środa, 12 sierpnia 2015

10 powodów żeby wrócić na Nowe Horyzonty

Niby już się nachwaliłem, ale ani razu wprost. Tu więc to zrobię. Zapraszam.


1. Hotel

Przy planowaniu tej części wakacji miałem dwa warunki: 
1) skoro to wypoczynek to wydam trochę pieniędzy. 
2) ma być łazienka w pokoju. 
Wybrałem więc najtańszą wersje z prysznicem obok łóżka, zapłaciłem za to, upewniłem się, że mają sprawne WiFi i na miejscu oniemiałem, bo dostałem dokładnie tyle za ile zapłaciłem. Wrażenia wizualne na poziomie apartamentu, wszystko tip top. To było idealne miejsce by odpocząć na koniec dnia pełnego ciężkiego oglądania filmów. Wracałem o północy, przygotowywałem sobie gorąca czekoladę w korytarzu, brałem gorący prysznic, pisałem skrypt do podcastu, i szedłem spać jak dziecko w tym ich idealnym łóżku. Spałem zazwyczaj 5-6 godzin, wiec powinienem ledwo żyć po kilku dniach, ale było dokładnie odwrotnie. I dziś uważam, że to właśnie dzięki temu hotelowi, w którym mogłem się zrelaksować jak należy, i nie miałem na co narzekać. Żeby dać wam jakaś perspektywę, jakie drobnostki mogły mi zepsuć humor: brakowało półeczki pod prysznicem na szampon, wiec stawiałem go na podłodze. W pokoju były dwa światła i jedno zbyt mocno nagrzewało, wiec używałem tego drugiego. Prawdziwy ból, prawda? Jasne, mógłbym sobie życzyć niższej ceny. Albo płakać, że chcieli 25 zeta dziennie za dostęp do stołu szwedzkiego na śniadanie, wiec jechałem na miasto i tam jadłem za mniej, ale do jedzenia wrócę za moment. Jednak to ich decyzja, i z tego co wiem: nie dało się taniej. Znaczy, dałoby się, ale nie chcę teraz gadać o polityce.


Misio dla skali.


9. Miasto

Mam pewne opory, by o tym pisać, ponieważ nie zwiedziłem żadnego muzeum, nie dotarłem do Panoramy Racławickiej, ale i tak lubiłem wyjść w przerwie między filmami. Posłuchać, co grają na rynku tamtejsi muzycy-amatorzy. To miejsce naprawdę ożywa pod wieczór, zachodziłem tam dla atmosfery. Lubiłem się gubić między uliczkami. Już teraz mam garść miejsc do których chce zajść za rok. Tak, narzekam przy okazji, że centrum jest rozkopane w kilku miejscach, i rozkład świateł mógłby być lepszy. Wciąż można spotkać tu oszołomów sikających na drzwi centrum handlowego o 9 rano, albo bezdomnych pytający co, czy nie kupiłbyś im posiłku w knajpie, gdy przeglądasz tylko menu i widzisz tam ceny zaczynające się od 35 zeta (wiec sam spasowałem). Ale przy tym Wrocław pozostaje dużym miastem, po którym chodziłem z przyjemnością na piechotę. Chce je poznać lepiej w przyszłości. Plus, byłem tam pierwszy raz, i od razu się w nim odnalazłem.


Jedli ogień. Miłe.

8. Kino

O cholera, gdzie mam zacząć? Wyłączając pokazy na świeżym powietrzu na rynku, wszystkie seanse odbywały się w tym kinie. 9 sal, 2 piętra, na parterze i na ostatnim bar z kanapkami. Wszędzie mnóstwo miejsc siedzących oraz komputerów ustawionych na stronę z rezerwacjami, ale dało radę tez przeglądać internet normalnie. Do tego ekrany dotykowe i czytniki kodów kreskowych na karnetach, dzięki czemu nie trzeba było się logować "z palca" (ale też się dało). WiFi które często nawet działało w obrębie całego kina, chociaż czasem fatygowałem się na 1 piętro by je złapać. Stanowiska z ładowarkami do telefonów. Kasy zwykłe i last minute, przy których nawet były krzesła. Wystawa fotografii oraz sklepik z boksami filmowymi, pojedynczymi tytułami, plakatami, książkami o tematyce filmowej i nie tylko (...nic nie kupiłem. Nawet koszulki. Żałuję). Ludzie rozdający próbki kosmetyków i gazetę codzienną poświęcono festiwalowi. A do tego prezenty! Jeden był przy odbiorze karnetu, gdy zapytano mnie o rozmiar. Odpowiedziałem, że najmniejszy. Chodziło o koszulkę. Ubiór z logo festiwalu, do tego mnóstwo śmieci, ale też rzeczy przydatnych, jak opaska na włosy, gumowa bransoletka świecąca w ciemności, produkty kosmetyczne, program festiwalowych z kalendarzem, zakładki do książek, magnes na lodówkę... Wszystko zapakowane w coś, co mogło służyć jako plecak. Również, z logo festiwalu. Parę dni przed końcem znajomy mi mówi, że na górze rozdają jeszcze książki o kinie litewskim, za darmo. Idę i nic takiego nie widzę. Wracam i słyszę, że tam samemu trzeba się upomnieć. I faktycznie. "Dzień dobry, ponoć można tu dostać książkę za darmo mając ten karnet?" I dostałem. Dziwne, ale grunt, że książka w porządku. Wszystko to tworzyło spójną całość w postaci całego kina, które było czymś więcej niż budynkiem. Ono miało duszę, tu każdy element pracował jak w zegarku, a widzowie wręcz automatycznie dołączyli się i tworzyli z nim jeden, duży mechanizm. A po wyjściu zabierali cząstkę tego miejsca ze sobą. 
Aha, jakbyście się zastanawiali, czemu w pierwszych rzędach jest często wcięcie i brakuje tam jednego miejsca - to dla osób na wózku. Całe kino jest dla nich dostosowane - windy, obsługa, toalety na parterze. Z tego powodu sporo w tłumie jednostek bez nóg, o kulach itd.


Prezenty. O samej książce jeszcze popełnię oddzielny tekst.

7. "Who the fuck is Filip Pławiak?"

Poszedłem na film, a tam przed seansem spot "Legalnej kultury". Jeden czytał Filip Pławiak. Kto? Pierwsze słyszę. Parę dni później zaglądam do sklepiku, a przed nim była "tablica ogłoszeń". Kwadratowa kolumna z mnóstwem karteczek samoprzylepnych, gdzie ludzie pisali co chcieli. Wymiana biletami, pozdrowienia i inne. Patrzę i widzę tam karteczkę z napisem "Who the fuck is Filip Pławiak?". Jakby co, już wiem. Zagrał główną rolę w "Czerwonym pająku", nawet zobaczyłem go na żywo. Przed filmem był oczywiście spot legalnej kultury. Też czytał pan Pławiak. Cała sala zaczęła wtedy klaskać z uciechy, bo w końcu też się dowiedzieli.


A tyle wśród prezentów było reklam. :)

6. Jedzenie

Kanapki w kinie kosztowały 8 zeta każda, i dało rade się najeść na początek. Tuż obok wejścia do kina był bar mleczny, gdzie za 10 zeta tez dało rade sensownie zjeść. Kilka minut piechotą było miejsce, gdzie chodziłem zazwyczaj na śniadania. Jajecznica za 12 zeta i bylem najedzony aż do obiadu. Jeśli ktoś ma jednak dużo czasu i pieniędzy może się przejść gdzie indziej i zamówić pankejksy jak w amerykańskim filmie, z syropem klonowym i bekonem. Ale ja popełniłem błąd i zamówiłem tylko z owocami, wyszło trochę zbyt suche. Dałem rade zjeść 4/5 takiej porcji i kilka godzin później nadal czułem się tak, jakbym miał pęknąć od kolejnego kęsa. O obiadach nawet nie ma co zaczynać, bo o miejsce nie trudno, ale o czas już tak. I często kończyłem w barze mlecznym, żeby wyrobić się między seansami. Ale nawet wtedy jadłem tak, jak człowiek powinien. Jedna wielka przyjemność, której mi bardzo brakuje. 
Plus, dwie ważne wieści: okazało się, że straciłem tolerancję dla fastfoodow i teraz nie umiem się już tam najeść. A gdy zważyłem się po powrocie, okazało się, że schudłam kilogram. I nadal mam niedowagę. 
Aha, jak was interesuje brak glutenu to tu możecie nawet zjeść lody w wafelku bezglutenowym. Ubaw po pachy...


Wypiłem jedno takie i poszedłem oglądać Bartasa. W życiu nie byłem tak skupiony na filmie.

5. Ludzie

Tak jak wspomniałem na podcaście: ludzie nosili te koszulki, smycze, plecaki, więc rozpoznawaliśmy się na ulicy, gadaliśmy ot, tak - po prostu. Czułem, że mam coś wspólnego z tymi ludźmi. Wiem, że jakieś 14/15 osób to były niewypały, z którymi nie warto było zaczynać. Ale to ta jedna osoba zawsze się liczy na końcu, i oni czynili różnice. Taki festiwal to zupełnie inna sprawa, gdy masz do kogoś zadzwonić, by kupił ci śniadanie, bo ty ledwo zdążysz na seans. Inaczej wchodzi się na film widząc, że ktoś do ciebie macha. I ta zabawa trwała aż do końca, gdy na przedostatnim seansie poznałem nową osobę, z którą potem rozmawiałem o filozofii po zobaczeniu ostatniego Bartasa. Nie wyobrażam sobie, bym mógł ten festiwal spędzić w inny sposób.
I jakby co: ludzie w necie zachowują się inaczej niż na żywo. Nawet największy pajac może was zaskoczyć tym, że da się z nim pogadać jak z człowiekiem.:)


Jak nie zaglądacie na mojego facebooka to nie znacie kontekstu.

4. Filmy

Nie mam teraz na myśli nic konkretnego, raczej całość po trochu z każdej strony. Obejrzałem filmy, które i tak miałem w planach, wiec nie żałuję wobec tego, że oceniłem je średnio i gorzej. Zobaczyłem filmy, o którym w życiu już pewnie nie usłyszę, i to była jedyną okazja. Do tego wystawiłem w ciągu tych kilku dni tyle wysokich ocen ile wcześniej przez trzy miesiące (serio, od 23 kwietnia do 23 lipca, nie licząc powtórek). A na samym szczycie: poznałem kino Pana Bartasa, przede wszystkim "A Casa". Ideał.

3. Moje podcasty i wszystko, co z nimi powiązane

Może miałem szczęście. Może wytępiłem swoich trolli i teraz jestem otoczony wyłącznie przyjaznymi mi osobami. Ale faktem jest, że pomimo amatorszczyzny jaką zrobiłem, nie doczekałem się nawet jednego negatywnego komentarza. Było mnóstwo błędów merytorycznych, w stylu mówienia o "Siedmiu niewidzialnych mężczyznach", gdy właściwy tytuł mówił o "ludziach" (pamiętałem tylko angielski tytuł). Mówiłem o "Gallo", gdy miałem na myśli "Giallo". A ta dziewczynka w "Korytarzu" to był chłopiec. I tak dalej, ale ja miałem na myśli inne błędy, których nikt zdawał się nie łapać. Obstawiam, że wszyscy którzy oglądali, nie mieli mnie za głupca i założyli, że jestem świadomy wszystkich minusów produkcyjnych w tych podcastach. Zaskoczony byłem poziomem tego, jak bardzo niewyraźnie mówię. Musiałem nagrywać na najniższej czułości mikrofonu, żeby nie było słychać mojego oddechu, a większość roboty wykonywałem na jednym wydechu, żeby nie mlaskać w trakcie. Pod koniec uświadomiłem sobie, że popełniłem błąd również w pisaniu, bo tworzyłem tak, jakbym tworzył tekst na bloga: same suche konkrety, więc nie dało rady nie słyszeć, że to czytam. Dopiero na kilku finałowych podcastach miałem jakiś pomysł by to naprawić. Do tego wszystko tworzyłem w ekspresowym tempie, chyba żadnego nie słuchałem potem więcej niż dwa razy, i z całą pewnością nie słuchałem nic, gdy to już trafiło na YouTube. Choćby po to, by upewnić się, że obrazki się nie rozjechały, albo coś. Krzyżowałem paluszki, wstawiałem linki na blogu, facebooku i filmwebie, biegłem na śniadanie. Z pięć dni zajęło mi dojście do momentu by sprawdzić, ile te podcasty robią wyświetleń. Trochę mnie to zdołowało, ale dokończyłem co zacząłem. Choćby dla siebie, by dalej trenować nad dykcją. Mam z tego satysfakcję - wychodziły mi filmiki krótkie, nie miałem też problemu by siebie słuchać. Po wszystkim słyszę pytania, czy będę nagrywać dalej... najpierw kupię lepszy sprzęt. Postaram się o jakąś oprawę wizualną, żeby nie było statycznych plansz. A potem znajdę temat. Do głowy przychodzi mi tylko kolejny festiwal, ale wtedy na pewno nie będę tego robił codziennie. Za diabły. Nigdy więcej kończenia oglądania filmu, wsiadania do tramwaju, jechania 15 minut do hotelu, klikania na renderowanie, wracania 15 minut do kina i wbiegania na następną produkcję, po której znowu wracałem do hotelu by kliknąć wysyłanie na YouTube'a. Poza tym, w takim podcaście będzie już musiało chodzić o coś więcej niż o satysfakcję.
Aha: nie zdjęto mi chyba żadnego filmiku ze względu na oprawę muzyczną! :D
PS.1 Nawet nie wiecie jak teraz podziwiam takich gości jak Doug Walker i jego brat, że siadają przed kamerą i gadają płynnie bez cięć przez godzinę.

2. Spotkania z twórcami

Tak po prostu. Tu też liczy się organizacja kina, bo każde takie miało swojego tłumacza, i nie tylko z angielskiego, a prowadzący umieli sobie radzić z polskim kijem w dupie i sami zadawali pytania twórcom (bo widzowie z tym kijem właśnie siedzieli i milczeli, jakby ich nie było). Brakowało też presji czy zostać, albo zostać do końca. Wychodziłem często w trakcie, i nie czułem, że ktoś mnie ocenia. Czułem jedynie swobodę. Poza tym, z takim twórca można potem pogadać. I spotkać ponownie na ulicy. Magiczna chwila dla takiej osoby jak ja.

1. Powody osobiste.

Nie pytajcie. Wciąż budzę się i myślę przez 4 sekundy, że jestem we Wrocławiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz