenia. Ten film urywa się na nijakiej nucie. Już nigdy więcej nie pomyślę o bohaterach i ich życiu.
https://rateyourmusic.com/film/범죄소년/

(serial) The Wire & Kroniki Seinfielda

Nie wiem, może robię coś źle, ale obejrzałem pilota Seinfielda oraz cały pierwszy sezon (bagatela, razem 5 odcinków) i nie zobaczyłem nic, co by go wyróżniało. Przeciętny sitcom, nic więcej. Nawet nie mam o czym napisać, poza tym, że fabuła pilota nijak do samego serialu pasuje. Pamiętam skecz o bohaterze chcącym zerwać przyjaźń z irytującym gościem, ale nie bardzo wiedział jak to zrobić (pomyślcie o tym). To było dobre. Cała reszta nie wyróżniała się w żaden sposób. Drugi sezon obejrzę, może wtedy coś będzie na plus.

***

"The Wire", sezon pierwszy. Kiedyś obejrzałem pierwszy odcinek, zobaczyłem tylko przeklinających murzynów i nic więcej. Zero akcji lub fabuły. Minęło trochę czasu, sam zacząłem pisać i... jest lepiej. Co ciekawe, okazało się, że to biali więcej klną.

To w zasadzie takie "Lost", gdyby wyjęto z niego retrospekcje, wszystko ułożono chronologicznie, a wątki prowadzono jednocześnie. Nie ma tu głównego bohatera lub takiej postaci, która byłaby w każdym odcinku. W jednym są postacią dominującą, w kolejnym pojawiają się góra na dwie minuty. Nie ma tu głównego wątku, bo wszystko układa się w nierozerwalną całość. Śledztwo McNolty'ego, problemy z biurokracją, wątek z byłą żoną Jimmy'ego, D'Angelo ponownie wspinający się po drabinie w hierarchii, Omar bawiący się w Robi Hooda, jego potyczki z Avonem, zmiany wewnętrzne D'Angelo, jego relacja z dziewczyną barową, okoliczny ćpun idący na leczenie i Bubbs chcący być czysty... wymieniać można bardzo, bardzo długo. Liczba postaci poraża, bo już po 3-4 odcinkach jako widz rozpoznawałem jakieś 30-40 twarzy. To samo z lokacjami i zasadami gry, ale to już mnie zaskakujące.

Stąd właśnie brała się moja radość z oglądania. Podziwiania, jak to wszystko jest bezbłędnie złożone w całość, prowadzone równolegle i precyzyjnie. Do tego, to prawdziwy serial całościowy, który mnie tym zaskoczył. Przykład: w okolicy trzeciego odcinka grupa policjantów podjeżdża nocą pod wieżowce i wszczyna burdę. To nie był ich teren, jakiś dzieciak dla jaj położył im się na masce i nie chciał zejść. Jeden z glin przyłożył mu więc kolbą pistoletu w oko, i rozpętało się piekło. Na koniec odcinka okazuje się, że dzieciak stracił oko. W każdym innym serialu, nawet w "Breaking Bad", to byłby wymuszony dramatyzm, żeby całą sytuację podkreślić, by widz wziął ją na poważnie i zobaczył, jaka jest stawka w tej grze. W "The Wire" oprócz tego co wymieniłem, chodzi o coś więcej. Wspomniany dzieciak wraca w 6 odcinku.

Inny przykład: ćpun który w pierwszym odcinku kantował dealerów, wkładał fałszywy banknot między prawdziwe. Przyłapali go, zlali na pomidora i wylądował w szpitalu. Jego kumpel Bubbs to zobaczył i zmienił zdanie, dzięki czemu zdecydował się pomagać policji. Jak wyżej, to nie tylko wygodna pomoc fabularna, by doprowadzić do tylko jednej kolejnej sceny, która z kolei doprowadzi do kolejnej. W "The Wire" wspomniany ćpun wraca w 4 odcinku, gdy doszedł już do siebie i może chodzić. I będzie tu aż do końca, pojawi się nawet w jednej z ostatnich scen sezonu. Taką całościowość kocham.

Jest oczywiście druga strona medalu, którą dostrzegam. Jako widz, ten serial nie jest dla mnie ciekawy. Nie oglądałem kolejnych epizodów by zobaczyć, co tam będzie, czym mnie zaskoczą, co tam się okaże. Wiedziałem bardzo dobrze, co dostanę, i to właśnie otrzymywałem. Nie ma tu zapadających w pamięć scen, wyróżniających się dialogów, nawet postaci nie są aż tak dobre, raczej aktorzy są wyśmienici. Całość pamiętam jako całość, nie podzielę tego na odcinki a nawet mniejsze elementy. Cały czas coś się dzieje, ale gdybym sam nie pisał, to bym tego nie dostrzegł. Format jest nieco za długi, raz to bardziej widać, raz mniej, ale odcinek trwający 55 minut to często za dużo. Gdyby to przycięto do 45 minut, byłoby lepiej. W obecnej formie widać wypełniacze, sceny trwające minutę lub pół, wciśnięte tam lub tu, w której D'Angelo gada z kolegami o jedzeniu kurczaka. Pojawiają się też rysy - wątek "jeśli bla bla bla to nas zamkną za tydzień" wraca tak 10 razy za często.

Stąd pierwszy sezon ma u mnie 6+/10. Jako widz przy pierwszym seansie to średnia produkcja. Nie wciągnąłem się, nie mam wielkich oczekiwań względem kolejnych sezonów, ani nadziei na wielki finał. Ale z punktu widzenia na scenariusz i całościowości, "The Wire" to czyste złoto. Pozostaje mi tylko oglądać dalej i podziwiać.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

(książki) Mechaniczna pomarańcza & Herezją naznaczeni

Na początek krótko o "Mechanicznej...". Na półce w domu znalazłem wydanie z '89 roku, liczące sobie około 70 stron. Strasznie tici druk, do tego przekład z nowomową stylizowaną na gwarę śląską połączoną z językiem rosyjskim. Nie czytało się tego dobrze. Przejrzałem po łebkach, nie wczytywałem się specjalnie. Dodatkowy rozdział na koniec raczej ujmuje tej historii niż dodaje coś niezbędnego. Wolę wizję filmową, która jest bardziej poukładana, przesłanie jest tam lepiej wyeksponowane, do tego przemiana bohatera jest bardziej zauważalna. Bez oceny, bez chęci do czytania dalszego, bez budzenia entuzjazmu.

****

Trzecia część sagi "Schronienie" Davida Webera nosi podtytuł "Herezją naznaczeni". Najkrótsza, nieco ponad 600 stron, najdłużej czytałem. Nie wiem czemu. Chyba już nie budzi to mojego entuzjazmu jak dawniej - z przyzwyczajenia. Weber nadal wszystko dokładnie opisuje na tyle stronach, na dodatek wydarzenia z kilku miesięcy są tylko przystankiem w całości, więc i wielkiego ładunku emocjonalnego to nie niesie. Co nie zmienia faktu, że to wciąż bardzo dobra lektura. Świat i jego filozofię nadal bardzo lubię. Są rewelacyjne momenty, jak wieszanie złoczyńców na samym początku, albo atak na pewną osobę, w której giną zastępy ludzi, a czytelnik zna tak wielu z nich... drobiazgowość ma dobre strony. Podobnie ma się rzecz z kampanią na kolejne królestwo, którą opisano tak, że mogłem uwierzyć w umiejętności dowódcze Cayleba i Merlina. Tej wojny nie wygrają jedynie rewolucyjne wynalazki, co do tego nie mam wątpliwości. A po drugiej stronie też są ludzie, z krwi i kości.
Widzę więc, co Weber chciał osiągnąć, i klękajcie narody, bo to mu się udało. W czytaniu trochę idzie to wolniej niż bym sobie życzył, ale jakie to ma znaczenie? Druga połowa lepsza od pierwszej. To nadal wzorowe militarne hard sci-fi.

Czwarta część ma ponad 1000 stron, więc jeszcze dłużej będę to czytał...

wtorek, 10 grudnia 2013

(serial) Louie, Neon Genesis Evangelion, Ground Floor

**** "Louie". Pierwszy sezon, 13 lekkich, niezobowiązujących odcinków, nieco śmiesznych, nieco poważnych. Sporo eksperymentowania, często brakowało pomysłu co z czym zrobić, całość nie ma też określonego kształtu jeszcze. W jednym odcinku bohater po rozwodzie postanawia odwiedzić dziewczynę z liceum, ta go nawet nie pamięta, ale w końcu zaczynają się całować... By przez resztę sezonu nie pamiętać tego wydarzenia. W innych odcinkach poszli w banał - agresywny nastolatek? Biją go w domu. I zaduma nad tym wszystkim... Tego też trochę będzie. Będą też lepsze chwile, zgodne z duchem serialu. Louie odwozi dziewczynki do matki i nie wie co zrobić ze sobą. Odbiera telefon, znajoma mu podpowiada: "zajmij się sobą!". Więc idzie i wpierdala pizzę i lody. Trzy dni później budzi się i stwierdza... powinien przestać. Więc bierze skakankę i ma zamiar ćwiczyć. Ale wyczuwa coś. Więc idzie do sąsiada i prosi go, by nie palił narkotyków, bo mu zapach przeszkadza. A ten go zaprasza do siebie, częstuje, pies znika, a na końcu ćpun pokazuje Louiemu sztuczkę: podchodzi do okna i wypierdala z 4 piętra baniak wody na samochód. Klaskałem z zachwytu.

Najlepszy moment: poker otwierający 1x04. Najgorszy - każda chwila z Rickym Gervaisem. Jego doktor jest strasznie irytujący. Ogólnie pierwszy sezon jest niezły, ale będę oglądał więcej. Posłucham pochwał, poza tym - widać, że jednak sporo się Louie napracował.



**** "Ground Floor"... Nowy serial Billa Lawrenca, który najpierw zrobił "Scrubs", a potem bardzo zabawne "Cougar Town". Jeśli tak jak ja liczyliście na coś więcej po jego najnowszym projekcie, to zapewne się zawiedziecie. Ja obejrzałem tylko kilka odcinki, ale były w zasadzie identyczne. Oba wyglądały, jak dzieło kogoś, kto tylko widział "Scrubs", a nie je tworzył. Postaci nie mają wyrazu, postać kobieca jest tak sztuczna jak tylko się dało (spełnienie "marzeń każdego faceta" bez odrobiny osobowości). John C. McGinley gra powtórkę doktora Coxa, tylko tym razem ani trochę wiarygodną. Cox wchodził i wszyscy milkli sami z siebie. Jako szef korporacji jest bardzo... stereotypowy. Wymuszony, nieautentyczny, pozorowany. Jego relacja z głównym bohaterem wygląda tak samo jak doktora Coxa z dowolnym trzecioplanowym stażystą ze "Scrubs", tylko tam takich wywalano jeszcze w tym samym odcinku za niekompetencję. Tutaj szef korporacji cały czas wybacza, powtarza się, "myślę o tobie jako moim następcy"...

Inna sprawa, że to wciskanie kitu, bo "Ground Floor" to kolejny serial, w którym zajęcie bohaterów nie ma znaczenia, i tak naprawdę nie istnieje. Nie robią z nim nic, albo mówią "zrobiłem" na początku sceny. Nie ma to związku z akcją. Wyobraźcie sobie coś takiego w "Scrubs", to się nie zgadza. A co z humorem? Są momenty, ale nic co by ten serial wyróżniło. Takich sitcomów jest wiele, ani szczególnie złe, ani pozytywne. Może po kolejnych odcinkach nagle wszystko się zmienia, dajcie mi znać jeśli oglądaliście do końca. Ja piszę swoje wrażenia jako ciekawostkę.

sobota, 7 grudnia 2013

Johnny poszedł na wojnę (8/10)

Psychological Drama, 1971


Pierwszy film który zobaczyłem w Iluzjonie, gdy ten przeniósł się do Biblioteki Narodowej. Na słuchawkach robi jeszcze większe wrażenie niż w sali kinowej. Głos bohatera jest wtedy zbyt blisko. Jak głosi tytuł, Joe poszedł na wojnę. I wrócił z niej w stanie, który kwestionuje jego egzystencję - czy on jeszcze żyje, czy tylko wegetuje? Zakres tego stanu lepiej odkryć samemu, razem z bohaterem. Nie można tak po prostu zauważyć braku języka choćby. Nie przy pomocy słów. Teraźniejszość przeplata się z przeszłością, która często okazuje się surrealistyczną projekcją wspomnień, a nawet czymś więcej...


(felieton) Przemyślenia po "Melancholii Haruhi Suzumiyi"

"Melancholia..." to serial, anime, rozgrywający się w Japonii. Bohaterami są nastolatkowie chodzący do liceum, po zajęciach uczęszczających do założonego przez siebie klubu - bo inne wydawały się zbyt zwykłe. Serial swoją drogą, przy okazji oglądania go trochę dowiedziałem się, jak to tam działa z edukacją. Otóż nieco inaczej niż u nas. Dzieci po zajęciach zostają w budynku, uczęszczają z własnej woli na dodatkowe zajęcia, wracają do domu najwcześniej o 17, a często i po 21. Wszystko jest bardziej skierowane na rozwój i edukację, w grupie, jako klasa, ale też jednostkowo. Jest więcej dodatkowych zajęć, w stylu różnych Dni którymi zajmują się wszyscy, i każdy coś robi. W moim przypadku to wyglądało tak, że kilka osób coś robiło, bo trzeba było to zrobić, i ktoś to musiał zrobić. Żeby było, więc zaczynano za pięć dwunasta i nikt nie narzekał. Z przyzwyczajenia.

Widzę tych zabieganych, zapracowanych bohaterów i przypominam sobie, że sam kiedyś lubiłem uczyć się.


piątek, 6 grudnia 2013

Kolejny rok (6+/10)

Drama, 2010


Krok po kroku. Zaczynamy od starszej kobiety mającej problem ze snem. Jest u pani doktor, prosi o przypisanie jej pigułek na bezsenność. Ale nie jest to rozwiązanie problemu, więc wysyła pacjentkę do pani psycholog - to kolejny krok. I tak już leci, a najmniej istotna okazuje się tu pani z bezsennością. Para głównych bohaterów to starsze małżeństwo, zadowolone ze swojego życia. Mają na imię Jerry (pani psychiatra) oraz Tom, który pracuje jeszcze z rurami, tymi większego kalibru. Wokół nich kręci się ciężarna pani doktor od pastylek na bezsenność, sekretarka ze szpitala, stara znajoma z problemami alkoholowymi i miłosnymi, ich syn, bracia, dalsza rodzina...

Po 35 minutach myślałem, że to opowieść o życiu w którym nic się nie zmienia, i wygląda tak jak wcześniej. Szczęśliwi zapracowali na swoje szczęście i wciąż je mają. Nieszczęśliwi nic nie robią i mają co roku to samo nieszczęście. Całość w deszczowych i niemrawych klimatach typowych dla Wysp oraz kina Leigh, bez żadnego pazura. Był film i go nie było, to tylko kolejna taka opowieść.

Okazało się jednak na koniec, że to film o tym, że na wszytko przyjdzie czas, każda sprawa rozwiąże się sama, musi być gorzej najpierw by na koniec było lepiej. Wszystko z tym pokrętnym brytyjskim czarnym humorem, które tylko takie świry jak ja dostrzegą. Taa... Nie kupuję tej historii. Nie przekonała mnie. W poszczególne historie jednak uwierzyć mogłem, szczególnie w kobietę nie przyjmującej do wiadomości ile ma lat. A z drugiej strony wiele wątków pojawia się i znika bez powodu, inne ważne dla fabuły pojawiają się pod koniec... nie spodobał mi się "styl" takiej konstrukcji. Do tego to ucięte zakończenie... które może wcale nie było ucięte?

Podobał mi się wątek z ogrodem, i zainteresowani tematem mogą dostrzec fachowe detale, w stylu nawożenia latem ziemi pod dynie. Można w sumie obejrzeć, ale nic lepszego nie mogę powiedzieć.
https://rateyourmusic.com/film/another_year/


Top 5 Leigh

1. Nadzy
2. Sekrety i kłamstwa
3. Vera Drake
4. Happy-Go-Lucky, czyli co nas uszczęśliwia
5. Kolejny rok

wtorek, 3 grudnia 2013

(serial) Twilight Zone & Melancholia Haruhi Suzumiyi

"Strefa mroku", klasyk z 1959 roku!

Formuła jest następująca: 25 minut, dowolny gatunek, dowolne miejsce, dowolny czas, dowolna historia. Jeden warunek: widz przenosi się na chwilę do strefy mroku. Na dosłowną chwilę, trwającą jedną scenę, albo i cały odcinek tam się rozegra. Słucha opowieści o kowboju, który pije tak długo, że nie umie już strzelać - ale objazdowy sprzedawca oferuje mu miksturę, dzięki której trafi wszystko z każdej odległości! Albo o dwójce astronautów, którzy wrócili szczęśliwie z podróży - jednak poleciał z nimi ktoś jeszcze, trzeci astronauta, tylko jakoś nikt o nim nie pamięta... To może o kobiecie jadącej do Kalifornii, widzącej przy każdym postoju w lusterku tajemniczego autostopowicza? Albo o klientce domu towarowego, która wjeżdża windą na piętro, którego tam nie ma?

Dramat, komedia, dreszczowiec, satyra, sci-fi, fantasy, western, kryminał. Nie ma ustalonego momentu startowego, do którego każdy kolejny odcinek musi się równać. Bohater może umrzeć albo przeżyć. Zakończenie może być szczęśliwe lub dołujące. Wszystko okaże się snem, albo i rzeczywistością. Na końcu może być zaskakujący zwrot akcji, jednak nie spodziewajcie się go zbyt często...

Wyjątek: pierwszy odcinek ma jedno z najgenialniejszych zakończeń jakie w życiu widziałem. Nie obawiam się tego pisać, byście w przyszłości obejrzeli i zawiedli się, bo oczekiwania były bla bla bla. Nie, to zakończenie jest aż tak dobre, że możecie się spodziewać czegoś niesamowitego.

Z pewnością obejrzę kiedyś pozostałe odcinki.

----
"Melancholia Haruhi Suzumiyi" oraz "Suzumiya Haruhi no Yuuutsu". To właściwie ten sam serial. Są z nim jednak niezłe jaja już na tym etapie, ponieważ: "Melancholia" składa się z 14 epizodów, które wchodzą w skład "Suzumiya Haruhi no Yuuutsu", który poza owymi 14 odcinkami, ma kolejne 14. Żeby to wszystko popłatać jeszcze bardziej, chronologia w obu produkcjach jest odwrócona do góry nogami. Pierwszy odcinek "Melancholii" w drugim serialu pojawia się jako 25, i żeby go zrozumieć trzeba znać sagę 6 odcinków które ów 25 odcinek poprzedza. Za to finał pierwszego serialu w drugim pojawia się jako odcinek... szósty. Do tego są takie kwiatki, jak dwa odcinki tworzące całość w drugim serialu pojawiają się jeden po drugim, a w pierwszym dzieli je odcinek z dupy wzięty.

Nie miałem zielonego pojęcia jak to oglądać. Na szczęście o wszystkim zorientowałem się będąc w połowie. Jedynie gdy te dodatkowe odcinki zaczęły mnie nużyć to skupiłem się na obejrzeniu "podstawowych" epizodów, a ten nowe tylko pobieżnie. Definicja burdelu na kółkach, bo to z jednej strony jest serial całościowy, a z drugiej... nie.

Z jednej strony sześcioczęściowa "Melancholia" to prawdziwa perełka, która momentami rozwala głowę. Jest pomysłowa, oryginalna, po prostu niesamowita. I od finału 3 odcinka (kiedy dopiero zaczęło się coś dziać) oglądałem to wszystko ciurkiem, chcąc się dowiedzieć co jeszcze zobaczę. Ale poza ową "Melancholią", reszta to odcinków to z grubsza rzecz biorąc fillery. Bohaterowie idą grać w baseball. Bohaterowie spędzają dzień na Dniu Kultury. Bohaterowie kręcą film. Kiedy indziej włączasz odcinek i stwierdzasz, że to prawie dokładnie ten sam odcinek co wcześniej. Wtf? Niemniej, owa "Melancholia..." to coś wartego obejrzenia, i to ze swojej strony zalecam (zorientujecie się po tytułach odcinków). Nie odważę się nawet opisać wstępnie, co tam się dzieje. Niech to wam rozwali wyobraźnię bez żadnej zapowiedzi.