środa, 16 września 2015

"Białe noce" (7/10)

Romance, 1957


Marcello Mastroianni wracał razem z przyjaciółmi po bliżej nieokreślony spotkaniu. W sumie nie wiadomo, co tam się działo: czy było to poważniejsze spotkanie, a może dzień jak co dzień? Wiadomo tylko, że Marcello o tak późnej porze nie ma ochoty wracać. W przeciwieństwie do tego co było wcześniej, nie ma ochoty by milczeć. Chce rozmawiać. Rusza więc na spacer i szuka bratniej duszy.




Oczywiście ją znajduje. To Maria Schell (na zdjęciu po prawej), która czeka na powrót jej ukochanego. Poznała go dawno temu, byli razem bardzo krótko, ale to nie ma znaczenia, bo zakochała się od pierwszego wejrzenia. Teraz noce spędza na moście, wyglądając - obiecał jej, że wróci i tutaj się spotkają. Zamiast tego pojawia się Marcelo. I się zaczyna. Rozmowy o miłości. O samotności. O tym, że zapewne ukochany ją oszukał i nie wróci. W końcu sam Marcelo wyznaje jej miłość. Co tu się dziwić? To w końcu...

I mogę gadać, że Saoirse RonanMélanie Laurent, i tak wymieniać... Ale one wszystkie wycofują się, by zrobić miejsce dla Maria Schell. W niej można się zakochać od pierwszego wejrzenia. Na tym polega cały film, widz musiał w to uwierzyć, i w ten banalny sposób go przekonano. Tutaj wszystko zależało od urody aktorki, jej wdzięku i kobiecości. A nawet jeszcze więcej, ponieważ można uwierzyć, że widzi się istotę również zdolną do zakochania się od pierwszego wejrzenia. Oglądałem ja i przez myśl mi nie przeszło, że to pomyłka, młodzieńcza głupota, wyraz buntu albo inna bzdura. Nie, to była świadoma decyzja, i będzie ostateczną. Pięknie!

Reszta filmu... Powiedzmy, że dotrzymuje jej tempa. Pierwsza część, gdy się rozstają i jakoś muszą się znowu skontaktować bez Facebooka, jest super. Trzecia część, gdy pada śnieg, jest super. Po środku jest przekombinowana akcja z listem i scena, w której biali ludzie tańczą, wiec nie da się patrzeć, ale poza tym też super. Stylowe, romantyczne kino, w które chce się wierzyć.

W końcu film Viscontiego, który serio polubiłem (a nie tylko doceniam, jak "Śmierć w Wenecji"), i nawet gotów jestem założyć, że będę go wspominać za jakiś czas (w przeciwieństwie do "Portretu rodziny we wnętrzu", z którego dziś pamiętam tytuł). Nie spodziewałem się, że napiszę coś takiego - zwłaszcza, że to adaptacja Dostojewskiego. 
Film widziałem na Hulu.
Dałbym link do Filmwebu, ale oba opisy są streszczeniami całej fabuły, twaju mać.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz