sobota, 17 października 2015

"Czas Apokalipsy" (8+/10) Kiedy ostatnio oglądaliście ten film?

Oto produkcja, którą wszyscy widzieliście, lubicie, zapewne nawet podziwiacie. Ale kiedy to było? W którym roku ostatni raz oglądaliście ten film? 2008? To lepiej odświeżcie go, bo "Czas Apokalipsy" jest produkcją o wiele większą niż pamiętacie.

Fabularnie jest to jeden z wielu tytułów opowiadający o koszmarne wojny wietnamskiej. O tym, jak to obywatele USA zostali zmanipulowani w konflikt o cholernie wie co, wrócili do domu zniszczeni i wkurzeni. Brzmi banalnie i tak pozostanie do czasu gdy Ken Burns wypuści swój dokument o Wietnamie w przyszłym roku. Dopiero wtedy moja wiedza w tym temacie się poszerzy i przestanę mylić te ich jankeskie wojny ze sobą. Nie moja wina, że te filmy są identyczne.

Co nie znaczy, że nie są dobre. Szczególnie gdy mówimy o "Czasie Apokalipsy", jednym z największych i najlepiej wyreżyserowanych filmów jakie w życiu widziałem!



Największym szokiem była dla mnie zapomniana - zdaje się - gra światłem i cieniem. Sztuka będąca niby podstawą języka kina, ale od czasu "Obywatela Kane'a" prawie się jej nie widuje. Nawet trudno ją sobie wyobrazić w kolorowym filmie. A wtedy ogląda się "Czas apokalipsy" i zbiera szczękę z podłogi - jeśli oczywiście mamy pojęcie o kinie i rozumiemy co widzimy. Świat tego filmu jest skryty w dymie, starożytnych budowlach dzikich ludzi, lesie, bagnie, cieniu, nocy i świetle rotacyjnym, które ujawnia obecność bohaterów, gdy płyną nocą na łódce rzeką. A gdy go nie ma, postaci same muszą podnieść się w stronę światła. Często ujęcia rozgrywają się w totalnym mroku. Każdy kadr jest przemyślany i buduje atmosferę obłędu, oderwania od świata rzeczywistego, i podkreśla otworzenie bram do piekła, gdzie nie ma miejsca dla człowieka. Każda sekunda to wizualne arcydzieło.

Druga kwestia jest skala tego filmu. Wystarczy powiedzieć, że ten film jest większy niż wszystkie filmy o superbohaterach ostatnich 10 lat razem wziętych. A przy produkcji nie korzystano z komputerów. Każda lokacja była prawdziwa. Każdy z dziesiątek helikopterów sunących po niebie był prawdziwy. Każdy wybuch niszczył coś naprawdę. Dzisiaj zapewne robi to jeszcze większe wrażenie niż w dniu premiery - wtedy był to przecież jedyny sposób kręcenia, potrzeba było tylko pieniędzy i talentu by wykorzystać środki. A tutaj Coppoli nie mogło niczego brakować. Jest tu wszystko, i zrobiono to z pietyzmem. Nieważne jak głęboko tu spójrzcie, tu nie ma jednego cięcia kosztów. Plany są szerokie i ciągną się daleko jak tylko oko jest w stanie dostrzec. Nawet jeśli coś pojawia się na kilka sekund - wtedy też nieżałowano niczego. I wszystko się opłaciło. Wystarczy zobaczyć scenę nalotu na wyspę, gdzie są ponoć dobre fale do surfowania - najpierw rajd Walkirii (dosłownie), następnie zmasowany atak z każdej strony i w każdy sposób, zakończony wylaniem napalmu na las i słynna przemowy o tym, że Robert Duvall uwielbia zapach napalmu o poranku...

Jasna kita. Ta scena ma impakt kilku kiloton, a na koniec można autentycznie czuć zapach zniszczenia. Nawet brak płynności szybko przestał mi przeszkadzać, bo zrozumiałem, że jestem rozpieszczony dzisiejszym kinem, gdzie ludzie biegają po pustych planach a dopiero w postprodukcji jest to przerabiane na ładne, długie, efektowne ujęcia. W "Czasie apokalipsy" połowa ujęć wygląda jak w transmisji telewizyjnej albo dokumencie. I dzięki temu zachowany jest realizm. Bo zgadnijcie co: to wszystko na ekranie wydarzyło się naprawdę.





Trudno mi uwierzyć, że ten film naprawdę istnieje. Nie tylko dlatego, że Coppola udźwignąć każdy aspekt produkcji - i to w takim stylu! - ale przede wszystkim dlatego, że on został pozytywnie przyjęty. I twórcom udało się przekonać widzów do tego. Nie trudno jest mi wyobrazić sobie, że wybuchają śmiechem na widok śmiertelnie poważnej twarzy Martina Sheena wyłaniającej się z rzeki w barwach wojennych. Nawet pierwsza sekwencja wygląda jak coś z kina eksperymentalnego lub poetyckiego. A jednak sens tych scen jest doskonale zrozumiały, dostrzegalny na pierwszy rzut oka. Publiczność lat 70'tych musiała być wspaniała.

Jeśli miałbym na coś narzekać, to dziwny montaż w ciągu ostatnich 40 minut. Koślawo połączono wtedy kilka sekwencji, jakby pomiędzy nimi zabrakło kilku scen, nic wielkiego. (ponownie oglądałem wersje Redux trwającą 195 minut. Na Netflixie była też zwykła wersja, ale nie miałem czasu jej obejrzeć zanim ją usunięto z serwisu)

Ale nie ma to znaczenia. Powtórka po latach pozwoliła mi przypomnieć sobie o wielkości tego filmu. Totalnego dzieła sztuki, gdzie wszystko miało znaczenie i dokłada swoją cegiełkę do piorunującego wrażenia jakie na mnie wywarło. Kostiumy, scenografia, makijaż i oświetlenie były tu równie istotne co aktorstwo lub zdjęcia. Wyjątkowe kino, którego wcześniej i później nikt nie był w stanie kręcić. Podróż rzeką i bycie świadkiem szaleństwa, smutku i upadku człowieczeństwa nie mogła być bardziej fascynująca. Teraz muszę zobaczyć dokument przedstawiający proces realizacji tego arcydzieła.
Film widziałem na Netflixie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz