piątek, 19 grudnia 2014

(felieton) Prezenty! W tym jeden dla was, ode mnie

"Winter" to tytuł jednego ze świątecznych epizodów "Różowych lat 70'tych". Jestem świadom minusów tego serialu, ale też wciąż obstaję przy swoim: miał on swoje genialne momenty. Wiedziano o czym opowiadać, i to robiono. Tym razem Kelso, pracujący na komisariacie, przychodzi do piwnicy Formana obładowany prezentami. Ktoś zostawił je na posterunku, więc co się będą marnować? - pomyślał. I spora część dalszej historii to bohaterowie bawiący się zabawkami spod choinki. Strzał w dziesiątkę, bo gdzie indziej takie rzeczy stanowią trzon fabuły? Zamiast ruszania na przygodę, dramatów z dorastaniem czy innych wyolbrzymień, dostałem prostą, beztroską i dziecinną frajdę z podarunków.

Jak byłem mały, fajnie było oglądać Kevina radzącego sobie z obowiązkami dorosłego. Teraz wyglądam i szukam tego typu scen jak w "That 70's Show". Niby w świętach chodzi o prezenty, a tak trudno to zobaczyć na ekranie. Trudno się dziwić, że teraz ludzie nie umieją wręczać ani też ich przyjmować.


W epoce sprzed tego bloga popełniłem tekst w którym stwierdziłem, że prezenty są dowodem znania tej drugiej osoby. Najdroższej, ukochanej, bliskiej, jak tylko chcecie to nazwać. I w zasadzie to podtrzymuję, chociaż teraz to dla mnie nieco bardziej skomplikowana kwestia, w związku z filozofią obiektywizmu. Generalnie jednak, to niewiele zmienia. Nadal smutnym jest widzieć, że ludzie nie znają siebie nawzajem na tyle, by wiedzieć co dać jeden drugiemu z tej okazji. Nie umieją też się cieszyć i radzić sobie z tym świętem - kolejny raz udadzą, że się radują z podarunku, bo muszą. Byle tylko przetrwać spotkanie z rodziną, i nie zbankrutować po drodze.

Smutne jest, że ludzie nie wiedzą co chcieliby dostać. Trudno teraz się dziwić, że wszyscy są tacy nieszczęśliwi, skoro nie mają niczego, co by ich uradowało. Zamiast tego powtarzają do znudzenia, że lepiej nic nie chcieć, bo wtedy uniknie się rozczarowania. Świetnie to wszystkim wyszło na zdrowie jak widać. Ten jeden raz w roku mogą napisać list do Mikołaja, zażyczyć sobie czego tylko zechcą, a w głowie mają pustkę.

Święta umierają i jakoś ludzie mają je już w dupie. Kiedyś byli świąteczni w tym okresie. Teraz tak patrzę w pracy po innych i nie widzę różnicy. Macie tak samo? Nawet śniegu nie ma, więc wszystko wygląda, jakby było już dawno po świętach. Późny styczeń, albo nawet luty. Ale trudno, mam historię. Pierwszy raz miałem takie możliwości, więc przez cały grudzień robiłem w domu eggnoga, a potem rozdawałem go w pracy. Jestem w końcu jeszcze dzieckiem, takie upominki uchodzą mi na sucho. Jeśli nie czytaliście Garfielda i nie wiecie, czym eggnog jest - to słodki i świąteczny napój na bazie mleka. Są różne przepisy, ja robiłem ten bezalkoholowy. Parę osób nie wiedziało jak zareagować, kilku się ucieszyło bardziej niż mogłem nawet sobie zamarzyć. Dwa razy podałem przepis. Wśród osób, które dostały był również dentysta, który w czerwcu robił mi kanałowe. Nawet sobie mnie przypomniał. Wszyscy równo byli w szoku. Taki prezent od siebie dla siebie, bo oczywiście zrobiłem to głównie dla siebie. Choćby z najbardziej banalnego powodu, by udowodnić sobie, że mogę podołać takiemu postanowieniu.


Drugi prezent jest dla was. Są to napisy do filmu "Wszyscy jesteśmy mordercami". Francuski film z 1952 roku, opowiadający o karze śmierci i pewnej wojnie domowej. Film w ogóle nieznany i trudny do zdobycia. Widziałem go w 2009 roku, w Warszawskim Iluzjonie (z lektorem). Poszedłem tylko dlatego, że miał na FilmWebie 8,9/10 i żaden z moich znajomych nie chciał nawet go obejrzeć. Miałem wykupiony karnet i tak, więc poszedłem jakby za friko. I wyszedłem, mając za sobą jeden z niewielu filmów, o których mogę napisać, że są sztuką. Minęło kilka lat i nadal pałam do niego miłością, i chcę, by był szerzej znany.

Same napisy będą gotowe na pewno do czasu publikacji recenzji samego filmu. Nie wyrobiłem się, by były gotowe już teraz. Zdążyłem wykonać jedynie połowę, czyli CD1. Za późno zacząłem, a i same napisy były cudaczne. Niektóre linijki były za długie i nie idzie zdążyć z ich przeczytaniem, zanim znikną. Po przetłumaczeniu wiernym to samo. Sporo linijek jest dziwnych, wiele dialogów wygląda tak, że nie wiedziałem, co połowa zdań tam robi. Myślę nawet, że angielskie napisy zostały wykonane w jakimś translatorze z francuskiego. Co jakiś czas łapię się na tym, że nie wiem, po co jakaś linijka dialogu w ogóle tam jest, i lepiej by było, gdyby w ogóle jej nie było. Tylko rozprasza, a film da się zrozumieć bez niej. Oczywiście nic nie usuwałem, ale by zaoszczędzić czas, po prostu zostawiałem angielski oryginał. I tyle. Na te 650 linijek napisów, jakieś 17 zostało nieprzetłumaczonych. Taki już mój znak rozpoznawczy.

Chcecie mi zrobić prezent? Obejrzyjcie ten film. I powiedzcie, co o nim myślicie.

Wesołych świąt!

5 komentarzy:

  1. Nie lepiej obejrzeć z angielskimi subami? Albo z koleżanką Francuzką, która później streści film? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeszcze niedawno obaj nie oglądaliśmy, jak nie było polskich napisów.:) Poza tym, więcej ludzi obejrzy. Jeśli w ogóle, bo nie mam wielkich oczekiwań..

    OdpowiedzUsuń
  3. Ke? Ja rzadko kiedy oglądam w ogóle z napisami. Inglisha mam opanowanego do perfekcji. Gorzej jak zaczną brechać ze szkockim akcentem - wtedy ciężko się jest połapać (nienawidzę szkockiego inglisza).

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobra, to tylko ja tak miałem :) Nawet dziś wolę angielski z napisami angielskimi obejrzeć, rzadko robię inaczej.


    Irlandzki ("Generał" z 1998) też trudny.

    OdpowiedzUsuń
  5. Celowo pominąłem właśnie akcent irlandzki. Akurat z Irlandczykiem dogadywałem się bez problemu. Tyle, że on wiedział, że jestem Polakiem, więc brechał normalnie. Wiem jednak, że gdy siedziałem w pubie, gadając z Ajriszem to rozumiałem 3/5 tego co gada. Ale uwierz mi - angielski szkocki o wiele, wiele gorszy. Czasami w ogóle nie rozumiałem tego co taki gość do mnie mówił. Serio. NIC. Jeden bełkot.

    OdpowiedzUsuń