wtorek, 1 listopada 2016

Obejrzałem w październiku dobre filmy. I seriale.

Dzień żywych trupów / Day of the Dead - 7+/10. Nie jestem fanem serii. Zarówno "Noc..." jak i "Świt..." mnie nużyły, i przeszedłem obok nich obojętnie, bardziej z obowiązku. "Dzień..." nie ma tego bagażu, i podszedłem do niego na zasadzie "zobaczę początek, jak umrę z nudów to włączę coś innego". Okazało się, że to nie jest taki film, który chciałbym wyłączyć. Pierwsza scena snu mnie chwyciła - pokazała mi, że to będzie inne kino. Opening, w którym główna bohaterka wędruje helikopterem po okolicy i szuka ocalonych - już ta scena samotnie zyskała z miejsca status ulubionej. Pustkowie, z pieniędzmi walącymi się po ulicy, gdzie pojedynczo zaczynają wyłaniać się zombie... A między nimi CHOLERNY KROKODYL! Co za klimat! Tutaj nie było kogo ratować. Wrócili do bazy, gdzie sobie... żyją. Tak, to zaskakujące, ale tak naprawdę nie ma tutaj fabuły. Są ludzie i ich życie, jakieś rzeczy się dzieją i następują po sobie, ale koniec końców nie mamy zielonego pojęcia, do czego ta produkcja prowadzi. Każda scena jest jakąś niespodzianką, a niepokojące napięcie towarzyszy nam cały czas. Wiemy, że wybuch może nastąpić w każdej chwili, w końcu ile można tak siedzieć w bazie podczas inwazji zombie z myślą, że jesteśmy jedynymi żywymi ludźmi na świecie? Wśród tych ludzi wyjątkiem jest nasza główna bohaterka - ostatnia dorosła osoba na świecie? Reszta łatwo traci nerwy, ale w przeciwieństwie do wielu innych produkcji o zombie, oni nie byli po prostu debilami. Byli ludźmi, których sytuację omówiono zaskakująco barwnie, i jesteśmy w stanie ich zrozumieć. Czuć po prostu, że dawno przekroczyliśmy granicę kiedy można było powiedzieć coś w stylu: "Uspokójcie się!". To również buduję obłędną atmosferę, ale... cholera, te efekty specjalne! Wszystko, co słyszeliście o filmie "Wołyń" jest prawdą, ale w "Day of the Dead". Słowa nie zdradzę, co tutaj się wyprawia - to może być najbardziej dorosły film, jaki w życiu widziałem. Przemoc nie jest tutaj traktowana jak w "Wołyniu" albo "Pile", bo jest... mało filmowa. Oczywiście, można mieć frajdę z tego jak to wszystko wygląda, jak w każdym innym brutalnym filmie. Można też się zachwycać czysto technicznie efektami specjalnymi, które przecież powstały bez pomocy komputerów. Ale w żadnym momencie podczas seansu nie poczułem, że wszystkie te brutalne rzeczy, które są na ekranie, były w jakiś sposób podbite. Ten temat zasługuje na oddzielny tekst, dlatego teraz napiszę tylko: one były naturalne. Były częścią życia. Pokazywano mi je w taki sam sposób jak całą resztę, bez ambicji wywołania szoku. To były okropne rzeczy, których nigdy bym nie chciał oglądać.


****SERIALE****



MacGyver (sezon I) - 7/10. Powtórka po latach. Na Hulu obecnie jest tylko pierwszy sezon, z czego obejrzałem 10 epizodów - i bawiłem się przednio, powiem wam. Zapewne znacie ten serial i tę postać - człowieka, który ucieknie z celi korzystając wyłącznie z łóżka, a do sejfu włamie się przy użyciu butelki wina. Serial idealnie trafił w swoje czasy i widownię - wtedy każdy chciał być jak MacGyver. Swobodny i zorganizowany, umiejący sobie poradzić w dowolnej sytuacji. Uczył każdego dzieciaka wartości "odwrócenia uwagi przeciwnika". Trudno było podpiąć umiejętności MacGyvera do jednej gałęzi wiedzy. Zdawał się on znać na wszystkim, od fizyki przez biologię na szkole przetrwania kończąc. A my chcieliśmy wiedzieć tyle samo, by być takim jak on. Dowiedzieć się, jak działa to co widzimy na ekranie - bo tego nigdy nie pokazywano. Wiemy, że można otworzyć zamek scyzorykiem, a samochód odpalić korzystając z gumki recepturki, ale w jaki sposób? Tego nie było nam dane obserwować. Jego praca? Były wojskowy od zadań specjalnych. Ochrona świadka, dostarczenie ważnych dokumentów, odebranie skradzionych dóbr. Pod względem konstrukcji ten serial jest prawie jak produkcja o idiocie który ma dużo szczęścia. Głupku, który rzuca podkową przez ramię we właściwym momencie i trafia zawodowego mordercę światowej klasy. Inni to widzą i myślą sobie: "Czyli ten głupek tylko udaje głupka!". Wiecie o czym mówię? Tak też jest tutaj - przeciwnicy MacGyvera nie dotrzymują mu klasy. Oglądając serial miałem kilkukrotnie wrażenie, że gdyby kolejne zagrożenie dla życia naszego bohatera było faktycznie poważne, to MacGyver by przegrał bardzo szybko. Czy to przeszkadza? Niekoniecznie. Jak dla mnie ten balans jest dobrze wyważony, i akcja jest odpowiednio dramatyczna. Trzyma w napięciu, a okoliczności są wyjątkowe dla każdego epizodu.  Metody bohatera zawsze umieją utrzymać uwagę, a on sam jest niezwykle sympatyczny. Chce się go oglądać. Chętnie obejrzę kolejne sezony, gdy będę miał taką możliwość. Najlepsze epizody: "The Heist" (Mac napada na kasyno w pojedynkę!), "The Prodigal" (Mac prowadzi skradziony samochód zanim jeszcze wypił poranną kawę!), "Target MacGyver" (słynny morderca zostaje wynajęty by sprzątnąć naszego bohatera, więc Mac odwiedza swojego dziadka. Pojedynek z zabójcą jest wyjątkowo niepoważny, ale rozbudowa relacji jest wystarczająco dobra!), "Nightmares" (Mac ma tylko sześć godzin, by położyć łapy na odtrutce, inaczej umrze!), "Countdown" (bomba na statku podłożona przez błyskotliwego terrorystę, znakomity pojedynek umysłów!), "The Escape" (Mac ucieka z więzienia!) i "The Assassin" (kolejny pojedynek wielkich umysłów). Dobra, trochę tego się zebrało. Najlepszym jest " The Escape" (1x20).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz