Moja notatka o "Przekręcie" nie należy do moich ulubionych. Chociaż film lubię, to nie miałem o nim za wiele dobrego do napisania, za to sporo do narzekania odnośnie całej konstrukcji. Wszystko po to by wyjaśnić, czemu nie lubię tego filmu bardziej. Teraz powtórzyłem "Porachunki" i widzę, że był też jeszcze jeden powód.
Już tutaj widać różnicę do późniejszego "Przekrętu" - obecność punkcików kulminacyjnych w trakcie opowieści. Sprawa w momencie wyjścia jest prosta: mieli wygrać, nie wygrali. Zaczynają się komplikacje. Na scenę wchodzą kolejne postaci, wątki, a reżyser bezbłędnie umieszcza ich w historii w odpowiednim momencie. Wie, kiedy wprowadzić, a kiedy czekać by dać wybrzmieć pozostałym obszarom tej szalonej fabuły. W efekcie powstała zwariowana produkcja, która jest zrozumiała i toczy się w odpowiednim tempie, pozwalającym docenić jak wiele tu się dzieje jednocześnie.
Stąd też bierze się humor - bo gdy w końcu wybucha finał, wszystko dla widza było przejrzyste. Kto kim jest, co się dzieje i dlaczego. Ale gdy kurz opada, na scenę wchodzą postaci których cały ten cyrk ominął - oni widzą skutki, łapią się za głowę i nie wiedzą co zrobić z wyjątkiem krzyczenia wniebogłosy "Co tu się stało, do Pana Wafla?!" Za sam ten moment należą się filmowi oklaski na stojąco. Sztuka, której niewielu dokonało.
Stąd też bierze się humor - bo gdy w końcu wybucha finał, wszystko dla widza było przejrzyste. Kto kim jest, co się dzieje i dlaczego. Ale gdy kurz opada, na scenę wchodzą postaci których cały ten cyrk ominął - oni widzą skutki, łapią się za głowę i nie wiedzą co zrobić z wyjątkiem krzyczenia wniebogłosy "Co tu się stało, do Pana Wafla?!" Za sam ten moment należą się filmowi oklaski na stojąco. Sztuka, której niewielu dokonało.
Film widziałem na Netflixie
"Porachunki" trafiają do mojego osobistego Top 20 1998 roku na miejscu trzecim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz