Jest to film zarówno słabszy jak i lepszy od "Wielkiego piękna", produkcji tego samego reżysera sprzed dwóch lat. Zachowano tutaj piękny język obrazu przy większej roli scenariusza. Dzięki temu ogląda się to lepiej, ale wyżej cenię "Grande Bellaza". Podobnie jak wtedy, w "Młodości" jest dużo ruchu, a szyk i klasa tego świata wyrażana jest poprzez montaż, reżyserię, rytm, muzykę, kolory, barwy, kobiety i ubrania które noszą. Ogląda się to z przyjemnością, ale tym razem jest tego mniej. I jest to bardziej zwyczajne. Zdąża się często jakaś statyczność, bezruch. Szkoda.
Ale za to przyłożono się do scenariusza. Teraz są tu wyraźne postaci i ich wątki fabularne. Bogate, różnorodne, współgrają ze sobą, a reżyser daje każdemu odpowiednio dużo miejsca. Ale problem jest taki, że... Każda ma zakończenie, które rozczarowuje. Oglądałem, widziałem puentę i myślałem: "aha". Z czasem jednak czułem gorycz: "naprawdę? To wszystko? Tylko tyle? Jest tu mnich który lewituje. Jeden z gości kurortu. Główny bohater na wieść o tym, że mnich przyjechał, oznajmia: dupa, on wcale nie lewituje. Kilkanaście scen później bohater spotyka mnicha i mówi mu: "hehe, nie odszukasz mnie, ja wiem, że Ty nie lewitujesz". Kilkanaście scen później przy akompaniamencie "East Hastings" (bo film był za mały bez tego utworu. Mogli pójść dalej i puścić "Bogurodzicę", a co!) mnich zaczyna lewitować i... I nic. Koniec wątku.
Ale zobaczyć wciąż warto, jeśli już lubicie kino. Takiego języka obrazu nie warto wtedy przegapić.
Film widziałem w Kinotece :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz