poniedziałek, 10 kwietnia 2017

"The Knick" pokazuje, jak budować świat filmowy




Świat filmowy to z grubsza kostium, okres czasu i zbiór zasad, według których funkcjonuje cały tytuł. Jest to tylko tło, ale wciąż jest to element niezbędny. To tutaj określamy, czym bohaterowie oddychają - tlenem czy czym innym? Tutaj określamy, w jakim okresie żyją, i co mają na siebie założyć po wyjściu z domu - i czy domy już wynaleziono. Oczywiście, twórcy często pozwalają sobie na pewną pomoc, i korzystają z przyzwyczajeń widza. Jeśli kręcimy western, to możemy dać typowe, automatycznie generowane miasteczko z Dzikiego Zachodu. Widzieliśmy je już nieraz na ekranie, więc wiemy jak to działa. Nie trzeba nam tego przedstawiać. I w taki sposób powstał "Deadwood". Podobnie jest z całą masą różnych produkcji kostiumowych, które sprowadzają się do założenia aktorowi peruki, i w tym momencie twórcy mówią: "Wystarczy". Czasami jednak artyści tworzą taki świat, który zapada w pamięci. Ma ono swoją historię, duszę, a dla nas staje się nawet domem. Zrobiono to choćby w serialu "Babylon 5". A dziś chcę o tym napisać na przykładzie "The Knick".

Robi on z kostiumem początku XX wieku to samo co powinny robić seriale science fiction - czyli przedstawić nieznany, fascynujący świat, i pozwolić odbiorcy go poznać. Miejsce akcji to szpital w Nowym Jorku w czasach, kiedy dla białych i czarnych były oddzielne przychodnie, ale czarnoskórzy mogli już kończyć medycynę na Harvardzie. Wtedy praca lekarzy wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj, i odkrywanie kolejnych różnic to przyjemność sama w sobie. Chirurdzy krojący pacjentów gołymi rękoma, maszyna na korbkę odsysająca krew z miejsca nacięcia, konie ciągnące ambulans... Oczywistością jest, że pacjenci często umierali podczas operacji, a nawet jeśli przeżyli, to towarzyszył im olbrzymi ból przez cały czas leżenia na stole. Sam spektakl odbywał się w teatrze, z mnóstwem miejsca dla widowni (gdzie jednak zasiadano przeważnie po to, by podglądać konkurencję i uczyć się nowych rzeczy), a przed widowiskiem lekarze "rozgrzewali się" na martwej świni.

Najbardziej mnie fascynuje jednak pasja personelu medycznego do odkrywania nowych rzeczy i udoskonalenia znanych metod leczenia. Oni otwarcie eksperymentowali na denatach, a po nieudanej operacji, jeszcze na stole, mieli odwagę rozciąć ciało, wsadzić rękę pod żebra i wykonywać bezpośredni masaż serca. Odkrywali wtedy, że tętno wraca, chociaż ta osoba jest już na 100% martwa. Mówili wtedy "to się nam przyda pewnego dnia" i ignorowali oskarżenia o bezczeszczenie zwłok. Motyw ten przewija się przez cały serial, i w jego trakcie dochodzi do poznania grup krwi, wyrostka robaczkowego czy też nowej metody na operowanie przepukliny.






Uwielbiam ten serial już za samo to, że zwraca moją uwagę na te pozornie małe, oczywiste rzeczy, i objaśnia nam przy okazji, jak drastyczne i poważne były to odkrycia. Bo dziś przychodzimy na świat i wiele rzeczy nam się po prostu mówi: Ziemia jest okrągła, Hitler był zły, a korzystanie z papieru toaletowego po skorzystaniu z ubikacji jest dobrym pomysłem. Jednak zrozumienie i dojście do tego trwało bardzo długo. Wymagało wielu badań.

W ten sposób osiągnięto też coś jeszcze: tęsknotę za tamtymi czasami. Bo chociaż było wtedy strasznie, a średnia długość życia wynosiła połowę tego co dzisiaj, to jednak po obejrzeniu serialu pojawiła się we mnie potrzeba powrotu tamtych lat. Lat, w ciągu których lekarze po ukończeniu szkół nadal byli głodni wiedzy. Robili co w ich mocy, by poszerzać swoje horyzonty, eksperymentowali i prowadzili badania. Dzisiaj są głównie zmęczeni, i szybko zapominają jaki to prestiż przychodzi z tytułu bycia doktorem. A tak być nie powinno.

Należy przy tym wszystkim jedynie umieć akceptować, że to tylko filmowa wersja prawdziwym wydarzeń - tu na przestrzeni paru odcinków ludzkość odkrywa prezerwatywy, pornografię, psychiatrię, benzynę oraz z sukcesem rozdziela bliźniaki połączone od urodzenia wspólną wątrobą. Jak się przyjrzeć to można nawet zacząć kłótnię, czy bohaterowie nie wyprzedzili swoich czasów by wynaleźć montaż filmowy (mamy tu zapis kilkugodzinnej operacji przycięty do kilkuminutowego filmiku). Ponad to, nie mamy tu doczynienia z mową sprzed stu lat. Bohaterowie mówią i zachowują się... ponadczasowo. Bez współczesnych naleciałości, dzięki czemu wciąż będą wiarygodni gdy za kilkanaście lat ludzie wrócą do tego serialu.

Kostium to jednak tylko detale i tło. "The Knick" ma o wiele więcej do zaoferowania. Ale to materiał na oddzielny tekst...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz