środa, 23 grudnia 2015

Dylogia "Die Hard", czyli "Szklana pułapka"

Action, 1988-1990


Uznaję za zabawne, że dzisiaj "Die Hard" jest uznawane za typowe kino akcji na równi z całą resztą gatunkowych klasyków, większych i mniejszych. Zgoda, główny bohater przeżywa tutaj wiele niemożliwych zdarzeń... ale jest tu o wiele więcej.


Jak choćby ów główny bohater, John McClane, na poznanie którego poświęcono sporo czasu. W separacji z żoną, poleciał na drugi koniec kraju, wyżywa się na swojej ukochanej, ma problemy by nad sobą panować, ale jest przy tym sympatyczny - troszczy się o innych, dlatego został policjantem, jedynie zdarza mu się mieć słabe momenty. Nie jest supersilny, nie ma przeszłości pełnej ściśle tajnych zdarzeń. Jest gliną i tyle. Ktoś taki przypadkowo znalazł się w wieżowcu podczas Wigilii, gdy budynek zostaje opanowany przez terrorystów bez żadnego widocznego powodu. Policja nie ma o niczym pojęcia. John McClane jest teraz ukryty, poza wiedzą agresorów, i od niego zależy by sytuacja dobrze się skończyła.

I nie robi tego, co moglibyście sobie pomyśleć. Zamiast tego stara się być niewidzialny i wykombinować jak tu ściągnąć pomoc, która to będzie mogła poradzić sobie z zagrożeniem. On sam jest w zasadzie bezbronny - biega boso, a glocka trzyma bardziej do dodania sobie otuchy niż faktycznej ochrony. Ma na przeciwko siebie w końcu wyszkolonych zabójców, i chce się od nich trzymać jak najdalej.

Swoją drogą, strasznie mi się oni spodobali. Widać wyraźnie, że są samoświadomi i inteligentni. Nie potrzebują usłyszeć rozkazu, by coś zacząć robić, są też zaangażowani sami z siebie w cel misji. Polują bez zarzutu - i nie są bezimienni. Jest ich ograniczona liczba - mniejsza niż 15! - i pokonanie któregokolwiek wpływa na sytuację i daje satysfakcję. Tamci zauważają, że kogoś brakuje.

Ta produkcja jest po prostu kozacka. Atmosfera zamknięcia, kolejne widowiskowe sceny z których McClane wychodzi żywy w ostatniej możliwej sekundzie, a na końcu ledwo trzyma się na nogach. Jest ranny, boli go każda część ciała, serce ledwo daje radę od nadmiaru wrażeń - i chociaż powinien do tamtego momentu umrzeć na cztery różne sposoby, twórcy uwiecznili jego przygody w taki sposób, by można było dać wiarę w ten finalny obraz. W jednym z krytycznych momentów McClane czołga się ostatkiem sił, ponieważ stopy ma całe we szkle. I zajmuje mu dłuższą chwilę, by z tego stanu się wylizać. Mimo to, gotowy był stawić czoło czemukolwiek, co jeszcze zostało. Bohater, którego chce się pamiętać i oglądać. Takie kino uwielbiam!
8+/10




Wiele zmieniło się w kontynuacji. John McClane wciąż jest policjantem, ale jest teraz w zaśnieżonym Waszyngtonie i czeka na samolot - ludzie go rozpoznają, pamiętają wydarzenia w Nakatomi Plaza. Zamiast izolacji mamy tłok na lotnisku, a sam bohater dosyć chętnie sam pakuje się w kłopoty. A z czasem jego zaangażowanie tylko rośnie. Terroryści opanowali obiekt, w tym wszelką komunikację z krążącymi wokół samolotami. Mogą bez problemu doprowadzić do katastrofy każdego z nich, a na jednym z nich jest żona McClane'a...

Nie można w zasadzie porównywać tych dwóch filmów, ponieważ oba próbują czego innego i to udaje im się w równym stopniu. "Dwójka" jest większa na każdym polu i bardziej nawiązuje do tych wcześniejszych filmów akcji z lat 80'tych. Teraz McClane jest tym jednoosobowym bohaterem, który wyręcza policję i wojsko, robi wszystko z pozycji przypadkowego gościa na imprezie. Nie ukrywa się i nie czeka przez pół filmu, jak robił to w Nakatomi Plaza. Chociaż tym razem nie odniesie większych obrażeń (żadnych stóp w szkle), to do puli niebezpieczeństw dodano również naturę - śnieżyca uniemożliwiająca widoczność to tylko początek. Akcja jest bardziej komiksowa i opiera się w większym stopniu na widowiskowości, niż atmosferze zagrożenia. Teraz walka z terrorystami jest... fajna.

Pamiętam jakie wrażenie wywarły na mnie poszczególne sceny gdy oglądałem je jeszcze w podstawówce - McClane wybiega na lotnisko w płaszczu i podpalonymi kijami, byle tylko dać jakikolwiek sygnał nadlatującemu samolotowi, że ziemia jest o wiele bliżej niż ten podejrzewa. Naiwne, banalne, ale też porażająco heroiczne, byle tylko zrobić co było w jego mocy... Druga scena to oczywiście końcówka, z najbardziej kozackim "Yippee ki-yay, motherfucker!" w historii kina. Wizualna delicja.

Właściwie jedynym minusem filmu jest postać kobieca. Powinna być tym wielkim motywatorem osobistym, by chciano ją uratować. A zamiast tego jest bezużyteczne babsko, które nie robi nic. Jedynie mówi, że wybiła zęby pewnemu mężczyźnie, za co dostaje szampana w nagrodę. Bez żadnego kontekstu, po prostu gość był nieznośny, więc go pobiła. Koniec charakterystyki postaci żony Johna McClane'a: przedmiot, który nienawidzi mężczyzn.

Co do jakiejś oceny... cóż, pierwsza część spróbowała czegoś trudniejszego, świeższego, i to ona jest tym klasykiem który wpłynął na późniejsze losy gatunku. Dlatego ma u mnie ocenę wyższą, ale chętny jestem do oglądania obu części w tym samym stopniu. Co roku.
7+/10


Seria "Die Hard" nie skończyła się na tych dwóch odcinkach, więc nie powinienem jej nazywać "Dylogią", ale późniejsze części to zupełnie inne kino. "Trójka" bliższa jest standardowemu kinu akcji, z bieganiem po mieście od lokacji do lokacji. "Czwórka" - chociaż ją lubię! - jest cholernie komiksowa i oderwana od jakiegokolwiek wysiłku przy jej tworzeniu. Ale za to trzyma wysokie tempo, a większość scen zapada w pamięć i lubię do nich wracać. "Piątka" z kolei jest jednym z najgorszych filmów w historii, i w zasadzie była blisko zabiciu tej serii. Ale jeszcze się zastanawiają, czy dorobić szóstą część. Bo czemu nie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz