piątek, 2 maja 2014

(felieton) Mam szacunek dla długich form sztuki

Ilekroć przechodzę obok półek w bibliotece lub księgarni, zwracam uwagę na te większe tytuły. Wezmę je do ręki, udźwignę, przeczytam opis, gdzieś tam będę miał te dane w pamięci. W ten sposób zwróciłem uwagę na "Źródło" Ayn Rand albo sagę "Schronienie" Davida Webbera. A tamtych czasach jeszcze nie rozumiałem, co stoi za tym zachowaniem. Dzisiaj mam kilka wyjaśnień:

By napisać książkę liczącą 1000 stron trzeba paru rzeczy. Musi ci się chcieć, i musisz mieć o czym pisać. Istnieją pewne drogi na skróty, jak łączenie wielu historii w jedno i przesadzenie ze stereotypowymi bohaterami, jednak reguła pozostaje niezmienna. Gdy ktoś konstruuje długą historię, to dlatego, że nie może się zmieścić w wersji krótszej. I przy czytaniu czuć, że każde zdanie było tam istotne, a temat jest bardzo złożony. 300 stron mimo wszystko zapełnić jest łatwiej, korzystając z zasad gatunku i innych pochodnych. Wszystko szybko i łatwo się zamyka na koniec, nie ma żadnego ciężaru na piszącym. Bardzo niewiele jest książek potrzebujących mało miejsca i umiejących to wykorzystać. Wolę celować w długie opowiadania, najlepiej kilkuczęściowe.

Z filmami sprawa jest gorsza, bo rynek dla filmów trwających 3 godziny i więcej jest znikomy (a spróbuj podzielić go na dwie części to sam zobaczysz). Peter Jackson trochę poprawił sytuację, podwyższając granicę tolerancji u widzów do 2,5 godziny. Wciąż jednak najpopularniejszy jest limit półtorej godziny. O czym można opowiedzieć w tak krótkim czasie? Wyobrażacie sobie jakąkolwiek dobrą historię uciętą do takiej formy?
Plus pozostają takie aspekty jak większe koszta produkcji albo większa kwota, jaką kina muszą uiścić za taką kopię. Dłuższy czas pracy, większa ilość powtórek... Na papierze każde zdanie można usunąć, zmienić, i zajmie to chwilę. Na taśmie każda minuta to jakby dzień pracy w terenie, o obróbce technicznej nie wspominając. Chyba że kręcisz europejskie smuty, te są banalne w nakręceniu. Nawet nie wymagają prawdziwych aktorów.;-)


Najgorsze jednak pozostaną seriale. Nie ze względu na telenowele, od lat obniżające wartość tego medium tak jak robi to Hollywood ze swoimi wynalazkami w stosunku do filmów (koncept gwiazdy itd.) Najgorsze jest tutaj czekanie. Najpierw planowanie, wymyślanie całości, konstruowanie, by na końcu wszystko zaczęło się kręcić niezależnie od twórcy. Zaczynają się liczyć słupki oglądalności, aktorzy mogą odejść z naprawdę poważnych problemów, konkurencja może złamać warunki wolnego rynku i podkraść pomysły na swój własny show. Do końcowego sezonu może w ogóle nie dojść, bo jego produkcja nie będzie się opłacać. I co wtedy? Książkę i film wydaje się dopiero po skończeniu. Odcinki serialu kręci się tuż po naszkicowaniu kilku pierwszych wersji sryptu.
Tutaj najgorszy jest element czasu. W pozostałych jest zaletą - potrzebujesz 12 godzin i je dostajesz, proste. W przypadku serialu wszystko jest podzielone na ustalone granice. Każdy sezon kończy się w ustalonym momencie, ale ile będzie w nim odcinków? I każdy musi być wypełniony oraz w miarę równy. Minuta w tę lub tamtą nie zrobi różnicy, ale nie może być tak, że widz jednego dnia zasiad przed telewizorem i na 60 minut emisji dostaje 40 minut reklam. A drugiego 30.
Tutaj zresztą docenia się istnienie reklam. Wyobrażacie sobie takie "Breaking Bad" w formacie 60-minutowym? Bo to by było równe nakręceniu kolejnego sezonu. Tyle godzin dodatkowego materiału by powstało po dokręceniu tych 15 minut na każdy odcinek. I cała dramaturgia oraz tempo poszłyby do lamusa, szczególnie w przypadku ostatniego sezonu. Tam od przynajmniej 5 odcinka akcja trwała co do sekundy tyle ile było trzeba, odcinek kończył się wtedy, gdy musiał. Osiągnięcie takiej precyzji to cudotwórstwo, i gdyby wtedy, na samym końcu, producenci przyszli do Gilliama z rozkazem dopisania choćby jednej sceny to by wyskoczył przez okno. Na balkon, i po rynnie na parter, a potem biegiem przed siebie, zostawiająć ten szalony biznes.

I to tutaj powstają najlepsze doświadczenia. 5 lat w Baltimore, 6 lat na Wyspie, 12 miesięcy w Nowym Meksyku. Tutaj powstają najbardziej rozbudowane relacje między postaciami i bohaterowie przechodzący największą zmianę. "Scrubs" i lekarze, którzy od stażysty, przez rezydenta zostają lekarzami. Zakładają rodziny, martwią się o rachunki, mają dzieci. Doktor Cox najpierw przez 7 sezonów gromiący dyrektora za decyzje w kierowaniu szpitalem i cięcia budżetowe, by na końcu samemu objąć to stanowisko i zobaczyć, jak to wygląda z tej perspektywy. Tony Soprano pracujący nad tym, by zaufać swojemu lekarzowi i dostrzec swoje problemy psychiczne. Trzy sezony budowania intergalaktycznego konfliktu owocujące najlepszym kinem przygodowym jakie w życiu widziałem, czyli czwartym sezonem "Babylon 5". 88 epizodów i ani jednego więcej. Wymagało to 66 godzin, co do sekundy. A na końcu pozostaje świadomość, że to wszystko można zamknąć w jednym, podsumowującym zdaniu, o czym całe "B5" jest:

"I really do believe that sooner or later, no matter what happened, things do work out. We have hard times. We suffer. We lose loved ones. The road is never easy. It was never meant to be easy, but in the long run, if you stay true to what you believe, things do work out. Always be willing to fight for what you believe in. It doesn’t matter if thousand people agree with you or one person agrees with you. It doesn’t matter if you stand completely alone. Fight for what you believe"
5x21 "Objects in rest"

Największą barierą długiego dzieła sztuki jest to, że musi być najlepsze. Mam taki błąd w głowie, że jeśli film trwający te 4 godziny zasługuje potem na, przykładowo, 7/10, to był to czas stracony. Tak samo miałem, gdy znajomy przeczytał "To!" Kinga i nie nazwał tego najlepszą powieścią, jaką w życiu przeczytał. Cóż.

Trzeba się w końcu zebrać i rzucić w cholerę te pełnometrażowe tytuły, i znaleźć czas dla tych wszystkich długich klasyków. Bo to tutaj mam najwięcej zaległości. I są one naprawdę poważne. To tak, jakbym nie zobaczył "Obywatela Kane'a".

4 komentarze:

  1. U mnie odwrotnie. Podziwiam gości, którzy smarują po 1000 stron jakiejś książki (ja bym ni wuja nie potrafił), ale wolę krótszą formę. Jeśli masz coś ciekawego do przekazania możesz spokojnie to zrobić w 50-100 stronach zamiast w nieskończoność lać wodę...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podobnie twierdził w swoim czasie Sylwek Stallone.:) Chciał pisać krótkie książki, by dało się je przeczytać w 3 godziny, dzięki temu chciał uzyskać większy impakt (cała treść wchodzi bez przerwy na sen i inne).

      Usuń
    2. Sylwek pewnie tradycyjnie bełkotał...nie zrozumiałeś go zbyt dobrze :)

      Usuń
  2. Długość nie ma znaczenia są grafomani, którzy pieprzą przez 200-500 strony koszmarne farmazony. A z drugiej strony są tacy specjaliści jak Georges Perec, którzy jeśli wymaga tego pomysł napiszą książkę składającą się z jednego zdania lub ponad 1000 stronicowego, skomplikowanego, rządzącego się regułami szachowymi potwora o wdzięcznym tytule "Życie instrukcja obsługi". Obydwie książki są równie trudne do przeczytania i zrozumienia, cóż autor był bardziej matematykiem niż humanistą. Ale tak bywa.

    OdpowiedzUsuń