piątek, 9 sierpnia 2013

Felieton o cyferkach (part IV)

Ten odcinek miał być o wiele krótszy. Miał być podsumowaniem i ukazać się tydzień temu. Napisałem go, następnego dnia przejrzałem... I nie byłem z niego zadowolony. To był czwartek, nie chciałem pisać czegoś nowego i publikować bez przejrzenia na świeżo, po 24 godzinach. Nie chciałem też przekładać publikacji tego na sobotę lub niedzielę - stąd tygodniowa przerwa. Ten tekst wyszedł z pewnego przemyślenia kilka dni temu, w ogólnym planie w ogóle nie był wcześniej, na dodatek rozrósł się bardziej niż planowałem, ale nie chciałem niczego pomijać - mam nadzieję, że skróty wystarczą.

Wielu ludzi chce być dziś na siłę krytykami. Zaczynają od zakładaniu dwuzdaniowych tematów na forach, wmawiają sobie coś i żyją pod presją natychmiastowego znania się na wszystkim i wypowiadaniu się na każdy temat (wiecie, te dyskusje w których nie pada nic konkretnego, np. nt "Czym jest ambitne kino?"), w końcu chcą się bić na pięści, żeby ta druga osoba zgodziła się z tym co napisała wcześniej, a co można dopasować do każdego przedstawiciela danego gatunku. I najważniejsze: by ktoś obejrzał coś, co ty poleciłeś... Ale jak zapytać wprost to oni wcale nie chcą być krytykami. Wcale. Zaprą się.
Ale chcą, to widać. Chcą być krytykami. Chcą używać tych wszystkich sformułowań których używają w gazetach, bez pojęcia co one znaczą. Widzę w notkach znajomych, jak używają zdań, które ja zaczerpnąłem z podręczników. Chcą krzyczeć "Najlepszy film w historii!". Orson Welles skończył się na "Abbey Road". I życzyć śmierci za zjebany scenariusz do "Prometeusza", by chwilę później chwalić scenariusz właśnie. Ale skąd oni mogą wiedzieć, że świat filmu czy postaci powstają właśnie w scenariuszu... W skrócie, chcą być krytykami, pomijając wszystko co prowadzi do bycia krytykiem, i wywierać wpływ jak oni, bez zasłużenia na to.

Problem zaczął się, gdy to zaprzeczanie ("ja wcale nie! ja nie!") przestało wystarczać. Wielu takich ludzi zapewne podświadomie wierzy, że naprawdę stoją w miejscu, że stoją w tej neutralnej strefie. W rzeczywistości to cały czas jest walka z rzeczywistością właśnie. I trzeba iść do przodu w kierunku który wybrali, a to oznaczało przeklinanie krytyków. I dobrze trafili.

Nikt nie chce być krytykiem, kiedy okazało się, że są źli. Niedawno zajrzałem na profil pewnego użytkownika filmwebu - w opisie miał coś takiego: "Jebać krytyków, oni się nie znają. Pamiętaj, że najlepszym krytykiem jesteś ty sam!". Czyli najpierw sam musisz się zgodzić na to, by ktoś o tobie mówił: "Jeb się". To jedno zdanie jest właśnie końcowym efektem dosyć długiej kampanii przeciwko krytykom w której nie ma żadnych zasad i logiki. Nie pamiętam, czy ten pogląd funkcjonował już wcześniej, gdy ja zaczynałem, czy może to wymysł ostatnich lat? Jestem pewny, że nigdy nie usłyszałem jednego argumentu przeciwko krytykom ogólnie, po prostu z dnia na dzień zaczęto uważać, że trzeba nimi gardzić, jeśli chcesz być "swój". O co w tym chodzi, nie wiadomo. Najczęściej spotykam się z niechęcią do krytyków, bo oni nie potrafią się cieszyć kinem dopóki to nie ma jakiegoś trzeciego dna. To brzmi z pozoru sensownie, ale z praktyki wiem, że jest inaczej. Po pierwsze nigdy jak żyję nie zobaczyłem recenzji w której ktoś chwali film za trzecie dno, szczególnie w tych maksymalnych recenzjach (6/6, 5/5, 10/10, wiecie). Po drugie, nie ma znaczenia, jeśli tak napiszesz lub tak zasugerujesz, i tak usłyszysz że nie lubisz tego filmu za to właśnie, że nie posiada owego trzeciego dna. "lol, to miało być proste kino rozrywkowe, a ty się zachowujesz jakbyś oczekiwał drugiego stalkera" - jeśli kiedyś usłyszeliście takie zdanie, to wiecie, że macie wtedy do czynienia z człowiekiem który wsadził sobie kołek w mózg, blokując swoje procesy myślowe, by mógł powtarzać tylko to jedno zdanie w kółko. Szczególnie, że takie wypowiedzi nigdy nie mają pozytywnego celu. Gdy ktoś tak mówi, nie ma na celu udowodnienia, że to udany produkt - więcej, on sam wtedy pisze, że to nie jest dobry film. Wszystko co to zdanie osiąga to przekonanie cię, że to co napisałeś nie ma znaczenia, i nie masz prawa do tego co napisałeś. A więc to tylko efekt całej tej nagonki na krytyków, nie przyczyna. Co jeszcze mogło nią być?

Na pewno nie działa tu zasada zabezpieczenia się przed krytyką tego co się stworzyło, bo tacy ludzie nie są zdolni do tworzenia. Może to po prostu konsekwencja całego tego zaprzeczania rzeczywistości. Może chodzi o to, by każdy miał własne zdanie, a nie brał je od krytyka. Skąd się to wzięło? Widziałem różne głupoty, ale nigdy nie przeczytałem by ktoś dał ocenę wyższą niż uważa, bo się podoba krytykom. Zresztą, już mnie oskarżano o to, że zżynam opinię od Douga Walkera. Na forum "Supermana". Sami się dowiedzcie, jak bardzo się ona różni. Więc to na pewno nie to. Może to niedojrzały skutek buntu o którym pisałem w części drugiej tej serii felietonów? Może ktoś coś stworzył i natknął się tylko na nieracjonalną odpowiedź pozbawioną argumentów, więc krzyknął: "jebać krytyków, oni się nie znają!" i ktoś to podłapał? Może ktoś zrównał komentatorów na YouTubie z wykwalifikowanymi krytykami? Może po prostu poziom recenzji i krytyków spadł mocno w ostatnich latach - sami przyznajcie, ilu sami się słuchacie, i np. z ilu źródeł czerpiecie odpowiedź na pytanie: "iść na ten film do kina?". Może to ta fala ludzi celowo niszczących różne internetowe rankingi, w stylu tego na filmwebie? Może chodzi o to, że komuś nie podobały się klasyki i poszedł na wojnę z całym światem, a inni to podłapali? Metoda całkiem skuteczna - nie atakować samych klasyków tylko podmiot który te filmy klasykami uczynił.
A może wszystkie te sytuacje nastąpiły pewnego dnia jednocześnie, zsumowały się i nastąpił wybuch, których efektów nie można cofnąć tak po prostu. Może. W tej sprawie nie ma nic pewnego, więc nawet spekulacje wydają się na wyrost. Nagle grupa ludzi, w tym ci chcących być krytykami, zaczęła krzyczeć: "Jebać krytyków", a świat to zaakceptował.

Jeśli dziś obejrzycie jakąś wideorecenzję czy coś w tym stylu, to niemal zawsze będzie tam coś w stylu "Ale będzie hejt w komentarzach"; "Już czuję te komentarze - wy jesteście krytykami, nie znacie się, nie lubicie Nolana..."; "Komentujcie, odpisujcie, nawet krytykujcie ale proszę o same konstruktywne opinie". Co to za masło maślane, konstruktywna krytyka? Nie ma żadnej innej. Wyzywanie się nie jest krytyką. Zresztą, ogarnijcie się, serio. Po co wam własna strona, skoro nie usuwacie wyzwisk? Przestańcie żyć w jakimś zjebanym filmie Linklatera i nie proście na wstępie, że chcecie dyskutować tylko przy użyciu konstruktywnych argumentów. Jeśli oni zaczęli dyskusję bez nich, to się nie zmieni bo wy ładnie poprosicie. Z takiej dyskusji nic nie wyniesiecie. Wy tylko zmarnujecie czas, a tamta osoba i tak nie zmieni o was zdania. Zadajcie sobie pytanie, czy to działałoby gdybyście wy najpierw nie wyrazili na to zgody?

Ale to mnie poraża, serio - ludzka zgoda na pogardę do każdego, kto potrafi sformułować swoją opinię na jakiś temat, bo tym teraz tak naprawdę jest już krytyk. Nie tylko osobą pracującą w redakcji, która dostaje za to pieniądze a wcześniej ukończyła jakąś szkołę. Zgoda, to wszystko jest konsekwencją ruchów opisanych przez Ayn Rand ponad pół wieku temu, i od tamtego czasu nic się nie zmieniło, ale... teraz jest inaczej jednak. Jest Internet, nie jesteście ograniczeni ani do bycie wychowywania w małej grupie, ani do tworzenia właśnie dla głupców, bo w innym przypadku nikt was nie będzie oglądać.

Zresztą, przystańmy na chwilę, i zgódźmy się wszyscy: chrzanić krytyków i ich opinie. Ale kto wtedy będzie krytykiem? Oni wrócą, bez wątpienia. Filmów obecnie powstaje 10 tysięcy rocznie, i jeśli wyjąć recenzentów to wszyscy zmienią się w tych szarych obywateli  którzy nie interesują się kinem. Znacie ich, to oni wypisują na forach posty "Dziś tylko transformery wychodzą, kiedyś było lepiej!". To efekt reklam i żerowania na braku zainteresowania ze strony samej publiki. To oczywiste, że to nie będzie zadowalający stan rzeczy, i długo się nie utrzyma. I krytycy wrócą... Ale nie prawdziwi, tylko samozwańczy, i nazywać się będą inaczej. I zgadnijcie, kim oni będą? A poza tym, co kogoś nim tworzy, gdzie jest granica? Zapewne niedługo świat będzie na tyle ogłupiony tą sytuacją, że nakręcą na ten temat opowieść wzorowaną na "Łowcy Androidów".

W każdym razie, świat o który walczycie każdego dnia, ma się bardzo dobrze. Bycie krytykiem jest już złe. Słuchanie się krytyków też jest złe. Posiadanie własnej opinii i dzielenie się nią też jest złe, bo jesteś już wtedy krytykiem. Pisanie dla siebie też jest złe, ale to z innych przyczyn. Pisanie dla innych już jest dobre, ale tylko pod warunkiem, jeśli zgadzasz się na głupców w komentarzach którzy przyjdą tylko po to, by cię obrazić - wtedy takie działanie dla dobra społecznego jest akceptowalne. Ale z kolei trzeba znaleźć ludzi, którzy będą chcieli być tymi złymi i się ciebie posłuchają, czyniąc z ciebie tego złego, czyli krytyka. Cel osiągnięty. Wszystko jest tak jakby złe, ale pod pewnymi nieokreślonymi warunkami może być dobre. Metamorfoza w wystraszone owieczki dobiegła końca dawno temu, i większość tylko wyczekują Zbawiciela który powie, kiedy wolno im czegoś nie lubić.

A ja jestem sobie z boku tego wszystkiego. I podążam swoją drogą. Nie, nie będą się określał jako krytyk albo znawca. Dziś te słowa wyrażają zupełnie co innego niż kiedyś. Teraz to właściwie brudne słowa. Jeśli chciałbym ich użyć, musiałbym od razu dodawać: "...ale wiesz, nie takim jak..." i tłumaczyć dalej. Mowy nie ma. Poczekam, aż te terminy znów będą znaczyć to co powinny, bez żadnego ironicznego lub auto-destruktywnego akcentu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz