środa, 20 kwietnia 2016

(felieton) Pięć książek, które mnie najbardziej zainspirowały

Temat dziwny zważywszy na tematykę bloga - powinienem zacząć od wymienienia filmów, które były dla mnie istotne... Ale takich nie było, więc przejdźmy dalej.

Książki od pewnego momentu zaczęły pełnić istotną rolę w moim życiu. Szanowałem je, widok ogromnych bibliotek prywatnych wzbudzał mój podziw, a wchodzenie do księgarni... Albo bibliotek... To moment ciszy. Czas się zatrzymuje i mogę tam siedzieć i siedzieć... Z czytaniem już trochę gorzej, skoro wszystko co najlepsze zdaje się być za mną, i większość nowych pozycji mnie zdąży znudzić. Dość napisać, że w zeszłym roku przeczytałem tylko jedną książkę, ale jest to jedna z moich ulubionych. Była tak dobra, że zacząłem nawet pisać jej scenariusz.

Dlatego mój szacunek do książek się utrzymuje. Bo gdzieś tam kryje się kolejne arcydzieło na miarę "Kwiatów do Algernona", które weźmie mnie z zaskoczenia. Ale właściwe źródło mojego szacunku kryje się gdzie indziej - w tej garści tytułów, które mnie faktycznie ukształtowały. Zmieniły moje życie i sprawiły, że jestem tym kim jestem. Oto one:







5. Książki Agathy Christie (1920-73)

Generalnie mam tu ochotę przedstawić konkretne pozycje, ale w przypadku tej autorki chodzi nie o jeden tytuł, ale świat i ludzi wypełniających strony jej opowiadań.

Zaczęło się gdy chodziłem do podstawówki, i usłyszałem jak mówią o tej pisarce "Królowej kryminału". Dlaczego tak ją nazywają? Poszedłem do biblioteki dla dorosłych, skorzystałem z karty mojej mamy, i wziąłem "Noc w bibliotece" pani Christie... Tym samym jest to pierwsza książka jaką wziąłem z własnej woli do ręki (tak, "Harry Potter" był później). Potem były kolejne, i wszystkie dały mi to samo: uwielbienie dla klasy. Pedantyzm, herbatka, sposób zwracania się do innych, poszanowanie mądrych ludzi, podstawy zamiłowania do psychologii, romantyzmu oraz realizmu. Każdy zabójca ma powód, i wszystko jest głębsze niż się wydaje. Lubię tylko ten klasyczny styl, z przedstawianiem świata, bohaterów, morderstwo pojawia się dopiero po 100 stronach i zaczyna się główkowanie. Potem szukałem tego w filmach i bardzo byłem zniesmaczony gdy odkryłem, że to nie są takie kryminały jak mi się widziało. Tu albo od początku wiesz, kto jest mordercą, ale nie znasz tej osoby aż do samego końca, gdy okazuje się,że to ona stoi za wszystkim! Nuda. A motywacje i psychologia zbrodniarza to też nuda. Te książki ustawiły mój standard którym kieruję się do dziś. Byłem dzieckiem, które utrzymywało porządek wokół siebie, i ścieliłem łóżko, bo to był dla mnie symbol czegoś więcej. W wieku 10 lat już miałem w sobie pierwiastek nostalgii do specjalnego nożyka do otwierania poczty, chociaż nigdy takiego nie trzymałem nawet w ręku. I do dziś nie zasypiam, jeśli nie mam wody obok łóżka.

Jeśli chodzi o polecenie któryś, to dobrze wspominam wiele z blisko 50ciu, które mam za sobą. "Karty na stół", "Entliczek pentliczek ", "Morderstwo w Boże Narodzenie"*, "Dziesięciu murzynków"**, "Tajemnicza historia w Styles", "Zabójstwo Rogera Acroyda", "Godzina zero", "Wigilia wszystkich świętych"... Można wymieniać, ale nie mam żadnego faworyta. Do żadnej nie wróciłem i dziś ledwo kojarzę o czym były. Pamiętam za to, że "Trzecia lokatorka" i "Słonie mają dobrą pamięć" mnie nudziły.

Co innego filmy - "Zło czai się wszędzie" i "Śmierć na Nilu" oglądałem wielokrotnie i znam na pamięć co do jednej nuty. Lubię też "Morderstwo na polu golfowym" z Suchetem. Nigdy za to nie przepadałem za "Morderstwem w Orient Expressie" Lumeta. Poirot był agresywny, a rozwiązanie zagadki zmieniono nieznacznie, wiele mu w ten sposób ujmując.

Ale to jeszcze zdanie Garreta z czasu podstawówki  i początku gimnazjum. Dziś mógłbym napisać coś innego. Dlatego radzę pójść do biblioteki i wziąć pierwszą lepsza książkę Agathy z półki, na jaką traficie. Jeśli polubisz, to czytaj dalej. Te książki powstawały dla fanów, i chyba nie ma tam jakiegoś arcydzieła, które musisz bezwzględnie znać. Ale dla mnie znaczą one bardzo dużo.

*albo "Boże Narodzenie Herkulesa Poirota"
**zmienili przez poprawność polityczną na "I nie było już nikogo", a wierszyk użyty w powieści to obecnie "Dziesięciu małych żołnierzyków"








4. "Norwegian Wood" (Haruki Murakami, 1987)

Wyżej pisałem o początkach romantyzmu - tutaj rozwinął mi się on w pełni, został wręcz zdefiniowany. Generalnie, obowiązuje definicja z Goethego, i romantykiem jest niby jakaś cipa która chce zaliczyć, ale skoro jest cipą, to trochę jej nie idzie. Jeśli usłyszycie mnie mówiącego/piszącego o romantyzmie, to mam na myśli właśnie "Norwegian Wood".

Trudno mi w sumie coś więcej napisać. Czytałem dawno, przylgnęło do mnie, wymieszało się to z późniejszymi doświadczeniami, i teraz to jest dla mnie tak naturalne, że nawet nie umiem wskazać różnic. Nie myślę o tym. Ale lubię ten moment, gdy ktoś jest ze mną przez jakiś czas i w pewnym momencie zaskoczeni odkrywa: "Garret. ty jesteś romantykiem!". I oni rozumieją przez to to samo co ja. Po prostu jestem fanem miłości. I szlag mnie trafia, gdy się ją obraża w takich produkcjach, jak "Przed zachodem słońca", "Przed północą" lub "Kto zabił Virginię Woolf".

I nie oglądajcie filmu. Szczególnie, jeśli nie znacie książki. Ciepły i piękny pierwowzór przekształcono na pozbawioną życia miernotę. Straszny seans.






3. "Blizna / Scar Tissue" (Larry Sloman & Anthony Kiedys, 2004)

Nie jestem fanem biografii. W sumie nawet nie pamiętam, czemu tak bardzo chciałem przeczytać o życiu lidera Red Hot Chilli Peppers... Ale to dobra pozycja. Napisana jest doskonale, 500 stron przeczytałem w tydzień. Kiedis miał ciekawe życie i działo się mnóstwo fascynujących rzeczy. Opowiedział wszystko, i nawet żałował potem, że był przy pisaniu aż tak otwarty, bo odbyło się to kosztem innych ludzi których spotkał w życiu. Zdradzał innych, wyniszczał się narkotykami, wracał do nałogu, brał tyle prochów, że nie mógł mieć wytrysku i wykopali go nawet z kapeli.

Robił rzeczy, które większość ludzi wspominałaby z żalem, może nawet nie dałaby rady żyć z takimi wspomnieniami. A 500 stron później co Garret dostał? Morał o samoakceptacji. Wszystko co się wydarzyło jest częścią ciebie, doprowadziło cię do momentu w którym jesteś teraz. I już nie chcę niczego usunąć ze swojego życia.


Poniższy fragment opisuje moment, gdy zespół prawie się rozpadł.

"Wtedy Flea zrzucił bombę.
- Mógłbym zostać tylko pod jednym warunkiem. Gdyby John wrócił do zespołu.
Zbił mnie z tropu.
- Dlaczego myślisz, że John chciałby wrócić i znowu z nami grać? - zapytałem. - Ja go nie obchodzę i na muzyce też mu nie zależy.
- Mam śmieszne przeczucie, że dojrzewa do powrotu w świat żywych. - odpowiedział Flea.
To byłby prawdziwy cud - pomyślałem. A drugim cudem byłoby, gdyby chciał znowu z nami grać.
- Chyba zwariowałeś. John nie ma najmniejszej ochoty do nas wrócić. Nie wydaje mi się, żeby istniała taka ewentualność, ale jeśli tak, to jestem na to otwarty - powiedziałem.
Odkąd John odszedł z zespołu, właściwie się nie kontaktowaliśmy, czasem tylko wpadaliśmy na siebie przypadkiem. Chociaż można by przypuszczać, że będzie między nami mnóstwo gniewu, pretensji i braku sympatii graniczącej z nienawiścią, to jednak nigdy uczucia te nie dochodziły do głosu.
Widziałem go po raz pierwszy od czasu, gdy odszedł z zespołu. Słyszałem wszystkie te przerażające historie o zejściu Johna w narkotykowe piekło i wiedziałem, że Johnny Depp i Gibby Haynes, główny solista Butthole Surfers, zrobili film dokumentujący nędznego warunki, w jakich żył John. Jeśli widzieliście ten film, to wiecie, że był domem człowieka, którego w życiu interesowały wyłącznie narkotyki i malowanie.
Słyszałem także o wywiadach, w których John wygłaszał hymny na cześć heroiny, nawet ćpał podczas nich. Nie interesowało mnie czytanie takich rzeczy czy oglądanie tego filmu. Nie słuchałem solowych płyt, które wtedy nagrywał. Nie mogłem pochwalić jego stylu życia, ponieważ było to powolne samobójstwo. Mnóstwo ludzi jednak gloryfikowało ten styl bycia, chciało brać w tym udział i mieć dostęp do darmowych narkotyków. Przyznaję, że jego sztuka, jego piosenki były wielkie, ale wyrażanie akceptacji dla takiej ekscentrycznej autodestrukcji nie wydawało mi się właściwe. Ten facet był moim najlepszym przyjacielem, a teraz wypadały mu zęby, nie patrzyłem więc na to tak, jak być może robili to inni: "Okey, nieważne, bo to geniusz". Nie obchodziło mnie, czy jest geniuszem czy pieprzonym idiotą, gnił za życia i oglądanie tego nie było przyjemne.
Wiedziałem, że od lat malował, czerpiąc inspiracje z twórczości Basquiata i Leonarda da Vinci, kiedy więc usłyszałem, że będzie miał wystawę w Zero Gallery przy Melrose, postanowiłem wpaść tam dzień przed wernisażem. Tak też zrobiłem i kogo zobaczyłem? John sam wieszał obrazy. Obaj byliśmy trochę spięci. John był na koce, miał krótko ścięte włosy, wielkie czarne kręgi pod oczami i palił francuskie papierosy. Był szokująco chudy, wyglądał jak szkielet, same kości i skóra, ale tryskał energią, bo miał mnóstwo wigoru i wszystkie te chemiczne związki w organizmie, nie wyglądał więc na umierającego czy słabego.
Zamiast postawy "pierdol się, nienawidzę cię, patrzeć na ciebie nie mogę", obaj ucieszyliśmy się na swój widok. Jego obrazy były niepokojące ale piękne. To było dziwne, bo myślę, że chcieliśmy czuć wzajemnie większą niechęć do siebie, niż byliśmy w stanie.
Kiedy widziałem go następnym razem, był w znacznie gorszym stanie. Wszyscy najbardziej martwili się o jego ręce, całe pokryte ropniami, bo nigdy nie nauczył się robić dobrze zastrzyków, po prostu dźgał igłą na oślep i miał nadzieję, że mu się uda. W grudniu 1995 roku wylądował na Exodusie, mojej dawnej mecie, choć bardziej ze względu na zdrowie fizyczne niż psychiczne. Lekarze poważnie niepokoili się możliwością gangreny i utraty kończyny, jeśli nie zacznie się myć i dbać o ręce, czego John nie chciał robić.
Zadzwoniłem do niego i zapytałem, czy mogę go odwiedzić. Zgodził się i poprosił o papierosy i kanapki z pastrami i mnóstwem musztardy. Spełniłem jego prośbę. Kiedy zjadł kanapkę, próbowałem umyć mu ręce. Wtedy też rozmawialiśmy ze sobą serdecznie, i okazywaliśmy sobie troskę i zrozumienie. Było zupełnie inaczej, niż oczekiwali nasi znajomi, którzy na podstawie burzliwych układów między nami sądzili, że będziemy się kłócić. Wciąż nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo niezdrowa była dynamika moich relacji z Johnem, zanim odszedł z zespołu. Nie rozumiałem, jak bardzo był wrażliwy, i jak dotkliwie potrafiłem go skrzywdzić. Nie miałem pojęcia, jak te wszystkie żarty, poszturchiwania, dowcipy, wygłupy i sarkazm naprawdę raniły jego uczucia i tak długo na niego działały.
Długo po odejściu Johna Flea powiedział do mnie:
- Masz pojęcie, ile bólu sprawiałeś Johnowi?
- O czym ty mówisz? Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, spędzaliśmy ze sobą cały czas. Razem graliśmy w bilard, razem goniliśmy za spódniczkami, razem jedliśmy płatki Lucky Charms. Byliśmy jak dwa ziarnka w korcu maku.
- Nie, bardzo często raniłeś uczucia Johna, - powiedział Flea - bo bardzo cię podziwiał, a ty traktowałeś go brutalnie.
Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że moja miłość do Johna okazała się dla niego trudnym doświadczeniem. (...) John sprawiał wrażenie, że życie naprawdę nauczyło go pokory. Był na dnie i sądzę, że kiedy chmury się rozeszły i spojrzał za siebie, myślał tak: "O kurwa, nie mogę uwierzyć, że żyję. Tym razem tego nie spieprzę"








2. "Opętani / Haunted" (Chuck Palahniuk, 2005)

Ponownie - ten punkt dotyczy całego znanego mi dorobku tego pisarza. Czyli: "Fight Club", "Udław się", "Rozbitek", "Dziennik"... i właśnie "Opętani". "Fight Club" co prawda czyta się jak wodę (można ją czytać na jedno podejście), ale to "Opętani" właśnie są dla mnie najlepsze. Ale to inna sprawa.

Wszystkie książki Palahniuka trzymają się tematu nihilizmu, pogardy dla świata i wstrętu tym, co oczy widzą każdego dnia. Z jednej strony to satyra i przejaskrawiona wizja rzeczywistości, z drugiej... kurwa, włączcie telewizor. Zasady wyznawane przez dzisiejsze społeczeństwo, rzeczy na które teraz wyrażana jest zgoda i przyzwolenie, definicja "normalności" i to, jak łatwo jest żyć, wykorzystując innych... Palahniuk opisywał świat bez żadnych złudzeń. Wszystko jest na pokaz, na niby, i tak naprawdę pozbawione jest jakiegokolwiek sensu. Wyobraźcie sobie tylko, jak ja wtedy zacząłem patrzeć na nauczycieli, którzy nie umieli mi wytłumaczyć, po co się uczę tego, co jest w programie. To nie było śmieszne.

Myślę, że byłem nihilistą przez jakieś 2 lata, przynajmniej w pewnym stopniu. Dziś nawet uważam, że jest to okres, który trzeba po prostu przetrawić. Naprawdę poznać, przemyśleć i wydalić z organizmu, jako nowy człowiek, który odbija się od samego dna i walczy o wejście o każdy metr w górę. To może niecodzienne, ale ja zawsze widziałem w tych książkach jakiś optymizm. Wszystko jest do dupy, cały system jest zepsuty... więc trzeba wszystko zmienić. Prosty morał, prawda?

Poglądy nihilistyczne były mi bliskie przez 2 lata - nawet napisałem krótkie opowiadanie idealnie naśladujące styl Palahniuka! - a teraz śladu po nich nie ma. A to jednak trudne doświadczenie, któremu wielu wolałoby nie sprostać.






1. ...

Po tym trafiłem w świat innej książki, innej autorki, gdy miałem już 18 lat, i to było po prostu idealne przejście. Zarówno romantyzm, zamiłowanie do kultury, podstaw psychologii jak i ów odwrót od nihilizmu oparty na "zmianie wszystkiego", wszystkie te motywy znalazły odzwierciedlenie w tej finałowej powieści, liczącej ponad 1200 stron. Czytałem ją trzy miesiące, i ona mnie dosłownie zmieniła. Powyższe pozycje ukształtowały mnie w pewnym zakresie, ale gdyby nie ta jedna książka to obecnie byłbym innym człowiekiem, w zupełnie innym miejscu. I to zupełnie mi się nie podoba.

Muszę jej poświęcić oddzielny tekst. I tak wszyscy wiecie, jaka to książka.:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz