piątek, 17 października 2014

(nierecenzja) Nie polubiłem "X-Men: Days of Future Past"

Prosto, konkretnie i bez kombinowania. Można? Można. Twórcy tego filmu powinni brać u mnie lekcje. Może dzięki temu ich letnia superprodukcja za wiele milionów nie byłaby tak potwornie banalna i jednocześnie przekombinowana. Oto osiem powodów uniemożliwiających mi polubienie tej produkcji:


0. Pierwszy, bonusowy minus leci w stronę recenzentów, marketingowców, kogokolwiek, kto przekonał mnie, że to będzie jakaś druga "Incepcja". Spodziewałem się złożonej, nielinearnej opowieści, w której Logan w przeszłości będzie na misji, która na bieżąco zmieniać będzie przyszłość, i dzięki temu ona się powiedzie... A gdzie tam. Fabuła jest banalna. Cofają świadomość Logana do jego ciała sprzed 50 lat, by zapobiec morderstwu, które dokona Raven, przez które rozpęta się piekło. Widzicie, gdy ona dokona tego czynu, wszyscy będą już przekonani, że X-Meni są zagrożeniem, a na dodatek ją złapią i na podstawie jej mocy stworzą niepowstrzymaną moc masowej zagłady każdego mutanta. Proste...


1. ...prawda? Fabuła na pięć minut, to ledwo jest krótki metraż. Logan się cofa, mówi Raven: "Hej, nie rób tego, będzie to mieć takie i takie konsekwncje". A ona: "Ok, zamiast tego upiekę placek z malinami". The End. A gdzie tam! Nic Loganowi nie mówią, co i jak ma robić, ten na miejscu zastaje Xaviera który ma doła i ból, ponieważ czas ekranowy, więc trzeba go podnieść na duchu. Potem trzeba skombinować Magneto, bo czas ekranowy. Ten okazuje się siedzieć w wymyślnym więzieniu za zabójstwo JFK'a (!!!), więc jest scenariusz "inteligentnego" włamu (banalnego jak włożenie sobie wykałaczki w zęby bez popełnienia po drodze harakiri). Do pomocy biorą jeszcze innego mutanta szybszego niż światło, ponieważ czas ekranowy. Potem o nim zapominają, ponieważ... reżyserem nie jest Zack Snyder? A na końcu okazuje się, że do Raven trafili za późno, nie zdążyli jej wytłumaczyć i zrobili tylko większą kaszanę. Cofnęli się w czasie i nie zdążyli, kumasz? A to dopiero połowa filmu!

2. Nieumiejętny scenarzysta nie przyznał się do swoich braków, zamiast tego kombinował bardziej, zacząc pierdolić o tym, że los jest jak rzeka, która zawsze wróci na swój wcześniejszy tor, nawet jeśli wrzucisz do niej kamyczek. Więc to co było i tak będzie choćbyś się zesrał. Przez takie debilizmy mam ochotę pójść i obniżyć ocenę "Detektywa". To nie kwestia kosmosu, losu, boga czy Czarnej Różdżki. To kwestia scenariusza, i tego, że za diabły nie potrafisz pisać logicznej fabuły.

3. Nikt nie potrafi w równie prostych słowach wyjaśnić Raven, tak jak profesor wytłumaczył to Loganowi na początku, czemu nie powinna tego robić. Kombinują jak słoń pod górkę na rollercasterze, ale nie pozwolą powiedzieć tego odrazu, szybko i zrozumiale. Zapomnieli. Trzeba wszystko komplikować!


4. Cały wstęp jest popierdolony jak cholera. Mutanty zbierają się w jakiejś tybetańskiej świątyni (...?), gdzie Ellen Page mówi o swojej umiejętności cofania swiadomości do jej właściciela w przeszłości. Magneto mówi: "to się może udać!" Ktoś się zapyta: "Co się może udać?" I tłumaczą mu fabułę filmu. Ale jest problem: Ellen Page cofa tylko o tygodnie, a tu trzeba o dekady. Mózg tego nie wytrzyma. Więc pada na Logana, bo ma moc natychmiastowej regeneracji. Więc kładzie się, Ellen go głaszcze i już jest w przeszłości. Tylko tyle. To wszystko, niczego nie pominąłem. Zero przygotowań, opracowania planu, przemyśleń na temat porzucenia tego życia, rozważenia mniej drastycznych metod, większęgo wyjaśnienia jak precyzyjnie go cofa... Nic. W ułamku sekundy porzuca swoje życie i w ogóle akceptuje kasację tej rzeczywistości dla czegoś nieprzemyślanego, niepewnego i totalnie abstrakyjnego dla takiego człowieka jak on.

5. Co, pewnie myślicie, że on tam się cofa na stałe, nie? Wsiadł do Deloreana i nara, nie ma powrotu? Otóż nie. W połowie filmu okazuje się, że Ellen cały czas go tam głaszcze i stabilizuje jego... tunel czasowy między uszami. Nie mam pojęcia, jak to określić. Co tu się dzieje, nie wiem. Ale tak to wygląda. Najwidoczniej to wszystko jest tylko snem, z którego Logan może się w każdej chwili obudzić. Ile to trwa? Czy to się rozgrywa w czasie rzeczywistym? Czy w teraźniejszości oni tam przez kilka tygodni po prostu siedzieli i gapili się, jak Ellen głaszcze Logana? Najwyraźniej. Ale ten cały czas może wrócić. I co wtedy? Film na to odpowiada: "EEEE". Tego typu syf strasznie rozkojarza. Ja tu chciałem jakąś akcję, bum bum n' stuff.

6. Na cholerę w ogóle ta teraźniejszość? Po co ją pokazywać? W "wielkim" finale zastosowano narrację równoległą, gdy bohaterowie w obu liniach czasowych się biją. I co z tego? Po co widzowi wiedza, co się w przyszłości rozgrywa, skoro nic to nie znaczy? Mogą tam nawet umrzeć, a wpływu na fabułę to nie będzie miało. Wyobraźcie sobie, jakby do pierwszego "Powrotu do przyszłości" dorzucono sceny, w których Libańczycy po zastrzeleni Doca poszli do baru i jedli shwarmę, i ta scena przewijała się do końca filmu, aż Marty wrócił, i wtedy przestali to pokazywać... I nigdy do tego nie wrócili... Mam wrażenie, że w jakiś sposób to by zabiło jeden z najbardziej intensywnych finałów w historii kina przygodowego. W wypadku "Days of Future Past" byłoby jeszcze bardziej bezlitosne, gdyby było tu co niszczyć.

7. Główny zły filmu to człowiek który szanuje X-Menów i widzi w nich przyszłość ludzkości, dlatego przedstawia ich jako nieobliczalne zagrożenie które trzeba zatrzymać i zniszczyć, żeby zjednoczyć całą ludzkość w nienawiści do nich, co miałoby być wg scenarzysty pozytywną wartością, nie wyjaśniając po co mu ta jedność ani w ogóle rozszerzając temat; tworząc jeszcze bardziej niepowstrzymaną broń która ma moce wszystkich X-Menów w jednej osobie i można ją nieograniczenie duplikować, bez wspomnienia słowem o tym, jak to-to się kontroluje... Wiecie, ktoś dostał pieniądze za napisanie scenariusza opartego na tej postaci.

8. Jakakolwiek wartość dramturgiczna po prostu nieistnieje. Straszą widza tym naukowcem, mieszając tylko w głowie stekiem bzdur powodując kwestionowanie wszystkiego. Wielki dramat między drogami Magneto i Profesorem jest, ale sprowadza się on do gadania zasadniczo jednego zdania co kilka scen. Wielkie przemowy mające zmienić los świata i wpłynąć na wybory mutantów są, ale jakby słowa do nich wrzucano w kolejności alfabetycznej. Nie mają ani sensu, ani mocy przekonywującej. Nie wiedziałem, skąd cały ten ambaras, nie wiem też, jak go zażegnano, co się zmieniło i dlaczego. Nie mam nawet pewności, czy faktycznie już po sprawie. Mogło im się nie udać i dziś nawet nie pamiętałbym, na czym ostatecznie stanęło. Brak scen akcji to jedno, ale nawet jakby jakieś były to i tak bym się nimi nie przejmował. Ta pięciominutowa wersja filmu, którą wymyśliłem na poczekaniu, byłaby o wiele lepsza. I logiczniejsza.


Do tego miliard pomniejszych słabych pomysłów, jak Logan po cofnięciu się w czasie mówiący: "Hej, ja z nią nie spałem. Znaczy, spałem, ale to nie byłem ja, ja jestem tu dopiero od 20 sekund. Widzicie, przybyłem z przyszłości". Teraz się zorientowałem, że to chyba miała być śmieszna kwestia. Wyszła żenująca, tak czy inaczej. Filmik pana Jeremy'ego będzie trwać przynajmniej 50 minut. Dostanie zawału, gdy Magneto rozkaże robotowi polować na mutantów, samemu będąc przecież mutantem. (powiedzcie mi, że jest gdzieś scena, w której Bestia zwraca się do Sentinela: "Nie, poluj na niego!" wskazując na Magneto - ten patrzy, zauważa, że to mutant, i go atakuje. Magneto odbija piłeczkę i tak grają w ping ponga aż wszyscy na widowni umrą ze śmiechu)

Cały ten bałagan strasznie rozkojarza, ale tak naprawdę nie ma od czego odwracać uwagi. Nie ma tu jednej ciekawej postaci, dialogu, sceny akcji. Laska postawi portale w dwóch scenach, Magneto popisze się przenosząc stadion... i tyle. Cała reszta filmu to banda postaci gadających ze sobą przez 2 godziny. Osławiona sekwencja QuickSilvera jest wymuszona, jakby twórcy stwierdzili: "E, mamy tę postać, dajmy mu może chociaż pół sceny". Również przekombinowanej. Krótka, niepotrzebna, a ludziom się podoba - podobnie jak cała produkcja. Nie mam pojęcia dlaczego - chociaż nie była tragiczna, ale też mnie nie zachwyciła. Chętnie posłucham, oczywiście, czemu tobie się spodobał. W końcu jestem chyba drugą osobą na świecie, której ten film się nie podobał.

7 komentarzy:

  1. To samo i wiele więcej znajdziesz w swoim Dark Knight Rises, ale tam jakoś masa głupoty, mnóstwo rzeczy, które rozpraszają i tona beznadziejnej reżyserii jakoś Ci nie przeszkadzały.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. DKR miał piorunujący opening z samolotami, świetną walkę Bane'a z Batmanem, emocjonującą końcówkę na moście, sam Bane też bardzo mi się podobał... Zresztą, głupoty nie rozkojarzały aż tak. Do dziś uważam, że większość została wyjaśniona w scenach usuniętych (skąd Bane wiedział, gdzie jest laboratorium Wayne'a). Głupoty w "DoFP" są innego kalibru. Co nie znaczy, że nie uznaję tych wad. One są, przeszkadzają mi, ale jest też sporo rzeczy dla których bym wrócił do seansu, choćby i teraz. Rozumiem, że to może nie wystarczyć.

      Reżyseria była w porządku, to montaż dał ciała.

      Usuń
    2. Opening rzeczywiście był piorunujący, ale już pierwsza walka z Banem mocno schematyczna. Czuć było niewykorzystany potencjał (PG13) kilka razy kamera się dziwnie ustawiała przez co walka wyglądała dość sztucznie - np. moment w którym na gacka pada woda(?) i Bane dobija go lejąc po twarzy, nie dojść że guzik widać, to uderzenia które miały robić za mocne przypominają typowe placki. Końcówka na moście, może i by była emocjonująca gdyby nie strzelanie do ziemi przez bad guy's, wywody tej która robi za mindfuck, płaczący Bane no i motywacje tych wszystkich po kolei przez których człowiek się zastanawia: po co to wszystko? Obydwa filmy są tak samo głupie, ale może rzeczywiście przy Gacku widać więcej pracy czysto technicznej.

      Usuń
  2. Quicky jest fajny i ma bardzo fajną scenę. I to koniec plusów tego badziewia...

    OdpowiedzUsuń
  3. E tam, nie umiesz się bawić.

    - andżej

    OdpowiedzUsuń
  4. Trochę się czepiasz, a miarę pisania pewnie się już nieźle nakręcałeś by znaleźć kolejne punkty warte czepiania :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W miarę pisania tylko dopisywałem kolejne żarty do samych zarzutów.:) To o wykałaczce i harakiri to wymyśliłem przy czwartej poprawce tekstu.

      Sam tekst powstał bodaj dzień po obejrzeniu.

      Usuń