sobota, 29 marca 2014

I Shot Jesse James (5/10)

Revisionist Western, 1949


Historię Roberta Forda zna chyba każdy - przynajmniej ten, który usłyszał sam tytuł filmu Dominika opowiadającym o nim i jego przyjacielu Jesse Jamesie, do którego gangu należał. Bał się go cały Dziki Zachód, wyznaczono nagrodę. Jesse przybrał inne nazwisko i się ukrył, Bob Ford został z kolei przekonany przez ukochaną, by również się osiedlić. Kupić ziemię, założyć rodzinę... Problem jest tylko jeden - wciąż jest ścigany przez prawo. Okazja nadarza się, gdy gubernator obiecuje amnestię dla każdego, kto pozbędzie się Jesse Jamesa.

Spoiler - Ford zabija Jamesa. W ciągu pierwszych 20 minut więc to żaden nic ważnego. Inna sprawa jak to wykonano - Jesse James prezentuje tu inteligencję cegły, i wręcz świeci swoimi plecami przed Fordem, by ten go w końcu zabił, oczywiście niczego się nie domyślając. Potem Ford przechodzi załamanie, wszyscy śmieją się z niego, że strzelał w plecy, boi się, że ktoś jego teraz zabije... Nie powiem, by ta część była źle wykonana. Ale jakaś wyróżniająca się też nie była.

Druga połowa to już zupełnie inny film. Chłop chce się ożenić, ale nie ma kasy, więc jedzie kopać srebro i ma tam przygody. Tym chłopem jest Robert Ford i tyle, dopiero w samym zakończeniu jest powrót do jego postaci i tego, co zrobiła w pierwszej połowie filmu. Przez problemy ze złożeniem tego do kupy w jedno nie wybija się ona ponad przeciętność - wstęp jest za szybki i przewidywalny, rozwinięcie pośpieszne i mające nikły związek z resztą opowieści, zakończenie nie poprawia błędów popełnionych wcześniej. Do tego mocne naciągnięcia logiczne - rodzina zamordowanego Jamesa nic nie robi po tym, jak umarł. Narzeczonej nie przeszkadza, że ukochany jest w gangu, ale zamordowanie przyjaciela? O nie, tu już potrzebna jest lornetka by zobaczyć jak daleko strzela focha.

Niewykorzystany potencjał.
https://rateyourmusic.com/film/i_shot_jesse_james/

piątek, 28 marca 2014

(felieton) Kino przyszło do Garreta

Wyjaśnienie, czemu dopiero parę dni temu wpisałem w google "nazwę swojego miasta + kino" jest równie trudne jak to, czemu w ogóle to zrobiłem. Usłyszałem kiedyś, że był tutaj takowy biznes, ale nikt nie chodził, więc zamknęli. I od tego czasu nie usłyszałem, by się coś zmieniło. Dlatego sądziłem, że jedyną możliwość jaką mam jest kupno biletu autobusowego do najbliższego miasta wojewódzkiego, jeśli kiedyś miałbym ochotę na seans. A tu niespodzianka!

Bo kino jednak jest, ale nie takie tradycyjne - bo objazdowe. Raz w miesiącu, w okolicach jego końca, przyjeżdża do miejscowego Domu Kultury* Kino Orange. Wyświetlane jest kilka filmów jednego dnia, tylko raz, pod rząd, z różnymi przerwami, od 20 do 40 minut pomiędzy. Ceny - lepsze niż dla dzieci w stolicy, bo od 12 do 15 złotych, zależy jaki tytuł. Różnica względem premiery polskiej - różnie. Od miesięcy do kilku dni (!). Wybór tytułów - nie mogę się przyczepić. Widać, że ci którzy się tym zajmują, wiedzą co robią. Jest coś dla dzieci, coś dla kobiet, coś polskiego, coś dla mężczyzn i coś głośnego (parę dni po premierze światowej, na dodatek... z dubbingiem!). I mam zamiar obejrzeć ile tylko zdołam.

Zresztą, dobrze to sobie przemyśleli. Skoro jest tylko jedna okazja to prawdziwy kinomaniak pójdzie na wszystko, by jej nie przegapić. Sam chcę pójść tylko na jeden, ale wśród pozostałych są takie filmy, które mógłbym obejrzeć, takie które zaliczają się do kategorii: "Skoro tamten obejrzałem, to czemu nie ten?", oraz taki, który mnie nie interesuje, ale zapewne zbierze takie recenzje, że za parę miesięcy/tygodni będę chciał go obejrzeć. I tak to się potoczyło.

Do pełni zadowolenia brakuje tylko nowego filmu Wesa Andersona. Oby ten był za miesiąc. Ale mi to nie przeszkadza. Jaram się samym powrotem do sytuacji, w której stać mnie na pójście do kina, oglądaniem nowości, robienia tego legalnie, bycia wśród tych pierwszych. Jedne tytuły polubię, inne nie, ale sam będę mógł się o tym przekonać.

A jeśli, jak to w małych miastach bywa, seans się nie odbędzie, bo za mało ludzi przyszło - to wmuszę pieniądze na siłę, kupię bilet tylko na "Lego" (ten właśnie tytuł chcę zobaczyć) i go nie obejrzę... od razu. Dopiero, jak pojawi się w Internecie.



*Fajne, opuszczone miejsce. Polecam tam zajrzeć w tygodniu po pracy z nastrojową muzyką z horroru.

wtorek, 25 marca 2014

Oklahoma Kid (4/10)

Western, 1939


Rząd wykupił tereny od Indian, i teraz każdy będzie mógł zająć sobie działkę i zacząć tam żyć. Obowiązuje prawo pierwszeństwa, a wyścig rozpocznie się już niedługo. Gang McCoarda oszukuje - zakrada się dzień wcześniej by zająć istotną miejscówkę, a potem odsprzedaje ją w zamian za monopol na ruletkę i hazard w całym miasteczku. Wcześniej z kolei ukradli transport pieniędzy dla Indian - tym jednak długo się nie nacieszyli, ponieważ zaraz po zdarzeniu okradł ich tajemniczy Oklahoma Kid. Jedyny miejscowy, który nie miał zamiaru brać udziału w wyścigu o ziemię - ze względu na swoje zasady.

I teraz się przygotujcie. Bo na początku jest naprawdę piękny obraz - ludzie mający zamiar ciężko pracować, w oczach mając wizję nowego miasteczka, do którego kolej będzie chciała pociągnąć tor. Przyszłość w dobrobycie, szczęście dla wszystkich. Zaraz potem się okazuje, że to jedynie w imię "miłości do Ameryki", i jak ktoś nie chce jechać to nie kocha właśnie. Następnie - chrzanić całą tę rozbudowę, bo jak wszystko powstanie to na gotowe przyjadą polityce i w ogóle i będzie po zabawie. I to nie koniec - bo jeszcze jest wspomniane o przekręcie na czerwonych, którym praktycznie zabrano ziemię, płacąc za nią jakby brali ją za darmo.

poniedziałek, 24 marca 2014

(książka) Równi bogom

Hard Sci-Fi, 1970



Opowieść oparta na tym, że w naszym wszechświecie nie może istnieć pluton 186 - a takie coś znalazł jeden z bohaterów na swoim biurku. W ramach wprowadzenia: trzymał tam bibelot, coś na kształt szczelnej puszki, który był tam jak już objął swój urząd. Była tam wolfram, jednak pewnego razu chłop rzucił okiem i od razu zaczął się pieklić, że ktoś mu grzebał w jego rzeczach. Bo w środku nie było tego wolframu. Po przeprowadzeniu badań odkryto, że to co tam jest, nie należy do naszego wszechświata, bo po prostu nie może tu istnieć. Ale jednak tak jest. Nazwano to dla porządku Pluton 186 i zaczęto kombinować, skąd to się tu wzięło? Tak powstała teoria o paraludziach i paraświecie. Innym świecie, będącym na wyższym poziomie rozwoju, który w jakiś sposób opanował transfer energii z ich świata do naszego. Ludzkość daje im wofram, oni oddają w zamian pluton. W ten sposób powstaje Pompa, dzięki której na Ziemi nie ma już problemów z energią. Wszelkie problemy zostały rozwiązane na zawsze.

Aż jeden z naukowców zaczął podejrzewać, że transfer energii zakłóca balans. Istnieje ryzyko, że w ten sposób nasze Słońce ogrzeje się za bardzo - i wybuchnie. A po drugiej stronie, w paraświecie, ich Słońce będzie z kolei gasnąć.

piątek, 21 marca 2014

(Felieton) Dotacje

Jakiś czas temu rozmawiałem z człowiekiem pracującym przy sterylizacji w szpitalu. Opowiadał o różnych rzeczach, ale tutaj chciałbym wspomnieć o jednym: wciąż pracuje na sprzęcie, który ma z boku napisane "Made in Czechoslovakia".

Po drugiej stronie są biblioteki. To jedna z podstawowych rzeczy przy zatrzymywaniu się w nowym miejscu, sprawdzić co mają w wypożyczalniach. Najpierw zajrzałem do tej mniejszej, były tam tylko trzy krótkie  rzędy regałów. Oraz trzy Maki, te komputery. Czym to się różni od peceta sprawdźcie na własną rękę. Ja pierwszy raz takowe na oczy widziałem. Po co one w bibliotekach? By można było skorzystać z Internetu. Obok tego stał pecet z xp i starym, kwadratowym monitorem 17''. W drugiej bibliotece, tj większej, było już więcej książek - rozmiarami przypominała średnią wypożyczalnię w Warszawie. A trochę obok 7 Maków i kilka pecetów z "normalnymi", płaskimi ekranami.

A na nich xp i Internet Exploler w jakiejś starszej wersji, na tym takiego filmwebu nie dało rady otworzyć, bo się wieszało z przeciążenia. Dobrze, że mogłem się chociaż wylogować, bo takiego komentarza napisać, albo oceny wystawić już nie mogłem. Do tego Internet był oczywiście dzielony na te ponad 10 stanowisk, więc i tak, czynność na którą potrzeba 5 minut, zajmowała 15, jeśli po drodze nie zasnąłeś w oczekiwaniu aż strona skończy się ładować. Aż chce się wrócić do domu i poczytać książkę zamiast przebywać przy komputerze! Albo powspominać czasy, gdy Internet przy łączeniu wydawał te śmieszne dźwięki łączenia z Drogą Mleczną, bo wtedy takie tempo jak w tej bibliotece byłoby luksusem.

Wszędzie oczywiście blokada na ściąganie czegokolwiek, więc szybszej przegladarki nie dało pobrać. Dane sesji i zapisane hasła zostawały, bo nie było programu do ich usuwania i pilnowania prywatności. Pierwsze co zrobiłem na Maku to właśnie zalogowanie się - przez przypadek - na czyjeś konto gmaila. Czyli google+ i blogspot również. Pytałem bibliotekarek, czy coś dałoby radę z tym zrobić, i wtedy usłyszałem ponadczasowe: "To informatyk się tym zajmuje" - czyli tłumacząc na ludzki: "Nie".

Ta mniejsza wypożyczalnia znajduje się niedaleko szkoły podstawowej. Od 14 siedzą tam dzieci i grają na Makach w "Minecrafta". Nie osądzam, sam w ich wieku przybiegałem do biblioteki by grać w "Zeusa: Pana Olimpu" oraz "Harry'ego Pottera" (trzy części tam przeszedłem!), które można było wypożyczyć na miejscu i z nich korzystać. Też nie pytałem, z czyich to pieniędzy. Wtedy ledwo potrafiłem zrozumieć, czemu po prostu nie można dodrukować pieniędzy, skoro jest ich za mało.

Na każdym z tych Maków jest naklejka: "Współfinansowane z inicjatywy Unii Europejskiej dla obszaru..."

sobota, 15 marca 2014

Wyścig szczurów (7+/10)

Comedy, 2001


Bardziej gdybanie na temat tego tytułu niż opis wrażeń z oglądania. Spoilery.

To jeden z tych filmów, na które wciąż czekam, by ktoś nakręcił nową wersję. Kolejny "Ten szalony, szalony świat" oraz "Wielki wyścig". To tego typu filmu powinny się pojawiać w każde lato - opowieść o grupie ludzi ścigających się, by dotrzeć w określone miejsce w jakikolwiek sposób dadzą tylko radę. Nie ma żadnych reguł, do tego wszelki realizm trzyma się zasad z kreskówki - czego chcieć więcej? Hmm...

Póki co "Wyścig szczurów" jest jedyny i najlepszy. Ten tytuł nie zawodzi na żadnym polu - fundament fabuły, projekty postaci, skacze, zróżnicowanie tempo, nawet ta dziecinna czołówka... Nie tu przestojów, nie ma (prawie w ogóle) słabych żartów, nie ma chwili, by gdzieś czegoś zabrakło. Co chwila pojawia się coś nowego, coś zaskakującego, coś idealnie pasującego do okazji... chociaż może być trudno dać temu wiarę. Nie ma tu tż jednego typu humoru. Czego chcieć więcej? Hmm...

piątek, 14 marca 2014

(felieton) Okazało się, że jestem poważnie chory.. tak jakby

Tak bardzo, że to nawet wystarczyłoby, aby otrzymać doraźną pomoc na walkę z ową... przypadłością. Bo skoro na walkę z nadwagą można przeznaczyć kasę z NFZ, to czemu nie na walkę z niedowagą? Domagam się dotacji z Unii, by postawili w moim mieście Big Kahuna!

Jakby ktoś nie wiedział - niedowaga jest wtedy, gdy ktoś waży za mało w stosunku do swojego wzrostu. I to oczywiście nie jest choroba, tylko połączenie genów z przyzwyczajeniami. Mógłbym ważyć więcej, ale jestem przyzwyczajony do tego, ile jem, i to mi wystarcza. I co w tym złego? Nic? To czemu tak się palicie, by walczyć z otyłością?

Trzeba tu wyszczególnić dwa rodzaje grubasów - do pierwszego zalicza się wszystkich normalnych, a do drugiego wszystkich wariatów, którzy całą energię pożytkują nie na ćwiczenia tylko na to, by nazywać ich wyłącznie "puszyści" (są jeszcze dwa podgatunki, czyli dziewczyny i ci wyszczególnieni przez Rorshacha, ale nie będę się rozdrabniać). I z czym tu walczyć? Pierwszym to pasuje, w drugim wypadku to nie z ich wagą trzeba walczyć, tylko charakterem. Bo to plaga polskich szkół? Wiecie co nią naprawdę jest? Nauczyciele, którzy nie wiedzą, po co uczą.

Ale dobrze, załóżmy, że "oni" naprawdę nie są niczego z tego świadomi, ich intencje są prawdziwe, i naprawdę chcą uleczyć "plagę otyłości", bo ktoś im wmówił dawno temu, że życie prywatne drugiej istoty ludzkiej to coś, w co rząd może ingerować z czystym sumieniem. Wiecie, co pomoże? Likwidacja takich organizacji jak NFZ, które sprzedają moratorium na odpowiedzialność, w tym wypadku rodziców względem ich potomków. "Podpisz tutaj, daj tyle i po wszystkim, to już nie twoja wina... Weźmiemy pieniądze, których nie zarobiliśmy, nazwiemy to chorobą i wszystko będzie cacy, sumienie będziecie mieć czyste... Wszystko na koszt tych, którzy pracują i nie są grubi, oczywiście. To małym druczkiem? To zapewnienie, że nie będziecie się przyglądać temu, co robimy z resztą pieniędzy przez najbliższe 12 miesięcy".

czwartek, 13 marca 2014

THX 1138 (6/10)

Dystopian, 1971


Ludzkość zeszła do podziemi i rządzą nią komputery, które wyzbyły z ludzkość człowieczeństwo, ładując w nich przeróżne lekarstwa by ich otępić, oraz zmechanizowali im życie, sprowadzając je do prostych czynności i bodźców. Są niewolnikami zbudowanymi na wzór człowieka. Bohaterem tej opowieści jest tytułowy THX 1138, który poprzez zaniechanie przyjmowania prochów stawał się coraz bardziej świadomy... aż podjął decyzję, by zacząć walczyć.

Jak to piszę, to wydaje się znane i schematyczne, ale o dziwo takie nie jest podczas samego oglądania. Tak, przeszkadzała mi schematyczność i ogólnikowość (zabrano człowieczeństwo, ale co nim było? Nie wiadomo), jednak ogólne wrażenia są zaskakująco pozytywne. Okazuje się, że George Lucas był ogarnięty reżyserem, który umiał się posługiwać obrazem. "THX 1138" ma zaskakująco mało dialogów, ale obfituje w sugestywny klimat. Gęsty, nieokreślony, trącący momentami surrealizmem lub konwencją snu. Wszystko to bardzo sprawnie zrealizowane - nie jest to kino tanie lub amatorskie, scenografia jest idealna i nie kojarzy się z badziewnymi dekoracjami. Efekty dźwiękowe nie przywołują na myśl kiczu z "Seksmisji", a w głównej roli obsadzono Roberta Duvalla! Nie ma tu jasno wyłożonej historii, narratora zastąpiono bardzo dobrą narracją obrazem. To tym bardziej imponuje, bo z czasem pojawiają się nietypowe sceny, choćby pełna akcji końcówka - i wszystko to płynnie zespojono w jeden film. Niezbyt oryginalny, nie mający może wiele do powiedzenia, ale pokazują talent ludzi, którzy przy nim pracowali.
http://rateyourmusic.com/film/thx_1138/

niedziela, 9 marca 2014

Witaj w klubie (7+/10)

Drama, 2013


Południe USA, lata 70-80'te. Ron Woodroof to zasadniczo przedstawiciel białej hołoty. Uprawia hazard, mieszka w przyczepie, nienawidzi pedałów. Do tego ćpa, chleje, dupczy i nie ma brody. Pracuje jako elektryk - w czasie wykonywania zawodu poraził go prąd - po przebudzeniu w szpitalu usłyszał wyniki badań krwi: jest źle. Doktor dziwi się, że ten wciąż żyje! Ma AIDS i dają mu najwyżej 30 dni życia... I tu się zatrzymam - bo jeśli myślicie, że to opowieść o czekaniu na śmierć, docenianiu życia i wewnętrznej przemianie... To się grubo mylicie. Nawet Obeliks by się tu ze mną zgodził. Fabuła "Dallas Buyers Club" jest olbrzymia, rozpisana jak serial, z wprowadzaniem różnych postaci i przedmiotów, powracaniem do nich, ciągła zmiana stylu niczym w "Psychozie" (kino drogi, psychological drama, legal drama). A do tego trwa tylko dwie godziny! Historia ciągle zaskakuje, utrzymując przy tym bardzo dobre tempo. Nie ma tu wprowadzenia w ciągu 10 minut - czym jest tytułowy klub dowiecie się prawie w połowie seansu!

Wielka zasługa w tym wszystkim głównego bohatera, który zrobi wszystko byle tylko przeżyć - brzmi banalnie, ale różnica jest taka, że on to naprawdę zrobi. Gdy usłyszy, że w szpitalu zaczęli testować nowy lek dla chorych, nawiąże kontakt z pielęgniarzem, by mu kradł ze szpitala. A gdy okaże się, że owe leki nie są zbyt skuteczne, a badania tego dowodzące nie zostaną opublikowane w Stanach?... Co w tej sytuacji może zrobić bohater taki jak Ron? Oczywiście pozostanie sobą.

sobota, 8 marca 2014

Kotka na gorącym, blaszanym dachu (8+/10)

Melodrama, 1958


Nowy Orlean. Plantacja bawełny i bogaty, starszy właściciel. Niedługo ma wrócić z kuracji po pewnym poważnym... incydencie. Jego dwaj dorośli synowie już na niego czekają w rodzinnej posiadłości wraz ze swoimi rodzinami - żonami i dziećmi. W planach jest spore przyjęcie - a co się za nim kryje? Walka o to, kto dostanie spadek. Testament wciąż nie został sporządzony, więc kwestia niby pozostaje otwarta. W grę wchodzi olbrzymi teren i nie tylko. Cooper słuchał się ojca we wszystkim, i wyrósł jak było spodziewane: został prawnikiem, ma mnóstwo dzieci i kolejne w drodze. Brick kiedyś był sportowcem, a dziś... jest alkoholikiem. W kwestii jego relacji z żoną - nie można wiele powiedzieć. Coś się stało, to jest pewne. Coś, co ich bardzo oddaliło od siebie. A jednak są ze sobą. Ona ma na imię Marge i ma zamiar walczyć o ziemię. Brickowi to zwisa. Jest chory. Na co? Wieczór wyjaśni to i wiele więcej.

"Kotka na gorącym, blaszanym dachu" to prawdziwy wzór. Jest tu wszystko co typowe dla tego gatunku: piętrowe dialogi, teatralność, gęstość emocji - ale wychodzi w tym wszystkim naturalnie. Nawet burza za oknem nie kojarzy się z kiczem tylko... jakoś stapia się ze wszystkim. Bohaterowie prowadzą prywatną rozmowę w pokoju, ale reszta świata w tym czasie nie zamiera w bezruchu. Każda z postaci żyje i prowadzi swoją oddzielną drogę. Nawet o tę prywatność wcale nie jest tak łatwo. Perfekcyjnie zaadaptowano tę sztukę teatralną na ekran - wykorzystując mnogość planów oraz trójwymiarowość otoczenia, kamera nie obserwuje wszystkiego z boku. Wolała wejść i dostrzec wszystko, czasem wbrew bohaterom, którzy chcieli co i tamto ukryć.

piątek, 7 marca 2014

(felieton) Zmiany w życiu

Jeśli zastanawialiście się, czemu złamałem rutynę tego bloga i zacząłem opisywać wrażenia z seansu całkowicie przypadkowych filmów... To zacząłem być przetrzymywany zgodnie z własną wolą, za opłatą, w piwnicach pewnego budynku, przez pięć dni w tygodniu. Chandleryzmy użyte wyłącznie w celi ubarwienia tekstu, bo nie mam zamiaru narzekać - robota jest w porządku, pracuję sam, robię to dobrze. Nie wyrabiam dupogodzin przeglądając Internet. Jestem zadowolony z faktu, że to robię.

Nie miałem z początku komputera, z Internetu miałem możliwość korzystać wyłącznie w bibliotekach publicznych. Wyrobiłem sobie inny tryb życia, podparty wyciąganiem książek i dawaniem im szansy, chociaż pierwszy raz widzę je na oczy. W podróż wziąłem ze sobą tylko jedną książkę, tę moją ulubioną. I dobrze, bo w tym mieście nie ma jej w wypożyczalniach. Chciałem sprawdzić, czy jest "Fundacja" Asimova - nie było. Wziąłem "Równi bogom", bo tytuł pierwszej części brzmi "Przeciw głupocie".

Poza tym mam niezłe warunki do oglądania telewizji. Kiedyś lubiłem oglądać przypadkowe tytuły na TCM, wróciłem do tego. Nie mam programu telewizyjnego, nie mogłem sprawdzać nic w Internecie, więc po prostu patrzyłem na to co było i dawałem temu szansę. "Chiński syndrom"? Skąd ja to wziąłem niby? Na notkę o "Darmozjadzie polskim" wciąż nie mogę się zebrać - słyszeliście o tym tytule? To ode mnie usłyszycie. Wkrótce.
Powtarzam też sporo. Widziałem dwa razy "Willy'ego Wonkę". Nie pamiętałem, co spotkało człowieka który dostał wszystko czego pragnął - a i piosenki mniej przeszkadzają. Z trzy razy natknąłem się na fragmenty "Obywatela Kane'a" - chyba dopiero teraz zaczynam kwestionować ten tytuł. Jakoś nigdy wcześniej nie zadawałem sobie pytań: czemu on zdemolował ten pokój? Czemu zmusił Susan Alexander, by śpiewała? Widziałem godzinę "Epidemii", w końcu po 10 lat wróciłem do tego tytułu. Nie pamiętałem, że opening był tam taki dobry... Dlatego nie porządkuję tego. Nawet jakbym miał Internet - a mam, pożyczony na kilka dni - nie chciałoby mi się tego pomijać na rzecz tego, co sobie miesiąc temu ustaliłem, że teraz powinienem obejrzeć. Prędko więc nie dokończę roczników 1924 i 1937. Z opiniami o nowościach też będzie kiepsko - do kina mam obecnie kawałek drogi. Autobusem.