W tym filmie grupa Avengers musi spojrzeć za siebie na to, co robili w przeszłości. Zdołali zrobić sporo dobrego, właściwie wszyscy ludzie na tej planecie coś im zawdzięczają. Jednak w tym oceanie chwały znajdują się pojedyncze jednostki: ludzie, którym ci sami superbohaterowie spuścili dom na głowę, pozbawiając tym samym życia. Tego nie należy zignorować. Ale jak temu zapobiec? Pojawia się idea porozumienia, w którym Uzdolnieni będą odpowiadać przed ONZ, które zadecyduje jak i kiedy pójdą do akcji. Bohaterowie dzielą się na dwa obozy: jedni popierają uchwałę. Drudzy nie podpisują się pod nią.
Uwielbiam historię w tym filmie - ale tutaj istotne jest to, czego się obawiałem: że postaci podzielą się na dwa obozy, i z miejsca zaczną się bić, żeby przekonać drugą stronę do tego, żeby zmienili zdanie. Stan faktyczny jest jednak kompletnie inny: porozumienie z początku odgrywa minimalną rolę, nie zwracają na niego uwagi za bardzo. Ci co nie podpisali są na "emeryturze" i tyle. Dopiero z czasem nabiera ono znaczenia, wraz z rozwojem fabuły. Ale nawet wtedy, na samym początku, brakuje tutaj jednoznacznej, zdecydowanej strony. Jedni mówią, że potrzebna jest "jakaś" forma zarządu. Drudzy, że prędzej czy później i tak do tego dojdzie, a jeśli już teraz wyrażą zgodę to będzie tak, jakby prowadzili pojazd jedną ręką zamiast dwoma. Wciąż kontrolują sytuację. Inni jednak nie wyrażają zgody na jakikolwiek zarząd. Nie chcą tracić możliwości wyboru. Na to nakładają się inne konflikty, i wtedy tworzą się obozy. Każdy sądzi, że czyni to co właściwe.
Lśni tutaj Tony Stark. Jako ten słaby człowiek, który balansuje teraz na granicy zostania antagonistą, nie umiejący wziąć odpowiedzialności za swoje czyny, za swoje życie. Wie o tym, i domaga się, by ktoś inny nim kierował. Do chwili, gdy to zdaje się w zasięgu ręki - jest spokojny. Ale gdy jest odwrotnie... wtedy robi wszystko, byle tylko było po jego myśli zanim będzie za późno. Zanim przekroczy granicę. W każdym jego okrzyku widać to błagalne spojrzenie: "Proszę, zrób tak jak ja chcę. Pozwól mi pozostać dobrym człowiekiem, zanim sam się zniszczę. Wiesz, że nie mogę inaczej. Potrzebuję pomocy". Znakomita rola. Znakomita postać. Pierwszy raz poczułem taką sympatię do aktora i Starka, co reszta świata.
Tonacja również błyszczy. Mamy tu do czynienia z najbardziej poważną produkcją Marvela, tutaj antagonista jest najbardziej złożony, a stawka osobista. Na koniec postaci krwawią jak nigdy wcześniej, i walczą z pasją której przedtem nie mieli. Mamy nawet scenę śmierci. W tym wszystkim jest jednak miejsce na lekki ton - bo chociaż bohaterowie walczą tu sami ze sobą, to pamiętają, że koniec końców są po tej samej stronie. Dlatego zostawiają sobie trochę siły, by móc po wszystkim powiedzieć: "przepraszam". Pomóc im, podać rękę i wybaczyć. W takiej fabule każdy jeden żart musiał być co najmniej WYBITNY, żeby niczego nie zepsuł. Musiał być umiejscowiony precyzyjnie i po głębokim zastanowieniu. Dlatego jestem w szoku, jak dobre poczucie humoru ma ten tytuł! To zdecydowanie najśmieszniejszy tytuł roku do tej pory, przebija nawet "Nice Guys", które też mnie zaskoczyło. Ale "Civil War" udowodniło, że można zrobić to jeszcze lepiej. A Falcon i Winter Soldier w garbusie to najlepsza rzecz tego roku. Sorry, Nickolasie z "Zootopii", w której jadłeś malutki tort malutkim widelczykiem. Jesteś na drugim miejscu.
Sceny akcji już mienią się blaskiem. Tutaj otrzymujemy po prostu kompletne kino superbohaterskie. Pierwszy raz mam wrażenie, że oglądam prawdziwych mutantów, których nie ogranicza budżet lub biedna wyobraźnia twórcza. Nie, zamiast tego mamy ludzi którzy robią co w ich mocy, byle tylko wygrać. Współpracują ze sobą i korzystają z tego, co umieją. Rezultat jest FENOMENALNY. Tak płynny i wyzwalający, jak jeszcze na dużym ekranie nie był. Punktem najważniejszym programu jest oczywiście stand-off na opustoszałym lotnisku, który po prostu zawstydza konkurencję, a jest jeszcze cała reszta: uciezczka na piechotę tunelem podziemnym, albo finałowy pojedynek, z którego pojedyncze kadry to miejscami istne dzieła sztuki i najpiękniejsze widoki, jakie kino zaoferuje w tym roku. Kropka.
Reżyserskie opanowanie jest jednym z elementów, które mnie tu zachwycają. Może to jednak zasługa wybitnego montażu? Nie wiem, jest paru ludzi na różnych stanowiskach, którzy zapewne złożyli się na ten aspekt "Civil War", ale faktem jest to: tu każdy użyty fragment taśmy filmowej jest na swoim miejscu. Od pierwszej do ostatniej sekundy obraz na ekranie mówi nam: oni wiedzieli co robią. Mieli wizję, i zdołali ją zrealizować. Wizję filmu wypakowanego po brzegi wątkami, retrospekcjami, dwiema głównymi liniami fabularnymi i masą bohaterów. Mam wrażenie, jakby tutaj działo się tyle ile w pozostałych filmach Marvela razem wziętych. Tu każda scena wywiera odpowiedni impakt, czujemy jej istotę. Te dwie i pół godziny mają swój właściwy ciężar, i to jest piękne. Dosyć już mam słuchania, i to od dawna, jak to filmy komiksowe kryją się za obowiązkiem wprowadzania nowych bohaterów i tego, ile to wymaga czasu, by każdy dostał swoje pięć minut. "Obława" z 1966 roku trwała dwie godziny, a miała z piętnastu pierwszoplanowych bohaterów. Nie musieli tworzyć żadnego uniwersum, jeden tytuł wystarczył im na opowiedzenie ich historii. To jest możliwe. Bracia Russo też to wiedzą. Zadbali jak cholera, by każda sekunda ich produkcji była istotna, mówiła jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Cztery miesiące kręcenia opłaciły się.
Czy ten tytuł ma wady? Oczywiście. Gdy wszystko stoi na ta wysokim poziomie to gdy odkryjemy, że jednak są tu elementy które nie dorównują poziomem, to dostrzegamy je z wzmożoną mocą. Zaskakuje mnie czytanie opinii innych o tym, jak odebrali ten film. To spora przyjemność czytać w Internecie różne opinie by odkryć, jak głęboko niektórzy wchodzą, by znaleźć tu nieścisłość lub błąd logiczny. Sam osobiście żałuję, że wątkowi Sharon poświęcono mało miejsca - czułem się, jakby ominął mnie tu co najmniej jeden film. Trochę też żałuję, że nie jest to tytuł tak poważny jak mógłby być. Żeby nie zdradzać za wiele: "Civil War" nie będzie mieć tak poważnych konsekwencji jakie mógłby wywołać. Niemniej, twórcy przesunęli granicę podniosłości i tak wystarczająco. Aż do miejsca, w którym widzowie są w stanie to zaakceptować. Bo co: może chcielibyście film, w którym Kapitan Ameryka umiera? Nie? Oczywiście, że nie. Ale kiedyś będziecie. A bracia Russo dotrzymają wam wtedy kroku.
Zresztą - wiecie co to wszystko oznacza? Mianowicie: to mogło być jeszcze lepsze! Bracia Russo są na fali w tym momencie, i nie przeszkodzili im nawet producenci domagający się zmieszczenia 3 filmów w jednej produkcji. Dali radę. Jakiej lepszej reklamy trzecia część "Avengers" potrzebuje? (ją też będą reżyserować braci R.)
Film widziałem w Warszawskim kinie. Dwa razy*, w ciągu dwóch dni. Data premiery BR jeszcze nieustalona.
*raz był w 3D... i powiem tak: to nie przeszkadzało. Nie był to IMAX, ale obraz nadal był ostry niemal w każdej chwili. I tak jakoś mniej kręciłem nosem przy scenach kręconych z ręki. Te w 2D nadal były dobre, ale reszta była lepsza. W 3D ta różnica wydawała mi się mniejsza w jakiś sposób..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz