niedziela, 26 maja 2013

DZIEŃ ŚWISTAKA

Romantic Comedy & Low Fantasy, 1993


Maraton roku 1993 zaczynam od powtórek ulubionych filmów z tego roku. Nie chcę powtórki z 1998, z którego nadal nie zobaczyłem "Cienkiej czerwonej" oraz "Porachunków". Na start: jeden z najmądrzejszych filmów jakie w życiu widziałem.

Phil Connors (Bill Murray) pracuje w telewizji jako prezenter pogody. Zbliża się 2 lutego i musi po raz czwarty z rzędu pojechać do małego miasteczka w zadupiu Ameryki, by zdać relację na żywo z obchodzonego tam dnia świstaka. Problem polega na tym, że nie cierpi tego, a cały zwyczaj uważa za skończoną głupotę. Skupia się na tym, by przeżyć ten dzień i jak najszybciej wrócić do siebie. Jednak śnieżyca odcina drogę powrotną, a jutro najzwyczajniej w świecie nie nadchodzi. Bohater z nieznanego mu powodu trafia w powtarzalny ciąg dnia świstaka, cały czas przeżywa ten sam dzień, w kółko i w kółko. I tylko on jest tego świadomy, cała reszta świata wygląda dokładnie tak samo każdego kolejnego dnia.

Ton tej opowieści jest niesamowity, bo jednocześnie spójny, zróżnicowany i perfekcyjnie wymierzony. Fundamentem jest obyczaj z sarkastycznym bohaterem - od tej podstawy historia waha się w kierunku surrealizmu, paranoi, komedii, historii miłosnej, czarnego humoru, tragedii i na końcu wrócić do obyczaju. Zawalenie tego było niesamowicie łatwe, ale podołano postanowieniu, wyciskając z tematu wszelkie wariacje i możliwości... z jednym wyjątkiem - tragedią. Reżyser wyraźnie tego unikał, i dobrze! Trzymał się konwencji komediowej, co tylko przysporzyło kolejnych kłopotów, ale tu też dał radę. Wszystkie negatywne lub psychiczne momenty widz otrzymywał przez pryzmat żartu, czasami wręcz ekstremalnego czarnego humoru. Czuć było jednak potrzebę samej historii, by pójść na poważnie w stronę dramy choć raz. I ten moment wybrano bardzo dobrze - tuż przed 3 aktem, i bierze się znikąd. I dlatego tak to dobija.





[spoiler] Bo nagle uderza wtedy ta myśl: ten dzień był cały czas powtórką ostatniego dnia bezdomnego. Na końcu on zawsze umierał, ze starości - nic na to nie można było poradzić - a bohater musiał się nauczyć żyć ze świadomością tego... Porażające [/spoiler]

Miałbym zastrzeżenia do postaci operatora, którego każdy tekst to suchar z jakiegoś powodu, i do kilku innych szczegółów (jak porywa świstaka, tam jest parę błędów). Ale jedynym poważnym błędem który mogę wskazać i obniżyć za niego ocenę jest całkowity brak pauz. Kolejne sekwencje następują po sobie niemal natychmiast, następny dzień zaczyna się w ułamek sekundy później, podczas gdy obraz aż domaga się chwili odpoczynku. Niech scena zacznie się choćby te 10 sekund przed 6 rano, niech widz zacznie odliczać i zastanawiać się: "To nadal ten sam dzień? Może coś się zmieniło?". Niech zacznie mieć nadzieję na zmianę, a może nawet będzie wolał, by bohater musiał go spędzić jeszcze raz, by coś poprawić? Te momenty wycięto z filmu, na czym sporo on traci.

Ale i bez tego widz jest bardzo zaangażowany. Począwszy na pomyśle, który chyba ani wcześniej ani później nie został powtórzony - on sam daje spore pole do rozmyślań. Co też scenarzysta przygotował dla bohatera? Jakie będzie rozwinięcie i zakończenie? Co widz sam by zrobił, jakby wykorzystał ten czas? A potem idzie dalej - widz jest w stanie łatwo zrozumieć depresję bohatera, dlaczego ten zaczyna wariować. Potężny jest moment, w którym po serii trzasków w twarz nastaje nowy dzień, a Rita wita się z Philem jak gdyby nigdy nic. I ta obojętność jest dobijająca. Jej odbicie na twarzy Phila również. Następnie jednak, jest ta część w której kino pomaga widzowi. Pokazuje jak można byłoby spędzić ten dzień, ile on oferuje - o wielu z nich widz na pewno sam nie pomyślał. Scenarzysta zaskakuje tu pomysłowością, spełniając każdą obietnicę, zostawiając widza z tym uczuciem: "Chcę przeżyć taki dzień". Ale jednocześnie uczy, jak wiele trzeba najpierw dać z siebie, jak dużo trzeba nad sobą pracować, by do tego dojść.


8+/10.
http://rateyourmusic.com/film/groundhog_day/

Najlepszy kawałek z soundtracku - "Phil Gets the Girl".

piątek, 24 maja 2013

Zobaczyłem genialną reklamę!

Bardzo rzadko mam okazję do pisania pozytywnych tekstów, muszę więc skorzystać gdy taka się nadarzy. Widziałem w tv parę razy reklamę zapewne banku udzielającego kredytu, i kiedy tylko ją widziałem, byłem zachwycony. Otóż, zaczyna się od męża przeglądającego rzeczy żony. Jest tam spory bałagan i mnóstwo przedmiotów wypada na podłogę. Jedynym rozsądnym wyjściem jest zorganizowanie (pierwszej w historii polskich bloków mieszkaniowych) wyprzedaży garażowej. Żona dowiaduje się o tym wracając do domu i spotykając w windzie kobietę obładowaną rzeczami, które przecież należą do niej! Zapewne okrada wspomnianą panią w windzie, w każdym razie - żona wraca do mieszkania obładowana swoimi gratami. Mąż rzuca jej wymowne spojrzenie, na co żona potulnie: "Zróbmy ten remont". Reklama kończy się ujęciem na szczęśliwą parę w nowym mieszkaniu, w którym jest miejsce na wszystko...

Cudowna filozofia! Wszystko mi pasuje w tej reklamie! Tak właśnie powinny one wyglądać. To było skierowane wyraźnie do mnie, czuję to w paznokciach! Nie ma tu przecież nic obraźliwego lub uwłaczającego, o zwyczajnej głupocie nie wspominając...

Bo nie ma. Już was uspokajam: tak naprawdę to we właściwej reklamie płci są na odwrót względem powyższego tekstu. To żona wyrzuca rzeczy męża, który przez to zgadza się na remont. To kompletnie zmienia postać rzeczy i nie macie z tym problemu, prawda?


PS. I nie wyjeżdżacie mi z tekstem, że reklama jest tam zawsze kierowana do jednej z płci. Ta reklama uwłacza obu w tym samym stopniu.

piątek, 17 maja 2013

CYRULIK SYBERYJSKI (powtórka)

Melodrama & Romance, 1998


Kiedyś bardzo lubiłem ten film, był u mnie wśród bodaj 200 ulubionych filmów. A po powtórce... to nie jest materiał na trzy godziny seansu.:/ To dosyć prosta miłosna historia, którą kino widziało wiele razy, tylko tutaj zrobiono z niej jeden z najdroższych filmów w kinematografii rosyjskiej. Epicki, rozbudowany, z mnóstwem statystów... A przez pierwsze półtorej godziny zobaczyłem parę gagów na krzyż. Zabawnych i zapadających w pamięć ("I don't give a shit about Mozart", pastowanie podłogi, pijany dowódca), ale... to wszystko? Bite 3 godziny, na które składa się kilka dobrych żartów, a w końcówce kilka dobrych dramatycznie scen (jak wyznania Julii Ormond lub śpiewanie na dworcu) i znakomite zakończenie?...

Sorry, ale nie zgadzam się. Mimo że całość ma tempo i nie odczuwałem w trakcie oglądania, że coś tutaj dorzucono na siłę.


6/10
http://rateyourmusic.com/film/сибирский_цирюльник/

Typy osobowości (felieton)

Parę dni temu wziąłem udział w czterogodzinnym warsztacie Marcina Cząby dla scenarzystów, pt. "Zrób sobie bohatera, czyli praktyczna metoda pracy na archetypach". Czyli - jakie są główne typy ludzi, skąd się biorą i dokąd prowadzą w zależności od różnych rzeczy.

Słowem wstępu - nie ma to na celu klasyfikować lub obrażać, słowa tu użyte mają na celu przede wszystkim zobrazowanie czyjeś sytuacji umysłowej w taki sposób, by ktoś należący do innej grupy mógł to zrozumieć. W ten sam sposób działa to z przykładami, które są toporne czasami, ale jasne dla wszystkich. A to, jak się okazuje, nie jest łatwe. Ponadto, to co przeczytacie niżej to są tylko moje notatki, skierowane do mnie i w pełni zrozumiałe tylko do mnie. Nie skreślajcie przez to całej metody, bo pan Cząba zrobił to naprawdę znakomicie. Przede wszystkim, o każdym z tych typów opowiadał tak, że było w tym subiektywnego osądu. Dostrzegało się z jego opowiadań, że każdy typ może być i dobry i zły, i sympatyczny i antypatyczny, itd. Wszystko zależy od samego człowieka i jego dojrzałości - to nie wynika z moich notatek, ale też nie przewidziałem, że je opublikuję, choćby w ramach ciekawostki.
Ponadto, Cząba opowiadał o każdym typie po 15-20 minut, podawał mnóstwo przykładów, historii, filmów a nawet humoru które te typy lubią.

A publikuję ten tekst, bo... mnie o to poproszono. Ale też sam zacząłem korzystać w swoich notatkach z tych typów, więc uczciwie będzie dać ten felieton, bym w przyszłości mógł dać odnośnik do niego w razie pytań. Poza tym - ten wykład dał mi zdecydowanie najwięcej, bo nie tylko dodał sporo do tego, jak teraz spoglądam na kino i odbieram je jako sztukę w ogóle, ale też tutaj w końcu w pełni zrozumiałem jedno: ludzie są różni. Pomyślcie nad tym w swoim zakresie.




Jedynka - Stanley Kubrick. Perfekcjonista, który może często myśleć, że coś mógł zrobić lepiej. Jeśli uczucie to zostanie źle ukierunkowane, będzie on uważał, że jest do niczego, bo nie potrafi osiągnąć tego, co sobie wyznaczył. Taka osoba ma krytyka wewnętrznego, domagającego się planowania, progresu. Jedynki dotrzymują słowa, wiele od siebie wymagają, można na nich polegać. Są minimalistami, to ludzie praktyczni. Jeśli chcą coś zrobić, musi mieć to powód i sens. Często kategoryzuje sobie życie, zazwyczaj w drobiazgowy sposób, którego pozostałe numerki nie potrafią pojąć, a często też i zaakceptować.
Jedynki widzą w ludziach funkcję, i to jest dla nich całkowicie normalne, to nie jest obraza. Patrz - kategoryzowanie, praktyczność.
W skrócie - dla jedynki życie musi być uporządkowane.



Szóstki - Kieślowski lub Hitler. Rewolucjoniści, często w znaczeniu negatywnym (tzn. nie walczą o zmianę na lepsze, tylko o zmianę samą w sobie). Mógł w dzieciństwie mieć rodzica który pił, lub w inny sposób był kimś dominującym ("potworem" - Ósemką). Szóstka wybrała walkę z tym potworem, jednak w efekcie potrzebuje wroga przez całe życie, ma go w sobie i potrzebuje konfliktu by normalnie żyć. Dusi się, gdy ktoś narzuca mu jakiekolwiek ograniczenia lub zasady, musi je dla reguły złamać - bunt w każdej formie jest dla niej czymś normalnym, jednak robi to w poczuciu "po co to robić, to nic nie da?". Szóstka ma w sobie lęk, często objawiający się bólem brzucha. Szóstka postrzega życie jako coś dosyć strasznego w pewnym sensie, lubi filmy o końcu świata.
To możliwy pesymista, który tworzy czarne scenariusze, ma problemy z odpoczynkiem.



Czwórki - Amelia lub "W poszukiwaniu straconego czasu". Esteci, romantycy w znaczeniu nie kochanka ale usposobienia. Mają piękno w środku, na podstawie którego budują świat wokół siebie (przeinacza rzeczywistość). Często wspomina przeszłość, bo może wyciągnąć z niej tylko te najlepsze momenty, pomijając to co nie pasuje do jego/jej wizji świata. Koloryzuje świat realny, jej/jego wizja jest spójna, łatwo ją podchwycić i w nią uwierzyć.
Czwórki komunikują się np. ubiorem, ładem wokół siebie. Liczą się bibeloty, które budują klimat. To dla Czwórek słowo kluczowe - klimat.



Dziewiątki - "Zelig" Allena (ale nie pamiętam, którym typem jest sam Allen, chyba jest Piątką), ale też Tusk, Jarek Kaczyński, Obama, Komorowski. Politycy często są Dziewiątkami. Taka osoba była wychowana przez dwie silne osoby (symbolizujące wodę i ogień). Nieważne, co mówiła, to niczego nie zmieniało i traktowaną ją tak samo, więc... nie mówiła nic, po prostu była.
Dziewiątki są dosyć nijakie, banalne, bezkonfliktowe - tak widzi je otoczenie. Bardzo łatwo uciekają od konfliktu, żyją w cieniu, zgadzają się bardzo szybko. Cenią sobie spokój. Intuicyjnie potrafią wyczuć nastrój jaki panuje w pomieszczeniu lub podzielają czyjeś zdanie - dla nich to w pełni normalne, robią tak sami z siebie. Pozostałe cyfry mogą mieć do nich pretensje, że są bierni.
Jeśli opowiesz Dziewiątce o czymś, co ktoś ci zrobił, ona odpowie: "Tacy ludzie są". I nic więcej. Tak Dziewiątka patrzy na świat.
Dziewiątki mogą być zen. "Zielona mila" to film Dziewiątkowy, zresztą aktor grający głównego bohatera, Michael Clarke Duncan, był Dziewiątką.



Dwójki - Altruiści. Gdy dorastał, musiał się zacząć kimś opiekować, i to stało się dla niego/niej wartością samą w sobie. Muszą czuć się niezastąpieni, ale jednocześnie nie chcą wychodzić z cienia. Dążą do "posiadania" kogoś na własność i opiekowania się nim.



Piątka - "Leon Zawodowiec", Da Vinci, Tesla. Gdy był mały, nie miał swojej fizycznej przestrzeni prywatnej, ktoś ciągle ją przekraczał, więc przeniósł swój świat do głowy. Tam żyje wg swoich ideałów, tam je wyznaje.
Piątki są obiektywne. Zamknięte w sobie, ocierają się autyzm, lubią być z tyłu. Dzieci na tyłach klasy czytające książki - to właśnie Piątki. Im wystarczy mieć książkę, w którą mogą się wgłębić, żyć w jej świecie.
Lubią rozkminiać różne rzeczy, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Gdy to rozgryzą, przechodzą po prostu dalej. Im nie zależy, by zarobić na tym lub nawet to rozkminianie dokończyć. Zresztą, gdyby zdobyli uznanie za to, pewnie ludzie zaczęli by się do niej odzywać i pytać, jak to zrobiła, a tego Piątka nie chce. Ceni sobie spokój.



Trójka - wychowana wśród wysokich standardów, nacisku i oczekiwań. Nie pytano jej, jak się czuje, zamiast tego - jakie masz oceny? Wtedy zrozumiała, że może je dostać w inny niż uczciwy sposób. Trójki nagradzano za efekty.
Musi osiągać cokolwiek, ale cały czas. Wierzy wciąż w presję swojego nazwiska. Gdy pokonuje przeszkody, to robi to tak, by inni to widzieli - to właśnie się liczy, nie sam fakt pokonania czegoś. Ważne jest, jak ją postrzegają, nie to kim jest naprawdę.



Siódemka - Piotruś Pan, "Życie jest piękne". Nie umie się związać, tworzy własny świat jako ucieczkę od rzeczywistego. Nie jest odpowiedzialna, posiada niezachwiany optymizm. Musi czuć wolność. Podobnie jak Szóstka, miała potwora wśród rodziców, ale zamiast walczyć z nim, wybrała ucieczkę od niego do wspomnianego własnego świata, i tak właśnie radzi sobie w dorosłym życiu. Nie myśli o konsekwencjach, nie rozumie gdy ktoś ma jej za złe, gdy się spóźni. Siódemki posiadają cudowną umiejętność rozładowywania napięcia.



Ósemka - "Ojciec chrzestny". Musi wygrywać. Walczy o sprawiedliwość - swoją sprawiedliwość. Bezpardonowy szef, nie lubi słabych, rzyga na ich widok.
Walczy, zaciska zęby, uwielbia to. Jedna rzeczywistość - jego rzeczywistość. Archetyp silnego, męskiego faceta.
Jeśli widzicie u kogoś odstawiony i ociekający złotem dom, to jest to dom Ósemki. Budynek mówiący sobą, że starczyło na wszystko.




Ponadto, każdy typ ma dwa inne typy w stronę których zmierza w czasie wyjątkowych chwil (np. wielkiego stresu). Tego nawet nie mam zamiaru tłumaczyć, to tylko ciekawostka, byście mieli świadomość, że istnieje coś takiego. Istnieje również coś takiego jak rodzice wychowujący Ósemkę na Trójkę, i wtedy się robi jeszcze większy kosmos.

1 - 7,4 |||| 2 - 8,4 |||| 3 - 9,6
4 - 2,1 |||| 5 - 8,7 |||| 6 - 9,3
7 - 1,5 |||| 8 - 2,5 |||| 9 - 3,6

środa, 15 maja 2013

MÓJ ROWER (miłe!)

Buddy & Drama, 2012

Mimo wszystko, jestem zaskoczony. Tytuł ten wspominany był dosyć często na festiwalu Sctriptfiesty, miało być nawet spotkanie z Trzaskalskim oraz Lepianką (partnerami po fachu, piszącymi wspólnie scenariusze), ale ten pierwszy się nie pojawił, więc tylko Lepiankę widziałem. Fajny gość. Poza tym, mówili o filmie ci co przyszli oraz babka z tvn-u robiąca wykład o loglajnach m.in. na przykładzie właśnie tego filmu. "Tego bardziej ambitnego projektu tvn". Z tego co sobie wykminiłem do tej pory, "bardziej-ambitność" polega chyba na tym, że trzeba włożyć więcej w promocję czegoś niż w jego właściwą produkcję, by koszta się zwróciły.



Do rzeczy - jest dobrze. Scenariusz jest naprawdę znakomity - to jeden z tych przypadków, w których opowieść rozwija się powoli, naturalnie, trzy akty odchodzą na bok, liczy się klimat. Scena pierwsza: dziadek w szpitalu. Scena druga: ojciec z synem zjeżdżają się z Anglii i Berlina by odwiedzić dziadka. Scena trzecia: dowiadują się, że dziadek mieszka sam, bo babcia go opuściła, więc razem we trzech jadą ją odszukać. Tu liczą się relacje. Syn jest trochę mało charakterystyczny, nawet nie wiem jak go opisać, ale ojciec-dziadek to już konkretny konflikt pomiędzy Jedynką i Ósemką (perfekcjonistą oraz silną osobowością zawsze stawiającą na swoim - więcej w felietonie w piątek). Opowieść ma tempo, opowiada o czymś, jest tania, nie nudzi i potrafi zapewnić relaks w dojrzały sposób.

A reszta filmu jest już diametralnie... mniej atrakcyjna. Pierwsze spostrzeżenie dotyczy montażu większości scen dialogowych, które są wręcz oczojebnie poszatkowane. Rozmowa trzech osób, każda mówi na zmianę z inną, krótko i szybko. I za każdym razem jest to ujęcie na tę postać, która akurat mówi. Przeskakuje to o wiele za szybko, oczy bolą od tego, i naprawdę nie znajduję powodu dla którego nie mogli zostawić kamery w spokoju, tylko cały czas podbiegali z nią do aktorów. Jakby stwierdzili, że tym razem postarają się nagrać czysty dźwięk, tylko mikrofon jest za duży i trzeba go jakoś ukryć... Najlepiej poprzez zoom na usta aktora. I może kawałek nosa.



Z dźwiękiem oczywiście nadal są problemy, choć już nie irytujące. Nie ma tu przekrzykiwania się przez traktor, jak to było w "Pokłosiu". Jest za to muzyka głośniejsza od całej reszty. Na słuchawkach nie przeszkadzało mi to zbytnio, ale fakt jest faktem. Scena łowienie ryby - spokojna, do czasu złapania ryby. Gdy tylko ta złapie haczyk, obok mnie teleportuje się Flea i zaczyna grzmocić na bassie, zagłuszając aktorów którzy coś się tam podniecają, że młody pierwszy raz w życiu karasia złapał. Chrzanić ich, nie?

Aktor grający dziadka jest strasznie słaby. Przypominał mi teściową Tommy'ego z "The Room". Serio. W jednej scenie syn mu mówi, że kiedyś nienawidził go tak bardzo, że chciał go zabić. Reakcji na to właściwie brak.Jakby nie wiedział, co się wokół niego dzieje, albo miał na to tak bardzo wyjebane, że nawet nie chciało mu się powiedzieć, że ma na to wyjebane. Nawet jakby powiedział "aha" to już byłoby coś.
Domyślam się, że taki był plan na postać, ale to również minus całego filmu. Postaciom brakuje naturalizmu i subtelności. Artur Żmijewski to dosyć standardowy chłop, wkurzony na wszystko i wszystkich, nie umiejący tego jakoś ukierunkować lub uleczyć. Dobrze. Ale on tak sra żarem co sekundę, że dziwię się, że nie dali mu jeszcze rogów i czerwonej skóry. Jakby obliczali każdą kwestię, by z każdą wychodził na coraz większego dupka.



I najistotniejsze - brakuje tu satysfakcjonującego zakończenia. Jakieś 2/3 filmu zmierza do pewnego obiecującego zakończenia konfliktów między synem i ojcem, wyraźnego przedstawienia ich (o co naprawdę im chodziło, co się wydarzyło, że są dziś jacy są) a następnie katharsis i pogodzenia się. Hej, tego nie ma! Są tylko jakieś szczątki! Artur Żmijewski rozwiódł się, bo... się rozwiódł! A swojego ojca nienawidzi, bo ten raz przyszedł pijany na jego występ! A przestał go nienawidzić, bo... trzeba akceptować innych, bo tak? Co to za bzdury?!
I tak naprawdę nie umiem wskazać jakiegoś wątku, który zakończył się w satysfakcjonujący sposób. Kilka nawet pojawi się z dupy, jak ten dotyczący syna lub psa - ale bez spoilerów już.

Wow. Nie zamierzałem tyle pisać o tym, co tu nie grało. Nie gryzło mnie to prawie w ogóle po seansie. Mimo wszystko, zaakceptowałem film taki jakim jest. Spodobał mi się punkt wyjścia, temat relacji między pokoleniami i pokazywanie, jak ludzie w różnym wieku robią coś razem. Chociażby jadą na tle pięknej Polski, to może wystarczyć. Podobało mi się, że to wszystko dokądś zmierzało, ale wątpię, by to od scenarzysty zależało obecne zakończenie. Pewnie producenci namieszali (przypominam - tvn). Cholernie też polubiłem muzykę w tym filmie, scena jak Urbaniak grał na klarnecie na urodzinach tej dziewczynki - chcę tego posłuchać jeszcze raz. Zdecydowanie. Ale po seansie zostało mi tylko szukanie Benny'ego Goodmana na Spotify.

Czy chcę więcej takiego kina w Polsce? Tak!... a po chwili skorygowałem się: "chcę więcej takich scenariuszy" (plus jakieś tam poprawki w kwestii postaci lub zakończenia). I tego będę się trzymał.


5/10

wtorek, 14 maja 2013

FAILAN (dobre)

Melodrama, 2001


Kang-jae to starzejący się członek mafii. Po tej stronie prawa nie ma emerytury, a odpływ energii, siły oraz charyzmy skutkuje coraz mniejszym szacunkiem od "podwładnych". Bohaterowi coraz trudniej znaleźć sobie miejsce i znosić wszystko z godnością. A potem, jakoś w 1/3 filmu, ktoś puka do drzwi i mówi mu, że jego żona, o której do tej pory nie wspominano ani razu, nie żyje.

Jednym takie tempo i długie wprowadzenie może pasować - mi niekoniecznie. Ale to dobra historia o tym, że dobre uczynki się zwracają. Wszystko to w klimatach typowo Koreańskich, które możecie widzieć w "Oazie" Chang-dong Lee i innych. Kurtki za 5 jenów, niechlujne mieszkania i mnóstwo zmęczonych ludzi żyjących w kącie. Tu wszyscy muszą się napieprzać. Jeśli przed bohaterem ktoś schodzi schodami w dół, to możecie mieć pewność, że otrzyma od niego kopa w nery.
Dzięki tej mentalności i niezafałszowanemu obrazowi ulic, mieszkań i innych, cały film wydaje się bardzo naturalny. I nic tego nie zachwiało, ton opowieści ani razu nie popada w kicz albo chociaż tandetę . Nawet gdy będzie płacz a w tle partie skrzypiec. To spore osiągnięcie.

Trochę przeszkadzało mi tempo i proporcje. Jak wspomniałem, film zaczyna się w jednej trzeciej, i chociaż rozumiem co w ten sposób chciano osiągnąć - można było to trochę skrócić mimo wszystko. Poza tym, nie bardzo lubię ciężkie filmy, które zaczynają się od czegoś smutnego i nieodwracalnego. "Oaza" i pozostałe to wyjątek.


7/10
http://rateyourmusic.com/film/파이란/

Community, sezon 4 | Podsumowanie

Podobał mi się. To było coś większego dla mnie, zmieniło się nawet w pewien rytuał. Większość odcinków oglądałem po trzy razy - bez napisów, z angielskimi i dopiero później z polskimi, gdy się w końcu pojawiły (do kilku ostatnich nadal ich nie ma). To jedyny sezon, który tak oglądałem, jedyny który w ogóle oglądałem w oryginale przy pierwszym podejściu. Poszło na to trochę energii, i nie została ona zmarnowana mimo wszystko. Dlatego - sezon na plus.



Przede wszystkim - to nadal "Community". Krótsze, z większą ilością słabszych momentów niż zwykle, ale nadal to ten sam serial który pokochałem. Piszę tak, ponieważ dopiero przy oglądaniu czwartego sezonu uzmysłowiłem sobie, jak brzmi jego... hasło? Sens? Przesłanie? By pamiętać, że za każdym żartem stoi coś poważnego, i trzeba uważać, by nie przesadzić. Niby od początku osobiste motywacje bohaterów i ich problemy były przyczyną wielu żartów, ale wcześniej były one rozwiązywane, więc wszystko było w porządku. Shirley godziła się, że mąż odszedł, Abed akceptował, że nie będzie mieć Troya na wyłączność i tak dalej. W czwartym sezonie kilka akcji nie dostało zamknięcia. To o wiele bardziej zapadające w pamięci.

Jeśli kiedyś miałbym stworzyć ranking ulubionych scen, to póki co, miałbym tylko dwie pewne pozycje. Pierwsza to trzyminutowy fragment z 3x16, w którym Annie rozmawia z Annie. Druga - rozmowa Jeffa ze swoim ojcem + finałowa kolacja z rodziną. A kto wie, może to i najlepsza scena w całym serialu? Tego też nie można odebrać temu sezonowi.



Po drugiej stronie... Są tu dwa najsłabsze odcinki dla całej produkcji. Tak, słabsze od dwóch pierwszych odcinków pierwszej serii. Ograne pomysły, wykorzystane już wcześniej schematy (konwencja dokumentu, ktoś coś udaje, Jeff udowadnia, że jednak nie, w końcu wierzy, a on oczywiście udawał...) oraz historie na poziomie Sandlera (do szkoły przybył bogaty student, więc by go tu zatrzymać studenci robią co tylko on zechce, hańbiąc się tym, by na końcu stwierdzić, że to pierdolą i już - a student na to: "Wow, tego wcześniej nie widziałem. W innych szkołach robią, co chcę, bo mam kasę, a tu jaki siuprajz! Zostaję". I więcej go w serialu nie widziałem...).
Co więcej, we wszystkich 13 odcinkach twórcy mieli problem by dać to, co było charakterystyczne dla serialu, czyli kompletne i zwariowane relacje między wszystkimi 7 bohaterami jednocześnie. Tutaj wyraźnie skupiono się na Jeffie, Annie, Troyu, tam z tyłu jest Abed... reszta jeszcze dalej z tyłu. A Pierce w większości odcinków w ogóle się nie pokazuje.:/ Gdzie sceny takie jak ta?


Poza tym, sami bohaterowie się nieco zmienili. Szczególnie to widać w odcinku, w którym Troy i Abed zamieniają się ciałami. Abed w wykonaniu Donalda Glovera jest bardziej tym Abedem sprzed lat. Do tego dopiszę jeszcze takie niekonkrety jak "niewykorzystany potencjał" oraz "nieco słabszy żart", i przejdę do kolejnego punktu.

Czyli 5 sezonu, który jednak powstanie. Jeśli wróciliby do wcześniejszego poziomu, to jestem za. Ale czy chociaż wierzę, że to możliwe? Bo opcji i tematów jest mnóstwo. Ten gigantyczny robot, dziewczyna Abeda, problemy Deana, Shirley i Andre, Annie i Jeff, druga linia czasowa... Tak, wiem, fabuła w serialu komediowym, co ja sobie myślę. Ale taka jest prawda. "Community" nie jest może serialem całościowym, ale jest tu nacisk na fabułę. Szczególnie w trzecim sezonie, gdzie większość odcinków tworzyła pewne grupy. Z jednej strony czuję, że trzeba tu wiele dopowiedzieć, a następnie to zamknąć, więc piąty sezon wydaje się... obowiązkowy. Zapewne i tak by wyszedł, bo fani by się zrzucili.
Ale czwarty sezon był tak chaotyczny, tak nieposkładany i niespójny, tak olewający wcześniejsze wątki i niezamykający tych, które sam zaczął (Jeff pożegnał się z ojcem... i koniec?), że nie liczę na coś satysfakcjonującego. Albo inaczej - nie liczę na coś, co mogłoby udźwignąć jakiekolwiek oczekiwania.

Tak czy siak, czwarty sezon to już historia, którą wspominam pozytywnie.


1. Sezon III - 8,5/10
2. Sezon I - 8/10
3. Sezon II - 8/10
4. Sezon IV - 7/10

niedziela, 12 maja 2013

Community, sezon 4 | odcinki 9-13

4x09 "Intro To Felt Surrogacy" - 8+/10

Bohaterowie siedzą przy stole od kilku dni w ciszy. Dean postanawia im pomóc przy pomocy kukiełek, które pozwolą im mówić gdy nie będą mogli mówić wprost. Akcja cofa się w czasie, a bohaterowie zmieniają się w pacynki.

Hołd dla Muppetów, liczne mrugnięcia okiem (m.in. do "Lost") sporo humoru, piosenki oraz... dramat jako katharsiss, potrzebne by żyć dalej w uśmiechu. I Dean, którego w tym odcinku pokazują jako tego, który pomaga innym, ale ze swoimi problemami musi sobie radzić sam... Właśnie, on też ma problemy! Do tej pory to były tylko zabawne i dziwne rzeczy, ale jakby wziąć je na poważnie, co też właśnie zrobiono... Taki skromny ruch, a jak wiele zmienia.



4x10 "Intro to Knots" - 7/10

Bo skoro śnieg leży do kwietnia, to i można emitować odcinek świąteczny. Wszechświat jest za "Community"!!

Ale poza bardzo miłym mastershotem na początku, liczącym sobie ponad 2 minuty (w ogóle zdjęcia w tym odcinku były bardzo dobre), to nie mam za wiele dobrego tu do powiedzenia. Żart był w porządku, mój faworyt to Troy mówiący z przerażeniem o swoim nauczycielu "Zna moje imię" - obejrzycie to zrozumiecie.;-)

Nie wiem, gdyby był wcześniej jakiś wstęp dla tego nauczyciela, ale on ledwo się pojawiał, i nic z tego nie było warte wspomnienia wśród moich notatek - a grał go cholerny Malcolm McDowell! Tutaj wychodzą na wierzch jego problemy... ale to kompletnie znikąd, taki wymuszony dramatyzm.

Poza tym trochę tego świątecznego klimatu, więc ocena wyższa.



4x11 "Basic Human Anatomy" - 7+/10

Pierce przydaje się na coś, plus. Britta jest ładna, plus. Duet Annie & Shirley mówi to samo, są zabawni, plus. Jeff nauczył mnie mówić "Nie", plus. Troy i Abed zamieniają się miejscami. Wiecie, w stylu "Freaky Friday". Wynikają z tego żarty w stylu zaglądania dla pewności do spodni, ale samo patrzenie na nich jak udają siebie nawzajem jest cholernie rozbrajające.

Na końcu wyjaśnia się, po co się zamienili. Poważna sprawa. Wielki plus.

Scena po napisach, z robieniem wpadek i ganieniem się nawzajem za robienie tego ponownie - też plus.



4x12 "Heroic Origins" - 7+/10

Czyli pół wielkiego finału - co sprawiło, że znaleźli się 4 lata temu na tym uniwersytecie? Może to przeznaczenie? Temat może nie wykorzystany jakoś nadzwyczaj dobrze + kilka wymuszonych momentów, na czele z Abedem uświadamiających sobie, że jest villianem. Ale to jednak dobry odcinek, celnie wykorzystujący te postaci i pozostawiający w przekonaniu, że ten epizod był planowany od samego początku serialu.

Plus morał z "Blizny" Kiedisa, czyli: może i były chuje muje z nas, ale to doprowadziło nas do chwili obecnej, więc jesteśmy dumni z tego, zaakceptujmy to.



4x13 "Advanced Introduction to Finality" - 7/10

 Jeff kończy naukę, wraca do zawodu adwokata, ale zanim to nastąpi - Zły Jeff wkracza do akcji. I powiem tak: fani "Community" którzy akceptują co się stało z tym serialem wraz z trzecim sezonem, będą usatysfakcjonowani, docenią co trzeba, ale... tylko oni. Zbyt wysokie tempo, bugi w scenariuszu, głupie rozwiązania kilku scen, a na koniec jeszcze odwołania do innych filmów które są chyba tylko po to, by pochwalić się, że widziało się te inne filmy. Nawet ja czuję braki w takim zakończeniu wszystkiego. Tak na serio to poprzedni odcinek byłby lepszym zakończeniem. Tutaj tylko kończy się historia Jeffa oraz Pierce'a, ale z doskoku. Cała reszta postaci jest właściwie zapomniana, a potencjał niewykorzystany. Leci niby ta muzyczka, niby widać jakiś zarys fabuły który niby mógł starczyć na epickie, trwające półtorej godziny zakończenie. Widać starania zmieszczenia tego w 20 minut... ale nawet jak to ledwo akceptuję. Serio.

sobota, 11 maja 2013

PANACEUM (Side Effect)

Psychological Thriller & Legal Drama, 2013


What if a woman kills her husband and doesn't remember that by the drugs?*

Niesamowity film. Tutaj wszystko jest perfekcyjne. Pamiętacie jak pisałem przy okazji "Bogów i potworów" o płynności narracyjnej? "Panaceum" też to ma. Pieruńsko płynny, spójny obraz - do tego stopnia, że wydaje się niemożliwy. Ale fakt jest faktem - co do szczegółu. Mąż wychodzi z więzienia po 4 latach. Seks nie wychodzi, on jeszcze nie zarabia, byli wcześniej małżeństwem tylko przez rok. Żonie powoli odbija -> poznajemy jej historię medyczną -> poznajemy jej lekarza. Droga przez kolejne leki o różnym stopniu działania. Nie ma tu żadnych aktów, wprowadzenia, tylko zwykłe życie bez udziwnień.

Tzn. akty są, ale dostrzega się je dopiero po spojrzeniu z dystansu, więc na jedno wychodzi.

Wszystkie te stany emocjonalne rozłożone są w czasie perfekcyjnie, mnóstwo scen na tzn. podparcie ich. Scena w łazience w pracy, na przyjęciu. Potem bezkonfliktowo, na przestrzeni dobrych 15 minut ciężar narracyjny zostaje przeniesiony na lekarza - on okazuje się być głównym bohaterem! To on może zostać oskarżony o podanie pacjentce leku, przez który ta zabiła swojego męża, nie będąc tego świadoma. On zaczyna tu ryzykować swoją relacją z pewną samotną matką, on tu ryzykuje swoją karierą. Niesamowita jest ta narracja. Scenariusz do jakiejś 60 minuty wydaje się być 10/10, postarano się o każdy szczegół który pozwolił jakoś nadać wiarygodności każdemu wątkowi. Martin próbujący z nową pracą? Nie widać w tej kwestii nic, tylko kilka zdań, rzucone gdzieś z tyłu w trzech scenach - ale to po prostu wystarczyło, bym uwierzył, że tam naprawdę mogło coś sensownego się wydarzyć. Mógł zacząć zarabiać, mogło być lepiej. Mogło być po staremu. A to już z kolei jest bardzo istotne dla ogólnego wymiaru filmu, jego głównego wątku.


I co się wtedy dzieje? Nic, bo to się zaczęło na samym początku. Film jest zbyt skondensowany, zbyt konkretny, nie ma tu ani jednej pauzy, a akcja zapierdala jak z karabinu. I to nie jest przenośnia. Zauważyłem to już na samym początku, gdy minęła trzecia scena i odczułem pośpiech. Spojrzałem na czas - minęły 4 minuty. Trzy sceny w cztery minuty, a pierwsze dwie to czołówka i opening. Nie ogarniam. I to nie przestaje, tylko trwa i trwa. Nie ma tu takiej sceny, w której bohater np. wchodzi do wielkiej hali, ogarnia ją wzrokiem, a potem musi przejść kawałek by dojść gdzie zamierzał - do samolotu który stał po środku hali. Nie ma tu przerwy na papierosa na klatce schodowej. Nie ma tu tempa "Lotu". W "Panaceum" ludzie cały czas gadają. Nawet gdy jest przejście do kolejnej sceny, czyli np. ujęcie na jakiś budynek, już wtedy widz słyszy dialog z kolejnej sceny, lecący z offu. Dialog za dialogiem, zero przerwy, pauzy, czego-kurwa-kolwiek. Gdyby wyciąć z tego filmu, trwającego 105 minut, wszystkie momenty ciszy, to by i tak trwał z 95 minut. Nie jestem wariatem, nie sprawdzałem tego, mówię tylko, że na to wygląda.

Cięcie, dialog, cięcie, dialog + dialog w trakcie cięcia. I nie wiem, kogo winić za taki stan rzeczy, bo zarówno reżyseria jak i montaż wydają się genialne. Każda sekunda którą zobaczyłem wyglądała jak kawałek układanki, który znalazł swoje miejsce - pamiętacie z początku, płynność obrazu. Cholera, ma nawet klamrę! Zapewne więc muszę winić tego, kto wymyślił koncept. Za szybko dla mnie. Za szybko.

A wracając do istotnych kwestii - fabuła daje radę. Pod koniec jedna postać była dla mnie zbyt naiwna, do tego przy zakończeniu wyraźnie sobie odpuszczono i perfekcję z początku zastąpiono uczuciem "po prostu to zamknijmy już". Choć nadal jest satysfakcjonujące, odważne oraz zdecydowane. Gdyby skończyło się inaczej - tej historii brakowałoby jaj. Ale jest tak jest - dosadna, porywcza i realistyczna. Można się wczuć w bohatera, któremu ktoś zaczyna robić koło pióra i on teraz musi sobie z tym radzić. Tak, by nie oszaleć po drodze. O tym zawsze warto obejrzeć film, szczególnie gdy reżyser po drodze nie stara się wkurzyć mnie światem który nagle z dnia na dzień zaczyna traktować bohatera jak kawał gówna, a on jest przecież taki słodki i niewinny... Nie, to nie Spielberg.:) To Soderbergh, o wiele dojrzalszy reżyser.



7/10
http://rateyourmusic.com/film/side_effects_f1/
*pozdrawiam Pilar Alessandrę. Tylko 0,0001% ludzi złapie ten żart.:)

Community, sezon 4 | odcinki 5-8

4x05 "Cooperative Escapism in Familial Relations" - 9/10

Jebać wszystko poza wątkiem Jeffa, który podczas święta dziękczynienia jedzie do domu swojego ojca, by go w końcu poznać. Reszta jest taka sobie, ale czy to naprawdę ma jakieś znaczenie? Dla kogolwiek?

Czołówka kina dialogu, stawienia czoła przeszłości i najważniejsze - powiedzenie prawdy własnej rodzinie, starszemu człowiekowi, o tym jak to wszystko naprawdę wyglądało. Od tych scen bije taka szczerość i odwaga, że w porównaniu z nimi końcówka "Na wschód od Edenu" może trącić fałszem. Tylu lat nie da się przekreślić. Nie naprawdę. Prawda ponad wszystko? Zgadzam się całkowicie!

Plus piękne zakończenie z rodziną Jeffa i Abedem liczącym na to, że zrobią "Die Hard" na Boże Narodzenie.



4x06 "Advanced Documentary Filmmaking" - 5/10 (oglądałem tylko raz w całości)

Fucking hate this episode? W sumie, mógłbym tak napisać. Serio. Akcja wraca do Changa, który twierdzi, że ma amnezję. Abed robi o tym dokument, Jeff stara się udowodnić, że on tylko udaje... TAK, WCALE NIE BYŁO TEGO WCZEŚNIEJ, RACJA? Łącznie z zakończeniem.



4x07 "Economics of Marine Biology" - 5/10 (oglądałem tylko raz w całości)

Od tego odcinka bije tak wielka potrzeba podlizania się szerszej widowni, by zyskać większą oglądalność, że to aż boli. Postaci, które robią nie to, do czego zostały stworzone, hańbią się i w ogóle.

Fabularnie chodzi o to, że Greendale ma szansę zyskać bogatego studenta i skaczą wokół niego, spełniając wszystkie jego zachcianki. Tak, ciekawe jak to się skończy, nie? Poziom komedii z Sandlerem. Podobny poziom humoru.

To co ratuje ten odcinek to Pierce i Jeff, którzy razem poszli do zakładu, golą się, gadają, a na koniec Jeff stwierdza, że Pierce jest w porządku i byłoby miło, gdyby go lepiej inni traktowali. Piękne. Ale to tylko kilka minut z odcinka.



4x08 "Herstory of Dance" - 6/10

Pierwsza połowa jest taka sobie. Poziom poprzedniego odcinka. Dean wystawia jedną imprezę, Britta pod wpływem impulsu (śmiali się z niej) wystawia drugą, zapowiadając, że będzie tam pewna piosenkarka.

Ale druga cześć odcinka to "Community" w najlepszej formie! Pierce robi coś dobrego, Jeff rozumie swój błąd, Brittę w końcu spotyka coś szczęśliwego a Abed spotyka miłą dziewczynę.

I najlepszy żart od dawna - wiecie, ilekroć oglądacie np. film zombie to zastanawiacie się, czemu bohaterowie zachowują się tak, jakby sami nigdy nie oglądali filmu zombie? Tutaj Abed zachowuje się podobnie, ale właśnie przez to, że oglądał podobną sytuację w telewizji.

Uwielbiam też, jak Annie z Shirley dochodzą w tym samym czasie, że Abed poszedł na podwójną randkę. ;-)

piątek, 10 maja 2013

Community, sezon 4 | odcinki 1-4

"Community" prawdopodobnie się zakończyło... Chociaż nie zobaczyłem tego dużego roboto-pająka, więc może będzie spin-off... Z tej okazji - co myślę o każdym z odcinków ostatniej serii, w formie 3 notatek + kilka słów pożegnania na koniec.


4x01 "History 101" - 8/10

Tu nic nie napiszę, bo wszystkie uwagi zawarłem w notce którą opublikowałem z okazji premiery 4 sezonu.


4x02 "Paranormal Parentage" - 8/10

Odcinek Halloweenowy. Emitowany w Walentynki. Community!!

Straszny dom? Jest. Oryginalnie ustrojony, bez żadnych pajęczyn i strasznych rzeźb? Jest. Ciekawy wstęp do historii? Jest. Logicznie wszystko uzasadnione? Jest. Mnóstwo żartów, które doprowadziły do dramatycznego wyjaśnienia? Oj tak. Powraca brat Pierce'a, który nie do końca sobie radzi, a jego dotychczasowe życie w cieniu tyrana wyskakuje całkowicie znikąd.
Najlepszy moment: Pierce doklejający zdjęcie Gilberta do portretu rodzinnego. Mogliście to przegapić, sam zauważyłem to przy trzecim seansie, i trwa tylko półtorej sekundy. Ale czy trzeba było coś więcej?

A poza tym - grupa porozumiewająca się krzykami, Abed mówiący "This is the greatest thing that has ever happened to me" gdy odkrył tajemne przejście, Troy bawiący się na huśtawce, Britta przebrana za szynkę, Annie bez makijażu...



4x03 "Conventions of Space and Time" - 7/10.
Poziom nieco spadł. Ale to nadal satysfakcjonujący odcinek "Community". Jest weekend i bohaterowie udają się na InspektorCon... Nie ma jakoś wiele do zapamiętania lub do śmiania. Są oczywiście takie epizody, ale generalnie odcinek nie budził mojego entuzjazmu. Ale ostatecznie - dostaję to co chciałem i oczekiwałem. Wątek Annie i Jeffa to tona kjutności - macie wątpliwości, czy Jeff jest kozakiem? Został oblany przez dwie dziewczyny i publicznie zlinczowany, a i tak wyszedł z twarzą z tej sytuacji. Troy i Britta szarżują w swoich rolach, Abed zostaje zamknięty w pewnej budce telefonicznej, ale "po raz pierwszy w mojej długiej historii bycia zamykanym w różnych pomieszczeniach tym razem miałem pewność, że ktoś przyjdzie i mnie wypuści". I tyle.

A potem budzę się o 3 w nocy i stwierdzam, że to jedne z najsmutniejszych kwestii jakie w życiu usłyszałem. Poważnie, pomyślcie nad tym zdaniem, co musiało się stać by ją wypowiedział...

I chciałbym, by Pierce znowu miał moment fajności. Wiecie, jak w I sezonie wyrzucił tę antenkę na uszy, mówiąc że powinno się słyszeć tylko tych którzy są ciebie najbliżej ("to ci, którzy cię kochają"). Albo w drugim odcinku świątecznym, gdy przyznał na koniec, że został nie tylko ze względu na ciasteczka. Niech będzie nadal gburem, ale dajcie mu też jakiś pozytywny moment.


Well, I just went upstairs and saw your room. Saw the two robes, the two coffee cups, one with lipstick, one without. And I saw actual hair that looked a lot like mine on my side of the sink, so I have some questions. First one, is that actually my hair, and - if so, did it fall out naturally? Because if it did, you need to tell me right now, 'cause I have to call science. Also, what the hell is going on?


4x04 "Alternative History of the German Invasion" - 7+/10
Póki co, mój ulubiony odcinek, którego nie mogę ocenić wyżej. Fabuła w skrócie to niesnaski z Niemcami, którzy ze zwykłej złośliwości zajmują salę w której od trzech lat uczyli się bohaterowie serialu. Okazuje się, że poza nią w Greendale nie ma równie dobrych sal ("wyglądają jak z filmu Aronofsky'ego"). Konflikt się więc zaostrza.

Trudno tego nie lubić. Swoje trzy chwile ma każda z trzecioplanowych postaci z wyjątkiem Neila. Vicki, Leonard, ten dziwny gość po wojsku. Greendale znowu jest miejscem nauki. Wielki żart czwartej ściany - okazuje się, że wydarzenia które rozgrywały się wewnątrz sali wcale nie były oddzielnym wszechświatem, reszta studentów widziała co się tam działo i czekała, aż zwolnią salę. Przez trzy lata. Bo to w końcu... sala do nauki. Tego się niespodziewałem. Podobnie jak wszystkich tych złożonych żartów, z koszulką "SS" na czele.

Zakończenie bardzo mi się podoba... i jednocześnie jest "takie se". Fajnie, że to naprawili i w ogóle wzięli się do roboty, ale... to nie powinna być działka dziekana i innych, żeby Uniwersytet był zdatny do użytku, by nie było szopów w wentylacji i tak dalej? Musieli studenci się tym zająć? Wszystko poza tym jest w pośpiechu, aktorzy machnęli kilka razy pędzlem po ścianie i koniec ujęcia. Żadnego końcowego słowa z Niemcami, żadnego porozumieniami z Garrettem i resztą. Po prostu... pomalowali i już jest elo. TBC?

Tekst odcinka - Dean Pelton: "(...) here at Greendale, that is a big, fat no-no."

A Allison Brie coraz rzadziej wygląda na Annie.

sobota, 4 maja 2013

SOUND CITY (niezłe)

Rockumentary & Music Documentary, 2013



About halfway through the session, I kind of looked over at Krist when we were playing, and we were going for it. And you know, Krist was moving the way he used to move, and you were getting into it... and I was playing. And I thought, "Oh, my god! This is like Nirvana!". And then, "Wait. Paul McCartney is here?"


Słyszeliście o Sound City? To studio nagraniowe, które wyróżniało posiadanie najlepszego sprzętu, który w tamtych czasach kosztował ponad dwa razy niż dom. Ale nie tylko. To pamiątka osobista dla setek artystów, pamiętająca czasy gdy nie było komputerów a nagrywanie było czymś więcej. Było sztuką. Wraz z cyfryzacją okazało się, że w programie komputerowym można symulować wszystko z wyjątkiem "ludzkiej cząstki". Dave Grohl wykonał ten film, na cześć tego wszystkiego po trochu: owej ludzkiej cząstki, wspomnianej konsoli, muzyków, tamtych czasów, samego "Sound City".

To nie jest spektakularny film. Jest skromny, osobisty, to laurka. Dla muzyków którzy tu wystąpili to coś więcej, sam pan Grohl mógł dzięki niemu zagrać z człowiekiem, który zainspirował go do tworzenia muzyki. Jako widz moglibyście oczekiwać pewnie więcej, ale tego tu nie ma. Całość z początku jest historią studia, z czasem rozwija się w jam session i nagrywanie soundtracku, będącego wprawdzie hołdem dla tematu tego dokumentu, ale to nadal teledysk.

Obejrzeć na pewno warto. Rick Springfield, Neil Young, Tom Petty (Tom Petty and the Heartbreakers), Rick Rubin (na bosaka i z włosami w każdym kierunku), większość Fleetwood Mac (Stevie Nicks, Mick Fleetwood, Lindsey Buckingham), Trent Reznor (Nine Inch Nails), Lars Ulrich (Metallica), John Fogerty (CCR), zdjęcia archiwalne Nirvany, setki okładek albumów, nawet Barry Manilow powie dwa zdania. Plus kilkanaście osób zajmujących się dźwiękiem, ale pewnie o nich nie słyszeliście.

Po seansie posłuchajcie wspomnianego soundtracku na Spotify. Szukajcie po prostu płyty "Sound City: Real to Reel"


6/10
http://rateyourmusic.com/film/sound_city/

piątek, 3 maja 2013

Pozitia copilului (aka Pozycja dziecka) [aka Zwycięzca w Berlinie]

Drama & Romanian New Wave, 2013


Okej, najpierw powiem wam, jak to wygląda w filmie. Bez barwnych opisów lub tego, co wyczytacie w recenzjach/opisach.

Matka lat 60 rozmawia ze swoją siostrą. Piją kawę, palę papierosy. Nie pamiętam o czym rozmawiają. 5 minut później cięcie. Jakieś dziwne przedstawienie, w którym śpiewak i śpiewaczka wykonują swój zawód w małej salce otoczeni przez widownię. Za parą artystów lata jakaś babka i im mówi, jak mają się poruszać. Nie wiem, czy to była próba, czy jakaś badziewna awangarda, ale podczas tego matka dowiaduje się, że jej syn miał wypadek. Wyprzedzał na autostradzie i nie zauważył dziecka wybiegającego mu pod maskę. Mały ginie na miejscu, syn jak później się okazało później został pobity przez rodzinę zmarłego, zanim jeszcze przyjechała policja. Jakby się nad tym zastanowić, to... Ale kogo to obchodzi. Matka przyjeżdża na komisariat i zachowuje się jak każdy zdrowo trzepnięty dupek, który oczekuje, że wszyscy poświęcą mu całą swoją uwagę i będą traktować jak pępek świata. Bo oni nie mają innych obowiązków przecież.

Zaczynam pisać subiektywnie, więc lepiej przestanę. Ale naprawdę w tamtej chwili pomyślałem, że byłoby miło zobaczyć w kinie kogoś normalnego. Szkoda, że kino woli opowiadać o dupkach.

A teraz, po co to pisałem? Żebyście skonfrontowali to z opisem, który przeczytałem tuż przed opisem: wynikało z niego, że film jest o relacji zaborczej matki z synem bez jaj. Tak serio, to film jest jakoś o trzech rzeczach, ale jednocześnie nie jest o żadnej z nich. Poczytajcie opis, który wyżej zamieściłem. Najpierw jest to film o wypadku. Potem gdzieś tam pojawia się wątek relacji syna z matką, ale w ogóle nie poczułem jakiejś niechęci młodego do rodzicielki czy coś. Gdybym nie przeczytał o tym w opisie to przez kilka pierwszych scen w ogóle bym nie pomyślał, jaki jest charakter ich relacji (inna sprawa, że dwie sceny minęły, zanim zorientowałem się, że syn bohaterki już jest na scenie). Dopiero gdzieś w drugiej części filmu jest kilka rozmów poświęconych na tę "chorą" relację. Dla odmiany, gdybym nie czytał opisu, nie wiedziałbym skąd to się wzięło.

Sama matka też była bardzo słabym charakterem, który w teorii chyba powinien być bardzo przekonującym. W końcu wszyscy wiedzą, że jest nieprzyjemną osobą i niby kombinuje, ale i tak potrafi zdobyć ich zaufanie gdy czegoś chce... W efekcie mówi po prostu: "powiedz mi to, co chcę wiedzieć". Wszyscy: "ok". Koniec gry psychologicznej. Żaden z tych dwóch wątków nie znajduje jakiegoś zamknięcia (historia relacji matki i syna kończy się w sposób znany z seriali: "Wrócimy do tego za dwa sezony"), bo pojawi się trzeci i czwarty: próba przekupienia naocznego świadka wypadku, by ten zmienił zeznania (też zmierza to donikąd) oraz starania matki by jej syn pogodził się z rodziną dziecka które zabił. Nie wiem, skąd się to wzięło, i też zostaje ucięte.

Chodziło mi o to, że film jest chaotyczny, nudny, męczący, bohaterowie są z dykty, a fabuła to jakiś żart z kalejdoskopu. Ale jednocześnie widać, że niewiele brakowało, by to był porządny film. Ot, choćby dodać zakończenie...

...A po tym wszystkim zaglądam do Internetu, czytam recenzje i opisy i dowiaduję się, że film jest o skorumpowanym społeczeństwie Rumuńskim. No to... kurwa... Nie wiem co powiedzieć...


5/10
http://rateyourmusic.com/film/poziția_copilului/