piątek, 30 maja 2014

(felieton) Uwagi powyborcze

Same wybory miło mnie zaskoczyły. Wszystko przebiegło całkiem płynnie, obsługa była miła choć znudzona, a daszki ustawione na ławkach przypomniały mi jak w szkole dzieci się zasłaniały książkami przed nauczycielami. A we wnętrzu każdego takiego daszku duży plakat z opisem każdego nazwiska - gdzie jego właściciel mieszka, jaki ma zawód. Nie znałem nikogo startującego w moim okręgu, więc wybrałem przedsiębiorcę.

Tylko sporo dzieci w Afryce umarło jak zobaczyło te książki, co to każdy dostaje, by postawić na jednej stronie mały krzyżyk. Czy dostanę parę milionów jak zaproponuję taki arkusz z odpowiedziami, jakie są na testach w szkole? Budżet kraju zaoszczędzi na tym kilka miliardów co najmniej przecież. Jakby co, prawa autorskie (na mózg) już sobie zaklepałem.
Najlepsze, że te książki wydrukowano, a prawie 80% nie poszło na wybory. Ale co to kogo w zarządzie obchodzi, przecież to nie ich pieniądze. Wypada zapewne dziękować, że każdej takiej karty wyborczej nie zamawiali w Tybecie, gdzie mnisi by je ręcznie wykonali, z ozdobnymi szlaczkami i w ogóle.

Wieczorem odczułem ulgę, gdy JKM i jego partia przeszli. Teraz mogę czekać na rezultaty i nadstawiać uszu. Relację oglądałem na TVP1, bo wcześniej przy okazji tych kobiet widziałem, że TVN nadal manipuluje widzem, to dałem szansę tej drugiej stacji. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jaką reputację ma pan Kraśko w Internecie, ale cóż, przekonałem się sam i też dobrze.

Ale najpierw o przemówieniach mam parę słów. Najpierw pokazali mowę Tuska - ten w kilku słowach podziękował za oddanie głosów, że jest fajnie, że będzie trudno w PE, ale się postarają, żeby było fajnie. Na końcu wspomniał, że tego dnia umarł Jaruzelski - ot, tak, żeby wyglądało, jakby miał coś do powiedzenia. W ogóle. Wyraził się też przyjaźni o PiSie, pierwszy zaznaczył, że to taka niewielka przewaga, życzy im powodzenia... Z kolei Kaczyński przyjaźnie wypowiedział się o PO. I też nic nie powiedział: fajnie, trudno, ale... ale wybory na Ukrainie.

Przemowy SLD i Millera słuchałem jednym uchem. Na początku rozpoznałem znajome nutki (powrót do Jaruzelskiego - umówili się czy jak?), zobaczyłem znudzone i niezainteresowane twarze ludzi, którzy zajęli trzecie miejsce, i straciłem zainteresowanie resztą. Na czwartym miejscu już był Korwin Mikke - bez przemowy, tylko wywiad. "Dziennikarka" była przygotowana, co zresztą trudne nie jest, bo łatwo przewidzieć zachowanie JKM.

Q: Nie jest pan fanem demokracji, ale dzisiaj dzięki niej pan świętuje. Może to dobry powód by zmienić poglądy?...
A: Cóż, jakby była monarchia to by było 100%.

Q: Jaka będzie pana pierwsza decyzja jako europosła?
A: .....No nie wiem, zobaczę na miejscu.

Cel osiągnięty. Było tego więcej, ale te dwie kwestie zapamiętałem. I w sumie... to mi się podoba. Taki polityk, który nijak nie pasuje do współczesnej definicji tego zawodu. Jak zadasz komuś innemu nawet jedno z tych podchwytliwych "tak/nie" pytań, w stylu "Czy powiedziałeś już rodzicom, że jesteś gejem?" to taki "polityk" zacznie mówić jak to wspiera mniejszości seksualne, że jest dumny z tego, że Polska to taki przyjazny kraj dla nich, i jaki jest szczęśliwy, że się do tego przyczynił i wciąż dokłada wszelkich starań by ten stan ulegał progresowi w tę lepszą stronę. Kwadrans później dalej będzie mówił, i wciąż niczego nie powie. JKM jest często agresywny, ale przynajmniej tego nie ukrywa. Jak widzę tych ludzi w sejmie gotowych w każdej chwili w kwiecisty sposób skomentować absolutnie każdą pierdółkę to jestem już pewny, że oni nic nie robią poza planowaniem tego, co wtedy powiedzą, ćwiczeniem obrażania bez obrażania, i non stop konsultują wszystko z adwokatem, by na końcu wyjść i w 20 sekund powiedzieć coś, co kogoś zaboli, i pozostać bezkarnym. Udany dzień współczesnego polityka.

Jestem świadom, że jeśli JKM stanie naprzeciw kogoś o podobnym temperamencie, to będziemy mieć tu Bagdad, ale do tego czasu wolę być znudzony kolejnym powtórzeniem tego samego na ten sam temat w wykonaniu Korwina, niż kolejnego "łagodnego prztyczka w czyjś nosek" w wykonaniu kogokolwiek innego, które w najlepszym wypadku zachęca do postradania zmysłów przez brak konkretów i czegoś pewnego.

I tyle. Teraz tylko czekam na rezultaty. Pierwszy test tuż za rogiem, i ludzie chcący przejść z innych partii do Nowej Prawicy.

wtorek, 27 maja 2014

(serial) Legit - sezon II

...kino autorskie?, 2014


Jim Jefferies, jego przyjaciel Steve oraz brat tego ostatniego - Billy, niepełnosprawny i jeżdżący na wózku, chory na dystrofię mięśni, na potrzeby telewizji pozwolono mu ruszać głową. Wszyscy troje nadal mieszkają razem, czasem ktoś ich odwiedzi (rodzice!), ale generalnie to sami ze sobą prowadzą swoje życie, gdzie brak ram i monotonia miesza się z typowymi zwariowanymi momentami, jakie każdy w życiu ma. W zasadzie to nieudacznicy jak wcześniej, jednak wszystko się rozwija. Dla przykładu, tym razem to Jim jest tym najbardziej odpowiedzialnym - w porównaniu do reszty, co wiele mówi, skoro on sam będzie się między innymi leczyć z seksoholizmu. Jednak taki Steve będzie na granicy alkoholizmu, wciąż nie będzie umiał sobie poradzić z tym, że żona go zostawiła, Billy to wiadomo, ma najbardziej przejebane spośród rasy ludzkiej, ojciec Steve'a zostanie wylany z pracy i nawet zaliczy epizod bezdomności, żona go zdradzi, matka Jima okaże się fanem "Sopranos", a na dodatek zaraz po przyjeździe trafi do szpitala, a ojciec Jima zamiast odwiedzić żonę pójdzie do salonu masażu ze szczęśliwym zakończeniem... O tak, "Legit" wciąż jest znakomitą komedią.

I jeśli myślicie, że żartuję, to nie. Widać nie czytaliście mojej opinii o pierwszym sezonie, gdzie wymieniłem więcej detali, szczególnie odnośnie czarności humoru w tej produkcji. Link zamieściłem poniżej.

piątek, 23 maja 2014

(felieton) Garrecio idzie głosować


Jak wygrać wybory pseudodemokratyczne? Spierdolić edukację, i nie uczyć w szkołach o polityce, ekonomii, filozofii. Rozbić przeciwników w mniejsze grupki, samemu stanowiąc jedność. Przekonać ludzi, by nie głosowali. By spojrzeli na polityka i powiedzieli "Niech już tylko nic nie robi, dostaje kasę za to i będziemy szczęśliwi", żeby traktowali go jako coś stałego i gorszego od siebie. Tylko zarabiającego więcej, żyjącego na o wiele wyższym poziomie, i osiągającego to w bardzo łatwy sposób. I najważniejsze, zrzucić to na system, który przecież jest najlepszy jaki kiedykolwiek zaistniał. Tylko demokracja już nie istnieje, i to od dawna. Jest bezużyteczna w tak licznych społeczeństwach, a "demokracja przedstawicielska" ma tyle wspólnego z demokracją co Unia Europejska z wolnym rynkiem. Wybieranie kogoś, kto potem wybiera za mnie, a ja nie mam na to wpływu, nie jest demokracją. Zresztą, nie ma czegoś takiego jak wola większości. Jakby definicja demokracji oznaczała co oznacza, to mogłoby nie być prezydenta, gdyby większość nie poszła na wybory.

To nie ja stworzyłem system, który wychował grupę ponad 30 milionów obywateli nie wiedzących, na czym praca polityka polega, i przekonanych, że bez nich nic by się nie zmieniło.

poniedziałek, 19 maja 2014

(książka) Limes inferior

Socjalistyczne sci/fi, 1982
Janusz Zajdel
190 stron


Przyszłość oraz wszechobecna automatyzacja.Ludzie posługują się Kluczem, łączącym w sobie funkcje zegarka, środka płatniczego, dowodu osobistego oraz wielu innych (otwiera mieszkania). Gotówka wyszła, teraz za walutę służą Punkty - są one podzielone na trzy kategorie: czerwone, zielone i żółte. Obowiązkowe są nie tylko wyższe studia ale też pensja dla każdego, by mógł przeżyć na jakimkolwiek poziomie. Za samo życie każdy dostaje czerwone punkty, starczające na byle jaki nocleg oraz cokolwiek do jedzenia. Za gotowość do wykonywania jakiejś pracy każdy dostaje zielone punkty, pozwalające na kupowanie lepszych rzeczy. Za faktyczne pracowanie: punkty żółte, pozwalające na kupno luksusów. Kufel piwa w barze to 1 Punkt Żółty.

Oczywiście istnieje też kurs wymiany, np. 15 czerwonych za 1 żółty.

W tym świecie roboty wykluczyły potrzebę wykonywania większości zawodów poza tymi wymagającymi najwyższego intelektu. Społeczność podzielono więc na 7 kategorii - 0 są najmądrzejsi, 6 najmniej. Trzy najniższe nie muszą pracować, od trzeciej klasy taka potrzeba już występuje - o ile się znajdzie wakat.

sobota, 17 maja 2014

I raz, i dwa (7/10)

Drama, 2000
173 minuty


Trudny film. Nie wiedzieć czemu, przy pierwszym oglądaniu nie rozróżniałem bohaterów. Kto jest kim i nie umiałem powiązać ich z wcześniejszymi wydarzeniami, co kto w nich robił. Po dwóch godzinach czegoś takiego zacząłem oglądać od początku, i już było lepiej, chociaż nadal nie umiałem "złapać" tego filmu. Dostrzec jaka myśl stoi za tymi scenami, jaki jest motyw całościowy tej produkcji. To było najtrudniejsze - oglądać do końca, bo dopiero wtedy będę miał odpowiednią perspektywę by zrozumieć. Wszystko zaczęło się od wesela, na którym postać ojca spotyka swoją dawną ukochaną. Jego syn jest nękany przez dziewczynki, z którymi chodzi do szkoły. Najważniejsze jednak jest to, że po wszystkim babcia zapadła w śpiączkę, a młody odkryje aparat fotograficzny. To jedynie część z puli fabuł, które ten film łączy w jedno głównym motywem - odkrywaniem prostych rzeczy. Bo przecież nie wystarczy o czymś komuś powiedzieć by w ten sposób odmienić jego życie. Ta osoba musi sama to zrozumieć, i samodzielnie do tego dojść, przechodząc swoją indywidualną drogę. O przechodzeniu owej drogi na przykładzie współczesnej tajwańskiej rodziny jest "I raz, i dwa".

piątek, 16 maja 2014

(felieton) O skutkach grania na komputerze

Jakiś czas temu musiałem przyjść do pracy w czasie wolnym, by robić coś aż to zrobię do końca. Praca na komputerze i nowym programie nie będącym jeszcze w wersji ostatecznej, szybko udało mi się znaleźć kilka błędów... jednym z nich był problem z zapisaniem. Po półtorej godzinie pracy już miałem wyjść, gdy usłyszałem: "Ale gdzie to jest?". Widzieli, że to robiłem, ale widać... nie zapisało się. Cóż robić, trzeba zacząć od nowa. Nie protestowałem, w końcu takie były zasady: robić, aż będzie zrobione. Nawet nieszczególnie szukałem tamtej kopii. Jedynie upewniłem się, że tym razem gdy zapisuję, to program też to wie. I godzinę później byłem w domu. W takich chwilach myślę z wdzięcznością o grach komputerowych. W tym konkretnym przypadku, o "Counter Strike'u: Global Offensive".

Ostatnie 208 godzin jakie w niej spędziłem, w większości poświęciłem na gry turniejowe - nie dosłowne turnieje, gdzie trzeba być zapisanym do drużyny i gra się o jakąś konkretną wygraną. Ja grałem jedynie na zasadach turniejowych - tutaj obowiązywały reguły, których trzeba było się trzymać, wymagana była komunikacja i współpraca, oraz można było zostać ukaranym za niestosowanie się do tego wszystkiego. To poważny interes. I trzeba było zarezerwować te kilkadziesiąt minut, nawet do półtorej godziny, na jeden mecz. Nawet gdy mi nie szło, gdy miałem zły dzień, i nagle nie umiałem dobrze celować, wyczuć czasu i co chwila łapałem się na tym, że dałem się podejść jak warchlak - musiałem tam zostać i grać, nie poddawać się i walczyć dalej.

Bo w grach takich jak "CS" nie chodzi o zabijanie, tylko o pokonanie. Dla niektórych to może być tylko subtelna różnica. Często tym, którego trzeba pokonać, jesteś ty sam. Trzeba spiąć pośladki, zacisnąć zęby i nie dać się gnoić.

sobota, 10 maja 2014

Eureka (6/10)

Road Movie, 2000
217 minut


Zwykła przejażdżka autobusem miejskim zamienia się w tragedię. Pojazd zostaje porwany, pasażerowie wzięci za zakładników i w większości giną. Przy życiu zostaje czterech ludzi: dwóch dorosłych mężczyzn oraz dwoje nastolatków, w tym jedna dziewczyna. Po tym wydarzeniu akcja przenosi się dwa lata do przodu, kiedy to ocaleni wciąż noszą w sobie traumę bycia świadkiem zdarzeń tamtego dnia.

Napiszę coś będącego najgorszym zarzutem, jaki można postawić długiemu filmowi: nosi on syndrom "Nie może się skończyć" oraz "Nie umie przejść do konkretu". Mógł on trwać na przykład 2,5 godziny nawet z tymi dłużyznami, na których wyraźnie reżyserowi zależało. Im bliżej końca tym więcej jest tu ujęć na jadący samochód, jakby reżyser stwierdził: "Dobra, tu się zatrzymamy, nagramy to jedno ujęcie w kilku wersjach, a jutro zobaczymy. Może już będę wiedział wtedy, jakie będzie zakończenie". Sporo tu jazd kamery, sceny zaczynają się trochę wcześniej niż trzeba było, dużo tutaj milczenia i spacerów. Do tego dziwne dialogi, często miałem wrażenie jakby wszystkie wypowiedzi były tylko ekspozycją. Nie brzmią naturalnie, jak coś co człowiek mógłby powiedzieć do drugiego człowieka, do tego często mówią do siebie. Jeszcze dziwniejsze jest to, że zazwyczaj te krótkie, pokrętne wymiany zdań poprzedza milczenie, sceny niczym z kina niemego, gdzie coś chciano przekazać bez dialogów, a minutę potem zmieniono zdanie i sens kilku ostatnich scen zawarto w jednym-dwóch zdaniach.

I to wszystko z początku akceptowałem. Czekałem, aż film w końcu się zacznie, obserwowałem kolejne mieszanie elementów z różnych gatunków (sceny z pogranicza snu, drogi, a nawet dziwności w stylu zaczynami opowieści od dziewczynki która słyszy głos mówiący "Widzisz ocean?" albo mówiącą "Nadchodzi sztorm"). Ale im dalej tym bardziej zapał mijał, i widziałem film jakim był. Nawet nie wiem, jaką drogę bohaterowie przeszli. Brakuje tu konkretów, które zastąpiono jechaniem przed siebie, a na końcu zapewne stwierdzono "Ile? Trzy godziny? Ponad?... Cóż. Niech w tej scenie się uśmiechną i kończymy"

piątek, 9 maja 2014

(Felieton) A znaczy A

(...) Sędzia Buendia przygotowując się do pierwszej tego dnia rozprawy schował w zasięgu ręki mały żółty termos wypełniony zieloną herbatą, którą sam musiał sobie tego ranka naparzyć. Pierwszym interesantem była kobieta, skarżąca chirurga o błąd w sztuce, skutkujący komplikacjami, przedłużeniem pobytu który z kolei spowodował problemy w życiu osobistym, oraz rzecz najważniejszą, czyli kolejną operację. Straty rosły z każdym tygodniem, a sędzia słuchał tego ze znużeniem - sprawa wydawała się bezproblemowa i jasna do czasu gdy obrońca oskarżonego  wywołał pierwszego świadka. Był to ginekolog, który zaczął opowiadać jak wiele lat temu przyjmował poród wnoszącej dziś pozew kobiety. Wykonał wtedy skomplikowany zabieg, dzięki któremu jej potomek dziś w ogóle żyje jak normalne dziecko. Buendia spojrzał krzywo na obrońcę co przyspieszyło przebieg wydarzeń, bo ten od razu przeszedł do sedna, zadając pytanie: Jak na to zareagowała pacjentka? Ginekolog wzruszył ramionami i rzekł:
 - Powiedziała tylko "Dzięki ci Boże" i zaczęła się modlić.
 Sędzia pod pozorem obojętności i bezruchu zareagował dosyć gwałtownie. Obserwujący to z boku mogli pomyśleć, że Buendia po prostu się zamyślić i zapomniał gdzie jest. W rzeczywistości zapytał sam siebie, jakiej sprawiedliwości ma tu bronić. Gdy powtarzał sobie zeznanie które właśnie usłyszał, coraz bardziej zbliżał się do granicy, po której mógł się dać ponieść emocjom, w większości nie związanych bezpośrednio z bieżącym procesem. Niemniej, do czasu gdy uderzył miękko kilka razy młotkiem, jego głos brzmiał gładko.
 - Oskarżony popełnił błąd bo Bóg tak chciał. Zamykam sprawę.
 Następnego dnia trzy osoby z całego miasteczka, bez uprzedniego porozumienia ze sobą, odbyły spacer do sklepu ogrodniczego, gdzie kupiły sobie po małym kaktusie doniczkowym. (...)

czwartek, 8 maja 2014

Free to Play (6/10)

Documentary, 2014


Tytuł odnosi się do gatunku gier komputerowych, które są zasadniczo darmowe, tzn. można je pobrać i grać bez uiszczania jakichkolwiek opłat. Tyle w teorii, co musicie wiedzieć, choć cały temat gier "F2P" jest rozleglejszy i nieco bardziej skomplikowany niż to opisałem. W 2011 roku miało miejsce wydarzenie - turniej międzynarodowy w Dotę, którego pula nagród wynosiła 1,6 miliona dolarów. Z czego okrągły milion dla zwycięskiej drużyny. Organizatorzy przygotowali dokument z tej okazji, pochodzili za zawodnikami, nakręcili wywiady z nimi, dowiedzieli się o ich życiu. Zarejestrowali też sam turniej. I tu zaczynają się schody.

Bo gdy usłyszałem, że Valve robi dokument o grach zatytułowany "Free to Play" miałem prawo oczekiwać wszystkiego. Przygotowałem się, że usłyszę wiele o samej grze, o przyczynie jej popularności, o niesamowitych możliwościach jakie daje, o historii e-sportu, może samo Valve się wypowie, czemu tak bardzo inwestuje w to wszystko. Do tego dostanę pełny przebieg turnieju, usłyszę o tym, co trzeba, by być profesjonalnym graczem.

poniedziałek, 5 maja 2014

(książka) Placówka Basilisk

Militarystyczne hard sci/fi, 1992
David Webber
450 stron
Cykl "Honor Harrington", tom I


Najsłynniejsza seria autora uwielbianego przeze mnie "Schronienia". "Honor Harrington" to, co zaskakujące, imię i nazwisko głównej bohaterki, która właśnie została kapitanem. Akcja rozgrywa się w swoim własnym uniwersum, gdzie jest przyszłość Federacje Planetarne, statki kosmiczne i tunele nadprzestrzeni oraz cywilizacje. Generalnie wszystko to jest ponoć przeniesieniem powieści żeglarskiej sprzed kilkuset lat w warunki futurystyczne, w co mogę dać wiarę.

Honor jest człowiekiem niezwykle zdyscyplinowanym, bardzo sumiennym i charyzmatycznym. Nie traci nad sobą kontroli i ma wszystkie cechy wymagane, by być wzorowym dowódcą. Tuż po swoim pierwszym objęciu stanowiska w skutek zagrań politycznych (ktoś tam wybrał ją na kozła ofiarnego) została zesłana ze swoim statkiem i nową poznaną załogą na Placówkę Basilisk, układ kiedyś bardzo istotny, dzisiaj kontrolują go władze, bo trzeba. Robią to przy minimalnym wysiłku, zrzucają tam niewygodnych ludzi lub takich, których przyjęto i nie mają co z nimi zrobić. Szerzy się tu przestępczość, przemyt, tubylcy wciągają jakąś dziwną substancję i nie są zbyt przyjaźni... A Honor ma statek trzeciej kategorii, braki na każdym polu oraz załogę, której nie tylko nie zna, ale też jest jej niewiele. Mało? Okej: na miejscu spotyka tam swojego starego, złego znajomego z Akademii. Człowieka, który chciał ją kiedyś zgwałcić pod prysznicem, a ona w zamian ciężko go pobiła. Nie złożyła skargi i tylko dlatego kontynuował naukę w poniżeniu. Dziś, po wielu latach mści się na niej, oddając w jej nieprzygotowane ręce dowództwo oraz obowiązek ochrony nad całym okręgiem, czyli trzema planetami.

niedziela, 4 maja 2014

New World / Sinsegye (5/10)

Gangster Film, 2013


Schemat fabuły policyjnej numer trzy, czyli wtyczka od wielu lat w mafii ma dylemat, po której stronie stanąć. Świat zbudowany jest bardzo skrótowo - mafia ma tylko dwa lub trzy momenty w których pokazuje, że robi coś złego, poza tym jest po prostu mafią i dlatego policjanci chcą ją zamknąć. Oczywiście każda mafia musi mieć na pieńku ze wszystkimi i zawsze będzie jakiś konflikt o coś, czego nawet nie trzeba wyjaśniać. Nie ma tu pokazanych większych procedur, według których działa którakolwiek ze stron, zupełnie tak, jakby scenarzysta widział obie organizacje tylko w telewizji. Postaci zbudowano skrótowo - jest tu tyczka, która nawet po wykryciu nie zdradzi żadnych informacji i umrze śpiewając Bogurodzicę. Jest komisarz, który poświęci podwładnych i generalnie zrobi wszystko, by zrobić swoje, ponieważ. Smaczku jednak dodaje zmiana kilku akcentów - w szerszym ujęciu to władza wydaje się tą gorszą stroną. Komisarz nie zawaha się szantażować swoich wtyczek, niewielu wie, ilu ich tak naprawdę jest, kto nią jest i jaki jest większy plan. To przez niego główny bohater ma konflikt wewnętrzny, i rzuca się w bezsilności, wiedząc, że nie ma dla niego ratunku. To jeden z najlepiej zrealizowanych elementów filmu - na papierze nie brzmi to doniośle, jednak na ekranie widziałem życiowy dramat tych ludzi.

piątek, 2 maja 2014

(felieton) Mam szacunek dla długich form sztuki

Ilekroć przechodzę obok półek w bibliotece lub księgarni, zwracam uwagę na te większe tytuły. Wezmę je do ręki, udźwignę, przeczytam opis, gdzieś tam będę miał te dane w pamięci. W ten sposób zwróciłem uwagę na "Źródło" Ayn Rand albo sagę "Schronienie" Davida Webbera. A tamtych czasach jeszcze nie rozumiałem, co stoi za tym zachowaniem. Dzisiaj mam kilka wyjaśnień:

By napisać książkę liczącą 1000 stron trzeba paru rzeczy. Musi ci się chcieć, i musisz mieć o czym pisać. Istnieją pewne drogi na skróty, jak łączenie wielu historii w jedno i przesadzenie ze stereotypowymi bohaterami, jednak reguła pozostaje niezmienna. Gdy ktoś konstruuje długą historię, to dlatego, że nie może się zmieścić w wersji krótszej. I przy czytaniu czuć, że każde zdanie było tam istotne, a temat jest bardzo złożony. 300 stron mimo wszystko zapełnić jest łatwiej, korzystając z zasad gatunku i innych pochodnych. Wszystko szybko i łatwo się zamyka na koniec, nie ma żadnego ciężaru na piszącym. Bardzo niewiele jest książek potrzebujących mało miejsca i umiejących to wykorzystać. Wolę celować w długie opowiadania, najlepiej kilkuczęściowe.

Z filmami sprawa jest gorsza, bo rynek dla filmów trwających 3 godziny i więcej jest znikomy (a spróbuj podzielić go na dwie części to sam zobaczysz). Peter Jackson trochę poprawił sytuację, podwyższając granicę tolerancji u widzów do 2,5 godziny. Wciąż jednak najpopularniejszy jest limit półtorej godziny. O czym można opowiedzieć w tak krótkim czasie? Wyobrażacie sobie jakąkolwiek dobrą historię uciętą do takiej formy?
Plus pozostają takie aspekty jak większe koszta produkcji albo większa kwota, jaką kina muszą uiścić za taką kopię. Dłuższy czas pracy, większa ilość powtórek... Na papierze każde zdanie można usunąć, zmienić, i zajmie to chwilę. Na taśmie każda minuta to jakby dzień pracy w terenie, o obróbce technicznej nie wspominając. Chyba że kręcisz europejskie smuty, te są banalne w nakręceniu. Nawet nie wymagają prawdziwych aktorów.;-)