poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Po co ja oglądam to nieme kino?

Nie lubiłem, teraz lubię, ale po co mi ono?

Początki mojej przygody* z kinem niemym to 2007 rok i popołudnia na TVP Kultura, gdzie puszczali takie tytuły jak "Nosferatu" i "Metropolis". O tym, że warto je oglądać, dowiadywałem się z programu dołączonego do Gazety Wyborczej, w której krytyk oceniał każdy film w pięciogwiazdkowej skali. Powyższe tytuły miały najwyższe oceny, więc oglądałem. Moja ocena tych tytułów? Cóż... Mogły być. Niewiele z nich rozumiałem. Śmieszyły mnie te pozy, jakie aktorzy wykonywali. To i tak lepiej niż przy innych filmach niemych, które mnie nudziły i zwyczajnie je olewałem przy oglądaniu. A dzisiaj nie tylko szanuję takie kino, również lubię je oglądać!
Są oczywiście takie tytuły, które dzisiaj trzymają się wciąż bardzo dobrze. To głównie "Portier z hotelu Atlantic" i pełne metraże Karola Chaplina ("Cyrk"). Inne z kolei mogą zachwycić, chociaż są wolniejsze niż współczesne kino - to takie tytuły jak "Lalka", albo "Ask Father", czyli komedie, których styl nie zmienił się za bardzo przez te wszystkie lata. Ale w tym miejscu chciałbym opowiedzieć o tym normalnym niemym kinie - takim, które mnie odrzucało w przeszłości. Takim, które dziś ogląda niewielka ilość kinomanów. Takim, które odrzuca większość ludzi próbujących podejść do nich. Takim, które ogląda się w niewielkiej ilości, raz na jakiś czas, bo "wypada znać". Takim, które gdy ocenisz na FilmWebie, to znajomi się pytają: "Po co to oglądasz"; "Jak to w ogóle oceniasz?"; "Ja bym umarł, zanim dał radę obejrzeć coś tak starego".

Dla mnie momentem kluczowym było przeczytanie kilku książek o historii kina. Oczywiście, wiedziałem już wcześniej, że na początku kino było nieme, bo nie wymyślili jak jednocześnie nagrywać dźwięk z obrazem. Dlatego zamiast muzyki było pianino na sali kinowej, a postaci na ekranie rozmawiały przy pomocy plansz dialogowych, gdzie pojawiały się "wypowiadane" przez nich zdania. Duża czcionka, krótkie sentencje, proste konwersacje. Potem pojawił się dźwięk i stało się słowo oraz reszta kina, które znamy dzisiaj.

Ale nie myślałem o tym wiele. Dopiero musiałem przeczytać w tych książkach twierdzenie, że gdyby kino od początku dysponowało warstwą dźwiękową, to twórcy nie musieliby kombinować, by opowiedzieć swoje produkcje za pomocą samego obrazu. Jednym zdaniem: nie byłoby kina. Nie byłoby montażystów ani aktorów filmowych. Byłby teatr, a filmy służyłyby wyłącznie do rejestracji przedstawień, które potem by wysyłano w świat. Tak byłoby taniej, zamiast budować wszędzie niezbędne budynki i męczyć aktorów scenicznych przez sześć wieczorów w tygodniu.

Oczywiście, to tylko teoria, i można równie dobrze założyć, że z czasem i tak by ktoś wpadł na pomysł, by ustawić kamerę w innym miejscu, albo zacząć kręcić w plenerze. A potem by zrozumiał, że można kręcić dwie lokacje oddzielnie, a potem połączyć je w jedno. Film by powstał, ale jedno jest pewne: ta ewolucja byłaby wolniejsza, i po 40 latach byłby zapewne w tym samym miejscu co gry komputerowe dzisiaj: one nie mają żadnych ograniczeń. Mogą zawierać tyle cutscenek ile tylko chcą. Efekt? Twórcy nie muszą myśleć o tym jak opowiadać poprzez rozgrywkę. Zamiast tego tworzą mniej lub bardziej interaktywne filmy. A prawdziwe gry to niewielka część głównego rynku, ponadto zmiany i nowości pojawiają się bardzo rzadko.

To pozwoliło mi dostrzec w końcu pełniejszy obraz tamtych czasów. Im więcej o tym czytałem, tym bardziej rozumiałem sytuację, przed którą stawali twórcy filmowi na początku XX wieku. Musieli wymyślić WSZYSTKO. Nauczyłem się, jak wynajdowali nowe środki wyrazu, których pozostałe drogi sztuki nie mają. 

I tym samym dochodzę do osobistego punktu tego tematu. Wiecie, że chcę sam zacząć tworzyć. Na razie piszę suche scenariusze i szukam okazji, żeby ktoś mi pomógł je zrealizować. A co mówią mi dosłownie wszyscy twórcy, z którymi rozmawiałem? Żeby samemu wziąć kamerę i tworzyć. Wiele lat temu na festiwalu dla scenarzystów ktoś przywołał sytuację z przeszłości, w której młodzi filmowcy przychodzili na studia nie po to, by się uczyć - ale by korzystać ze sprzętu, który tam mają. A dzisiaj prawie każdy z nas ma kamerę HD w kieszeni. Teraz na Nowych Horyzontach gadałem z reżyserem "Skrzydeł motyla" - od dziecka kręcił na kamerze Super 8, tych shortów nie ma nawet na Filmwebie. I gdy przyszedł debiut, to nakręcił takie arcydzieło, jakim były "Skrzydła..."

A ja do tej pory zawsze odrzucałem samą ideę, by tworzyć krótkie metraże. Nie miałem pomysłu na takie filmiki, nie miałem potrzeby, by je robić, nie chciałem się ograniczać i zmuszać. Nie miałem środków i materiałów, by samemu nagrywać. Do tej pory mój plan był taki, by pisać tak długo, aż napiszę coś wystarczająco dobrego.

Zmiana pojawiła się, gdy oglądałem te stare, nieme, czarno-białe filmy, i myślałem mimowolnie nie tylko o danej produkcji przed moimi oczami, ale sytuacji ówczesnych twórców. Ile mieli odwagi, by zacząć się w to bawić, by widzieć w tych nieporęcznych kinematografach coś, co pozwoli im się wyrazić jako artystom. Najważniejsze było dostrzeganie, jak dobrze radzili sobie z wykorzystywaniem niewielkich środków, które mieli do dyspozycji. Taki Yevgeni Bauer nie szedł za daleko. Wiedział, jakie są jego ograniczenia i nie pchał się poza nie w swoich filmach ("Umierający łabędź", "Po śmierci"), dzięki czemu te filmy są ponadczasowe. I pomyślałem: "Ci ludzie musieli być szalenie odważni" Nie tylko ładowali swoje życie w taki nowy biznes, bez żadnego wsparcia naukowego, wszystko robili na zasadzie "Wydaje mi się, że tak będzie najlepiej" i próbowali podbić świat. Wtedy kino było rozrywką jarmarczną, ewentualnie dostrzegano w nim potencjał naukowy - dokumentalizowania wszystkiego. A oni stwierdzili, że wiedzą lepiej, i w ciągu kilku lat przeszli od "Podróży na księżyc" do "Nietolerancji". Kiedy widzowie wytrzymywali na sali godzinę, oni tworzyli trzygodzinne epopeje ("Cabiria"), bo co i kto im zrobi? Cały świat się walił gdzie tylko nie spojrzeć - pierwsza wojna światowa, Titanic tonie, Ameryka rodzi się w bólach - a im i tak było mało, bo byli zajęci tworzeniem. Definicja szaleństwa.

A przecież... nie tego chcieli. Zapewne mieli zupełnie inne plany, zgodzicie się? Wielu z pierwszych reżyserów pewnie chciało kręcić sceny podwodne, w kolorze, zupełnie inaczej zrealizowane. Ale nie mogli. Zwyczajnie, nie mogli. Chcieli jednak tworzyć, więc się dostosowali.

Więc... może ja też mogę? Póki co otworzyłem się na samą możliwość, i obecnie mam dwa pomysły na krótkie metraże.


A jeśli interesuje was mój ranking najlepszych pozycji z czasów wczesnego kina - takowy się pojawi.

*mojej świadomej przygody z kinem. Wcześniej były jeszcze warsztaty filmowe w podstawówce (czwarta klasa), gdy w środy wychodziliśmy do Warszawskiego kina Muranów, gdzie jakaś baba mówiła o jakimś filmie przez pół godziny, a potem go puszczali. Nie słuchałem jej, wolałem czytać Kaczora Donalda, wychodził w końcu w środę. Ale potem światła gasły, więc oglądałem. Pamiętam, że był wtedy puszczony m.in. "Brzdąc" Chaplina. Zapominałem te seanse zaraz po wyjściu z kina, nic dla mnie nie znaczyły.

Plus screen z Hugo i jego wynalazki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz