piątek, 17 listopada 2017

Widziałem w tym roku dużo seriali i to wciąż mało



Ten rok miałem poświęcić serialom. 52 sezony, po jednym tygodniowo. Filmy nadal darzę miłością, ale po tylu latach oglądania ich mam wrażenie, że zobaczyłem te najpilniejsze tytuły. W przypadku produkcji odcinkowych tak nie było. Praktycznie każdy tytuł był moją wielką zaległością. Dlatego ten rok miał należeć tylko do nich. W 2016 roku widziałem około 38 sezonów. Chciałem przynajmniej poprawić ten wynik.


Na początku listopada zobaczyłem "Wielkie kłamstewka" (Big Little Lies), będące, jak się okazuje, moim 61 sezonem w tym roku. "Sezon" to w tym momencie nazwa ogólna, bo określam tak zarówno pełne sezony, miniseriale jak i przeglądy (czyli oglądanie wybranych odcinków na przestrzeni całego produkcji, co najczęściej skutkowało obejrzeniem większej ilości epizodów niż w jednej serii). Nie liczyłem za to produkcji przerwanych lub nieukończonych przeglądów (po 30 i więcej odcinków takich produkcji jak "Cheers", "X-Files", "Friends", "House", "M.A.S.H." - tego nie uwzględniam w ogóle!). Trudno więc o jakąś równomierność - czasami przegląd trwał 55 odcinki, innym razem 10, ale oba przypadki liczyłem jako jeden przegląd. Miałem opory też, by liczyć miniseriale - niektóre w końcu trwały trzy lub pięć godzin. Ale co ja mogę, technicznie rzecz biorąc to SĄ seriale. Ale dla porządku: czystych "sezonów" w tym roku było do tej pory 46 (w tym taki "IT Crowd" liczące sześć odcinków po pół godziny...) i 7 miniseriali.

Nie piszę tego, aby się pochwalić, ale po to by podzielić się taką myślą: to wciąż za mało. Zaraz koniec roku, czyli okres podsumowań. Wypada obejrzeć jak najwięcej nowości. Możliwie nawet wszystko, co wzbudziło moje zainteresowanie. Wybranie tych najlepszych. Ale im bardziej próbuję zliczyć te tytuły, tym więcej ich jest.

Na pierwszy ogień najłatwiej jest wymienić nowe pozycje, które podbijają widzów i krytyków: "Opowieści podręcznej", "Tabu" czy "Legion". Ale są też przecież rozpoczęte wcześniej produkcje. Pół biedy, jeśli jestem z nimi na bieżąco ("BoJack", "Bloodline", "Archer"). Gorzej, jeśli powstaje czwarty lub piąty sezon danego tasiemca, a ja jeszcze pierwszego nie zacząłem. "Ray Donovan", "Gomorra", "Orange is the New Black"... Jak tak zacząłem liczyć to doszedłem do 30 sezonów, które muszę obejrzeć, by być z rokiem 2017 na czysto. A potem dochodziły kolejne tytuły. "The Crown" będzie mieć w grudniu nowa część. Przypomniałem sobie o "Modern Family", "Big Bang Theory", "Family Guy"... Ech.

W takiej sytuacji zrobiłem jedyną rozsądną rzecz i wziąłem się za kompletnie inny serial, na który wcześniej nie zwracałem uwagi. "Kroniki Times Square". Fajny. Lata 70. alfonsi i prostytutki, Nowy Jork i zmieniający się świat. Podobała mi się w pierwszym odcinku robota story-editora, który poukładał kolejne wątki w taki sposób, by ładnie budowały one świat opowieści przed widzem, aby oglądający czuł się w tej mieszaninie ludzi i tematów jak w czymś, co zna, co rozumie. Narracyjnie rzecz ujmując większość wątków nie łączy się z innymi, więc mogło to być połączone na setki złych sposobów, jednak w tym wypadku tak się nie stało. Następne odcinki wypadają trochę płasko, ale wciąż są interesujące - chociaż najciekawsze są dla mnie póki co drugoplanowe historie. Ot, choćby prostytutka, której klient płacić za oglądanie z nią filmów. Wkręciła się w tę kulturę i teraz zaczęła czytać książki, poznawać sztukę i robić dla niej miejsce w swoim życiu. Prosta dziewczyna żyjąca z dnia na dzień, w której rodzi się ambicja. Jestem ciekaw, gdzie to pójdzie - a to oznaka udanego serialu.

Cholera, seriale to dobra rzecz. Jeden rok to zdecydowanie za mało! Ale mimo wszystko jestem zadowolony. Już widziałem ponad 10 sezonów nowości. Mogę z czystym sumieniem robić podsumowanie, po raz pierwszy od kiedy jestem kinomanem.

A wy ile widzieliście? :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz