piątek, 23 stycznia 2015

"Na skraju jutra" (6/10) Dobra zabawa!


Action, 2014


Ludzkość w strojach mechów walczy z robotami z kosmosu. Pułkownik Cage zachęca wszystkich do wstąpienia do armii oraz głosi dobrą nowinę, jakoby Ziemia wygrywała ten pojedynek. Problem w tym, że Cage nigdy w armii nie był i mechem nie umie się posługiwać, ale siłą zostaje tam wprowadzony, zakładają mu mechowe dodatki i spuszczają na pole walki. Szybko ginie, niewiele wcześniej zdziaławszy. Ale od razu budzi się 24 godziny wcześniej, tuż po tym, jak został siłą wciągnięty do wojska, i powtarza cały dzień od początku. I od nowa...

Sekwencje akcji są na szczęście godne obejrzenia. Jeśli oczekujecie Toma Crusie'a i Emily Blunt wewnątrz mechów bijących się z tymi mackami z "Matrixa", to właśnie dostaniecie. Jest wiele treningów, główna bitwa, walki w zniszczonym mieście. Solidna robota.Bardzo zaskoczyło mnie, jak wiele tu humoru, którego źródłem jest gapowatość bohatera, który wobec absurdalnych wydarzeń reaguje niedowierzaniem, rezygnacją, czarnym humorem, sarkazmem... i absolutnie cudownie reaguje na każdorazową śmierć. Duża zasługa w tym wysokiego tempa i znakomitego montażu w którym udało się oddać ile czasu zajmuje Cage'owi dotarcie do wszystkiego za -entą próbą.


Fajna była Emily Blunt. Ona tu w zasadzie robi tu jedno: je burgera. Takiego męskiego, którego nie kupisz w fastfoodzie: większego od pięści, ociekającego sosami i roztopionym serem, w którym czujesz każdy kęs mięsa. Ale ona go zjadła bez ubrudzenia się nawet odrobinę, wyszła po wszystkim z czystymi rączkami i nienaruszonym makijażem. Jak dama.:)


Poważnym minusem jest niestety fabuła, która ciągnie produkcję w dół. Przede wszystkim: wyjaśnione zostaje, czemu bohater cofa się w czasie. I jest to bardzo głupie, i pani Blunt musiała to powiedzieć z bardzo poważną miną. I nie ma sensu za grosz. A w sumie nie musieli tego rozjaśniać, fabuła byłaby wtedy bardzo podobna. Można było jedynie zasugerować, że to z powodu obcych, omijając przy tym szczegóły.

Po drugie, klimat jest strasznie rwany. Na początku jest ta inwazja obcych, o której niewiele się mówi, by zaraz potem przejść do głównego bohatera. I teraz film jest o tym, że niedoświadczony model który jedynie reklamuje wstępowanie do armii, sam się tam znajduje i wszyscy mają w dupie, że dostał do ręki miniguna którym przez przypadek może zabić swoich co do jednego, zanim doliczy do czterech. Więc bohater chce po prostu przetrwać, to jego motywacja i cel filmu. Gdy zacznie się cofanie w czasie, wtedy będzie chciał dowiedzieć się, co do licha?! - i ok, do tego momentu jest jeszcze w miarę płynnie. Ale potem już zostało: "Musimy wygrać tę wojnę! Bo jak nie my, to kto?!". Nowy cel filmu i motywacji bohatera. A ja się zastanawiałem wtedy, co to go obchodzi... czy tam nie ma prawdziwej armii, która powinna wygrać? Czemu to musi być on, czemu musi to zrobić praktycznie w pojedynkę... Gdyby motywacje bohatera na początku były inne, gdyby w ogóle był choć troszkę inny, gdyby finał miał inny kontekst - wtedy całość byłaby... cóż, spójna. I lepiej się oglądało. Teraz czujem się, jakby film miał z pięciu scenarzystów. A miał tylko trzech. I powieść, na której bazowali.

Pozostaje wstęp i środek, który ogląda się świetnie, z pojedynczymi momentami które nie są równie zajmujące. Spora niespodzianka na koniec roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz