sobota, 7 grudnia 2013

(felieton) Przemyślenia po "Melancholii Haruhi Suzumiyi"

"Melancholia..." to serial, anime, rozgrywający się w Japonii. Bohaterami są nastolatkowie chodzący do liceum, po zajęciach uczęszczających do założonego przez siebie klubu - bo inne wydawały się zbyt zwykłe. Serial swoją drogą, przy okazji oglądania go trochę dowiedziałem się, jak to tam działa z edukacją. Otóż nieco inaczej niż u nas. Dzieci po zajęciach zostają w budynku, uczęszczają z własnej woli na dodatkowe zajęcia, wracają do domu najwcześniej o 17, a często i po 21. Wszystko jest bardziej skierowane na rozwój i edukację, w grupie, jako klasa, ale też jednostkowo. Jest więcej dodatkowych zajęć, w stylu różnych Dni którymi zajmują się wszyscy, i każdy coś robi. W moim przypadku to wyglądało tak, że kilka osób coś robiło, bo trzeba było to zrobić, i ktoś to musiał zrobić. Żeby było, więc zaczynano za pięć dwunasta i nikt nie narzekał. Z przyzwyczajenia.

Widzę tych zabieganych, zapracowanych bohaterów i przypominam sobie, że sam kiedyś lubiłem uczyć się.


To chyba najgorsze co mnie w szkole spotkało. Całej reszty byłem przynajmniej świadom, i nawet jeśli nie od razu, to po jakimś czasie umiałem to rozpoznać i wskazać. W tym wypadku było inaczej. Kiedyś miałem szacunek do zjawiska uczenia się. Podziwiałem osoby mądre, umiejące więcej, rozumiejące jakiś temat, dające radę z ilością materiału i kujące po nocach, wkładających w to tytaniczny wysiłek. Pamiętam, gdy na jakichś poprawkach z chemii siedziałem z rok młodszymi, którzy poprawiali coś, co było już za mną, co umiałem całkiem dobrze. I czułem się lepiej, mając tę świadomość. To jeden z naprawdę nielicznych przebłysków, bo, ogólnie mówiąc, poszedłem do szkoły, i ponad dekadę później oglądam "Melancholię..." by przypomnieć sobie, co czułem lata temu. Na przestrzeni lat po prostu to zatraciłem. Już tak nie patrzyłem na świat, przynajmniej nie od razu.

Nie będę tego analizował, bo to raczej drugorzędny skutek tego samego mechanizmu odpowiadającego za całą resztę, przyczyny zapewne są więc takie same. Nie będę się tu rozpisywał o szkolnictwie z tego powodu, bo to raczej materiał na 10-godzinny stand up, niż możliwie jak najkrótszy felieton. Nie mam też zamiaru snuć rozmyślań, jak to byłoby lepiej, gdybym uczył się w Japonii... bo tak naprawdę guzik wiem. Nie będę smęcić, że chciałbym wrócić do szkoły. Za chuja.

Po co więc to piszę? Nie jestem pewny. Z jednej strony, gdybym zaapelował o więcej obrazów pokazujących "fajność" uczenia się, pierwsze o czym zaczynam myśleć to widok malców ryjących cały materiał jak leci, bez zastanowienia i celu, i zadowolonych z tego powodu nauczycieli, dyktujących z podręcznika. Z drugiej... może kino powinno sprzedać to marzenie, tę iluzję, by potem, gdy obejrzy ich większą ilość, móc spojrzeć na rzeczywistość i ją zakwestionować. Stwierdzić, że czegoś jej brakuje, coś jest nie tak. Uczenie się jest fajne... ale dlaczego nie w szkołach właśnie? Czemu to miejsce, jako ostatnie, kojarzy mi się z edukacją?

A potem, kto wie... Lepsze to od odkrycia, że jedynym celem uczenia się jest zaliczenie testu, i przyjęcia tego za naturalny stan rzeczy.


Ps. Co się ostatnio dzieje z kolejnością notatek na blogu, i czemu felieton pojawia się 24h za późno? Komputer miałem w naprawie, notatki leciały tylko te, które zaplanowałem dużo wcześniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz