poniedziałek, 29 kwietnia 2013

(powtórka) 1900: CZŁOWIEK LEGENDA

Drama & Music, 1998


Epicki film o gościu, który gra na pianinie. Gdy tylko to sobie uświadomiłem to do tej pory nie rozumiem, jak to w ogóle wyszło. Ta historia jest olbrzymia i kipi od skojarzeń z "Titanikiem". Pierwsze ujęcie na jego bok, pierwsze szerokie ujęcie po ludziach na pokładzie, każdy detal w kostiumach i wyglądzie wszystkiego mówił mi, że to od Camerona wzięto całą scenografię (i budżet), że to właśnie na Titanicu rozgrywa się akcja filmu. Tylko to dobicie do Ameryki mi nie pasowało.

Ale to co nadaje filmowi prawdziwego rozmachu to zdjęcia. Nie mam zielonego pojęcia, jak to zrobiono, ale czy kamera miała jakieś ograniczenia? Poruszała się w taki sposób, że prawdopodobnie mogłaby się wznieść aż na Księżyc i zapewne dalej. Prawie w ogóle nie ma tu ujęć ogólnych, każde jest osobną podróżą do konkretnego punktu. A po drodze przeciska się przez regały, pod dwupiętrowym łóżkiem, między regałami. W jednej scenie kamera krąży gdzieś pod sufitem wokół żyrandolu, stopniowo się zniża by ostatecznie skończyć tuż przed twarzą dyrygenta przedstawiającego członków orkiestry. W innej scenie, jest dosłownie pomiędzy dłońmi pianisty, grającego właśnie na swoim instrumencie. Jak ona się tam zmieściła?

Wiem, że przynudzam, ale ta kwestia naprawdę mnie rozwala.

Jeszcze trochę poskaczę wokół sedna filmu - uwielbiam jego luz. Cała pierwsza połowa filmu jest wypełniona naprawdę luźnymi tekstami, poczynając od murzyna na klęczkach przeszukującego jadalnię, klnącego pod nosem. Potem jest nakrycie dzieciaka kradnącego ciasto przez kapitana. Dzieciak w obronie trafia go w twarz tym ciastem, na co ten drze ryja, że trzeba to dziecko w końcu oddać, bo jest tu wbrew prawu. Ujęcie na dół do kotłowni, a tam robotnik odkrzykuje: "FUCK THE LAW". Uwielbiam!
Podobała mi się nawet konstrukcja filmu, w której jednocześnie rozwijają się dwie linie fabularne. Z kolei scena tańczącego pianina należy do moich ulubionych. Ma to co kocham w kinie: magię zawartą w prawdziwym świecie. Magia w magicznym świecie nie jest niczym wyróżniającym się, jednak w "1900" pianino zaczyna tańczyć w skutek kołysania statku przez nocne fale. A bohaterowie tańczą razem z nim, żyjąc tą chwilą w pełni po raz ostatni w życiu i historii, przeżywając szczęście. Na moment zatrzymuje się wszystko, a to, że w końcu się to kończy, jest w tym najpiękniejsze, bo w tym świecie ta ściana w końcu zostałaby wybita. Ale mimo to udało się w nim odegrać taką scenę. Stworzyć taką chwilę. Definicja piękna.

Ale nie mogę sedna filmu unikać w nieskończoność. W pewnym sensie, zapowiadało się ciekawie. Bohater który przeżył całe życie na statku... ale nie ma tak naprawdę jakiegoś konkretnego powodu, by nie wyjść na ląd. Był wychowywany w dziwny sposób i nie ma to wpływu na nic. Dorastał na statku, ale nic o tym nie wiadomo, jak to wyglądało. Zanim dobrał się do klawiszy - jak wyglądało jego życie? Co robił? Bo wydaje się, że było całkiem nudne. Cały koncept na tę postać jest tak niejasny, niekonkretny, nieprecyzyjny. Opisuje się go, jakby miał jakieś szczególne powiązanie z morzem, nie chwieje się jak inni gdy jest sztorm, ale gdzie to prowadzi? Szczególnie jak na głównego bohatera - jest go bardzo mało na ekranie, niewiele robi lub mówi. Tak naprawdę to nie ma nawet konkretnej historii, przynajmniej od momentu gdy przestaje być dzieckiem. Jego późniejszy żywot znaczą raczej epizodyczne, nieznaczące scenki. Jak choćby ten pojedynek.

Tutaj przejawia się kilka innych słabych stron filmu. Po pierwsze - on nie grał muzyki świetnej samej w sobie. On grał muzykę filmową, czyli tło, aranżację, jego dźwięki same w sobie nie opowiadały historii tylko podkreślały inną, rozgrywającą się na ekranie. Dlatego ciężko było mi się w to wciągnąć, przez to również sama postać i wrażenie jakie ona wywołuje wydawało mi się banalne, błache. Najgorzej było w scenie pojedynku, kiedy to w finale zaczął tylko napieprzać byle szybciej. Nie zdziwiłbym się, jakby nawet zaczął walić głową. Sorry, nie słyszałem tam melodii, tylko próbę klikania jak najszybciej.

[spoiler]
Żałuję, że na koniec nie zostawiono wątpliwości, czy on tam na tym statku został. Dla mnie, o wiele silniejsze i zostające ze mną rozwiązanie to niewyjaśnienie tego, mimo wszystko. Niech nie odpowie na muzykę z płyty. Niech Max odejdzie nieprzekonany. Niech obserwuje wybuch. Niech zatrzyma go w oczach do końca życia, samemu zadając sobie to pytanie. Niech widz zastanawia się razem z nim.

Zakończenie samo w sobie jest naprawdę porażająco smutne, na miejsce Maxa nie mógłby się ruszyć z miejsca. A na pewno nie w górę. Jednak gdzieś tam wiem, że "moje" zakończenie miałoby efekt bardziej długofalowy.
[/spoiler]

Dobry film, robi wrażenie, szczególnie na początku.


7/10
http://rateyourmusic.com/film/la_leggenda_del_pianista_sulloceano/

2 komentarze:

  1. Bardzo lubię ten film. Nie wiem dlaczego, bo jakiś świetny to on wcale nie jest. Ale mam do niego słabość.
    Może dlatego, że opowiada o przerażającej samotności, z której bohater próbuje się wyrwać, ale zbytnio się boi i w końcu odpuszcza. Lubię samotników w kinie. Bardzo lubię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też to zauważyłem. Szkoda, że tylko kilka scen poświęcono tej samotności bohatera.

      Bo sporo też opowiedziano o samotności Maxa.

      Usuń