Uwaga na początek: nie używałem wszystkich imion i pseudonimów. Jak chcecie, żebym to zmienił, to dajcie mi znać.
****Czwartek****
Piąta rano. Wsiadam do autobusu jadącego do Warszawy. Nie spałem całą noc. Włączam sobie po raz pierwszy płytę PJ Harvey "To Bring You My Love". Pierwszy utwór zdobywa moją miłość. To jeden z tych momentów, gdy piosenka wchodzi idealnie pod otoczenie. Ten autobus, ciemność za oknem, przesuwające się latarnie... I ten kawałek. Mistrzostwo świata. W innych warunkach zapewne nawet nie zwróciłbym na nią swej uwagi. Spróbujcie kiedyś pojechać w trasę nocą na pustej drodze i puścić sobie ten kawałek.
Jestem w Warszawie Centrum o 10:20.
Jechałem od 320 minut, i wyjątkowo nic mnie nie boli od jazdy. Torba z logiem tegorocznych Nowych Horyzontów, koszulka z zeszłej edycji. Czas na śniadanie. Zmierzam do CH Arkadii, bo tam ma być pokaz "Siedmiu wspaniałych" w technologii 4DX, dla którego przyjechałem tutaj już w czwartek, chociaż zjazd Filmwebowy zacznie się następnego dnia. Ale najpierw trzeba zjeść. Mam szczęście, bo wchodzę do włoskiej knajpy z widokiem na cały front Centrum Handlowego, a tam ceny z dupy. I żadne z nich nie klasyfikuje się jako posiłek poranny. Kelnerka podchodzi, a ja jej mówię, że zostawiłem spodnie w innym portfelu, który chciał zjeść tylko śniadanie. A ona w odpowiedzi: "Mamy śniadania, jedynie nie ma ich w menu". I w ten sposób zjadłem omlet jak na Nowych Horyzontach, płacąc jak należy.
Szybko poszło więc miałem dużo czasu by przyjść na pokaz "Siedmiu wspaniałych" bez spóźniania się. Na miejscu byłem blisko pół godziny wcześniej. Pierwszy raz zaznawałem takiego zaszczytu, więc nie wiedziałem jak to wygląda - zjawiłem się jako pierwszy. I powiedziała mi pewna miła pani, że jestem za wcześnie. Poprosiła o nazwę redakcji, z której przyszedłem (hehe) i dała voucher na darmowy popcorn i colę. Bez żadnych zobowiązań, ale byłoby miło, jakby coś miłego napisał po seansie. Samo kino zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. Jest tam przestrzeń, w łazience leciały piosenki Rodrigueza (bodaj "Inner City Blues" wtedy był), a na drzwiach od kabiny znajdował się wygodny wieszak na moją torbę. A do tego suszarka do rąk działała ekspresowo. Kino jest na piątkę.
Sam pokaz, film i technologia 4DX wywoływał moje obawy. Wiecie jak się zmieniłem w ostatnich latach, ja nie lubię pisać negatywnych rzeczy. A tutaj podwójna niespodzianka - film okazał się satysfakcjonujący, a sama technologia... warta polecenia. Szczególnie jak macie kartę CC Unlimited, bo wtedy płacicie tylko 12 zeta za taki pokaz. Na seansie nie było deszczu, zapachów, a mgła pojawiła się wyłącznie na podłodze i w sumie nie wiadomo po co. Jako widz doświadczyłem tylko powiewu wiatru, sprężonego powietrza, ruchomych siedzeń oraz okazjonalnych lamp. Całość była w 2D. I te elementy naprawdę wzbogaciły mój seans! Działało to na zasadzie przenoszenia energii kinetycznej z ekranu na moje ciało. Gdy coś wybuchało na ekranie, to mną trzęsło w jak najbardziej realistyczny sposób - czyli w taki, jak naprawdę bym zareagował gdyby coś obok mnie jebło pod drzewo. Gdy kamera była na pokładzie koni lub dyliżansu - wibracje to oddawały. A gdy kamera robiła najazdy - siedzenia unosiły się i przesuwały tak, byśmy razem z nią przesuwali się w przestrzeni. Całość była dzięki temu w zaskakujący, nieznany mi sposób naturalna. Strasznie polecam jako ciekawostkę, jeśli macie taką możliwość, bo w przypadku tej produkcji czuć, że naprawdę ktoś przysiadł i dopracował tę zabawkę na potrzeby tego właśnie tytułu.
Tylko to nieszczęsne sprężone powietrze, mające symulować przelatujące obok głowy strzały broni palnej i giętkiej. Oczywiście to nie działa i tylko rozprasza. Jedyne co dobrego można o tym napisać to tyle, że jest stosunkowo rzadko używane w "Siedmiu wspaniałych". Sceny strzelanin nie oznaczają, że będzie wam tak dmuchać przez 20 minut. Niemniej, i tak próbowałem osłonić swoje uszy przed tym, w czym zawiodłem. Zapytałem się kobiety od marketingu, ponoć coś zmienią w tej technologii 4DX w tym roku, ale jeszcze nie mogą o niczym mówić.
Po filmie wróciłem do Centrum Warszawy na burgera i dwa filmy w Kinotece: "Hell or High Water" i "Marnie". Ten drugi grali w ramach festiwalu Kino Dzieci, przed którym była prelekcja o tradycjach japońskich. Nie byłem z niej za bardzo zadowolony, bo była ona prowadzona dla najmłodszych. Wiecie, wszystko rozpoczęto od zadania pytania o to, jakie w Polsce są okazje do spotkania całą rodziną. Nie stypa ale Sylwester, Nowy Rok. Taką odpowiedź miała przynajmniej na myśli prowadząca. A potem zaczęła opowiadać po kolei, jakie rzeczy Japończycy robią przez cały rok z przeróżnych okazji.
Mnie w tym wszystkim najbardziej zaskoczył szok kulturowy. Mianowicie, ludzie wchodzili na salę przez dobry kwadrans po czasie. Film się "zaczął", babka zaczęła opowiadać, i ludzie wchodzą. I wchodzą. I wchodzą. Rzadko chodzę do kina, ostatni raz byłem przecież na Nowych Horyzontach. A tam wolontariusze pilnują (nawet ryzykując, że dostaną w twarz) by ludzie nie wchodzili na salę po rozpoczęciu seansu. A gdy jest prelekcja lub jakiekolwiek wystąpienie, to wpuszczają "spóźnialskich" dopiero gdy prelegent zakończy mówienie. A Warszawa se wchodzi, z dziećmi, i siada, i problem?
Dobra, po filmach, ale mamy dopiero 22. Jestem w Warszawie, czemu mam iść teraz spać? Próbowałem się umówić z jakimś Internetowym znajomym na spotkanie, skoro jestem dzień wcześniej, ale wszyscy odpisali mi to samo ("Nie znam cię, kim jesteś i skąd masz mój numer") to zagadałem do znajomej z którą chodziłem do szkoły wiele lat temu. Miałem szczęście i do spotkania doszło na Służewie, czyli obrzeżach stolicy. Zaczęliśmy szukać otwartego baru, i tak wczesnym wieczorem był z tym spory problem. A ten, który w końcu był otwarty, i warty pozostanie, nie miał możliwości płacenia kartą. Ale spotkanie przebiegło idealnie. Nawet podzieliłem się pierwszy raz z kimś swoim pomysłem na film o szkolnictwie. Była zaintrygowana, a dla mnie było to nowe doświadczenie. Do tej pory pisałem scenariusz bez tego kopa energii na początku w postaci wiary jakiejś drugiej osoby, że to jest warte świeczki. Spotkanie było więc udane, tylko wpadłem na kretyński pomysł i wymyśliłem sobie, że zachowam się jak mężczyzna po raz pierwszy w życiu, i odprowadzę kobietę do drzwi. Co w tym złego? To, że znalazłem się na cholernym Imielinie o pierwszej w nocy, gdy metro już nie działało. A ja miałem w nogach ponad 36 godzin bez snu, więc trudno, biorę taksówkę. Stała akurat jedna obok. Pytam się kierowcy, ile to mnie będzie kosztować. Ten w odpowiedzi wziął ode mnie szklankę pepsi i odsunął ją na drugą stronę deski rozdzielczej. Nie miałem innego wyboru, zgodziłem się.
Mnie w tym wszystkim najbardziej zaskoczył szok kulturowy. Mianowicie, ludzie wchodzili na salę przez dobry kwadrans po czasie. Film się "zaczął", babka zaczęła opowiadać, i ludzie wchodzą. I wchodzą. I wchodzą. Rzadko chodzę do kina, ostatni raz byłem przecież na Nowych Horyzontach. A tam wolontariusze pilnują (nawet ryzykując, że dostaną w twarz) by ludzie nie wchodzili na salę po rozpoczęciu seansu. A gdy jest prelekcja lub jakiekolwiek wystąpienie, to wpuszczają "spóźnialskich" dopiero gdy prelegent zakończy mówienie. A Warszawa se wchodzi, z dziećmi, i siada, i problem?
Dobra, po filmach, ale mamy dopiero 22. Jestem w Warszawie, czemu mam iść teraz spać? Próbowałem się umówić z jakimś Internetowym znajomym na spotkanie, skoro jestem dzień wcześniej, ale wszyscy odpisali mi to samo ("Nie znam cię, kim jesteś i skąd masz mój numer") to zagadałem do znajomej z którą chodziłem do szkoły wiele lat temu. Miałem szczęście i do spotkania doszło na Służewie, czyli obrzeżach stolicy. Zaczęliśmy szukać otwartego baru, i tak wczesnym wieczorem był z tym spory problem. A ten, który w końcu był otwarty, i warty pozostanie, nie miał możliwości płacenia kartą. Ale spotkanie przebiegło idealnie. Nawet podzieliłem się pierwszy raz z kimś swoim pomysłem na film o szkolnictwie. Była zaintrygowana, a dla mnie było to nowe doświadczenie. Do tej pory pisałem scenariusz bez tego kopa energii na początku w postaci wiary jakiejś drugiej osoby, że to jest warte świeczki. Spotkanie było więc udane, tylko wpadłem na kretyński pomysł i wymyśliłem sobie, że zachowam się jak mężczyzna po raz pierwszy w życiu, i odprowadzę kobietę do drzwi. Co w tym złego? To, że znalazłem się na cholernym Imielinie o pierwszej w nocy, gdy metro już nie działało. A ja miałem w nogach ponad 36 godzin bez snu, więc trudno, biorę taksówkę. Stała akurat jedna obok. Pytam się kierowcy, ile to mnie będzie kosztować. Ten w odpowiedzi wziął ode mnie szklankę pepsi i odsunął ją na drugą stronę deski rozdzielczej. Nie miałem innego wyboru, zgodziłem się.
****Piątek****
Katastrofalny weekend pod względem kinowym, ponieważ w znaczeniu dosłownym nie miałem na co iść. Poszedłem jedynie na "Sausage Party" o 10:30 do Złotych Tarasów, z którego byłem cholernie zaskoczony, że to taki mądry i szalony film. Jak dla mnie, poziom "South Parku". A skoro już tu jestem - to dobry moment, by wykorzystać czas wolny, wrócić do swojej bazy i obejrzeć najnowszy odcinek tego serialu. I nie zawiodłem się. Piękna komedia w genialny sposób ukazująca, że trolle internetowe są o wiele lepszymi ludźmi niż cała reszta społeczności.
Ale dobrze, już 16, więc wychodzę i zmierzam w kierunku Pałacu Kultury. Zjazd Filmweb Offline należy zacząć. Czemu jest on taki dobry? Bo jest w zasadzie darmowy. Napoje, filmy i lokal - to zapewnia zarząd Filmwebu. Dlatego każdy może sobie pozwolić by wpaść tutaj raz do roku. To nie Nowe Horyzonty, gdzie pojawi się garść ludzi. W Warszawie pojawią się wszyscy. Ci, z którymi gadasz na co dzień w Internecie, spotykasz się z nimi raz do roku, tutaj, i jedyną granicą jest to, czy się zmieścimy przy stoliku. W tym roku mocno naciągnęliśmy te ograniczenia (*poważnie, jeśli chcecie przybyć za rok to będziecie zapewne siedzieć komuś na kolanach). Tegoroczny zjazd był wyjątkowy w tym sensie, że najmniej chodziło tu o filmy puszczane w jego trakcie. To w zasadzie był tylko pretekst, byśmy w tym samym momencie się zjechali z całego kraju, a resztę już zapewnialiśmy sobie sami.
Zaczęło się około 17. Wtedy nastąpiło spotkanie moje z trzema znajomymi (Adrianem, Grześkiem i Ozu, z czego dwóch ostatnich miałem zobaczyć pierwszy raz w życiu. Ku mojemu zdziwieniu, Ozu okazał się mężczyzną). Idziemy zjeść i szybko łapiemy właściwy rytm, kiedy to gadamy na trzy tematy jednocześnie bez wiedzy co najmniej jednego z nas który w tym czasie myśli, że gadamy jedynie na dwa tematy w danej chwili. Grzegorz nie ma pojęcia co się dzieje, ale bawi się dobrze.
W czasie posiłku dostaję też prezent od Adriana - piwo craftowe z etykietą która teoretycznie nawiązuje do kochanego przeze mnie filmu "Garsoniera". Ale tak przyglądam się i nie widzę zbytniej podobieństw. Licencjonowane to na pewno nie było. Zastanawiam się, czy będę mógł je wypić na Offline - albo lepiej, w kinie. Znajomi cytują scenę z "Pulp Fiction" a potem kłócimy się, czy to w kinie czy w McDonald's można było pić piwo. Dyskusja staje na tym, że zmieniamy temat.
Co po jedzeniu? Piwo. Idziemy wypróbować jeden z pubów, czy można tam spędzić noc. Gubimy się po drodze, bo skręciliśmy w lewo tam, gdzie powinniśmy skręcić w prawo. Ale to daje nam okazję by przejść przez Marszałkowską, i mówię znajomym: "zapamiętajcie to miejsce, tutaj tańczył bohater Wszystkich nieprzespanych nocy". Na miejscu w barze biorę drinka waniliowego za 5 dolarów i gadamy o kinie. W trakcie dołączają do nas dwie kolejne osoby. Stwierdziliśmy, że będziemy pić tak długo aż zacznie się możliwość odbierania plakietek uczestnika zjazdu, dzięki któremu wpuszczą nas na filmy. Okazuje się, że niektórzy z nas inaczej wymawiają pseudonim Piotrka, który brzmi "AmIam". Ja zawsze widziałem tam "Em Aj Em", a inni widzą "AMLAM". Kłócimy się, jaka jest prawidłowa wersja. Sam zainteresowany ma tu najmniej do powiedzenia.
Pod kinem spotykamy pięć kolejnych osób. Na pewno znajdziemy teraz lokal w centrum, który nas pomieści. Podczas odbierania plakietek podpisujemy jeszcze zgodę na to, że jak nas nagrają na potrzeby filmiku będącego relacją z imprezy, to my nie mamy z tym problemu. Plakietki są imienne. Znajomi idą na "Siedmiu wspaniałych", a ja idę do innego kina, gdzie dzień wcześniej zakupiłem bilet na przedpremierę "Ostatniej rodziny".
Tam jest dosyć luźno, przyszedłem jako pierwszy i jeszcze nie wpuszczają na salę. Siadam przy stoliku i zakładam słuchawki. Włączam sobie płytę "Time Out" kwartetu Dave'a Brubeck'a i siedzę.
Obok mnie pojawia się chłop z zarostem. Pyta gestem, czy może się dosiąść. Nie ma sprawy. Stawia butelkę piwa na stoliku. Wraca temat tego, czy mógłbym wypić podczas seansu. Brodacz odpowiada mi, przywołując scenę z "Pulp Fiction". Gadamy chwilę. Słyszę dziwny akcent, chociaż gość posługuje się zaawansowaną polszczyzną. Mogłem mówić szybko i używać trudnego języka, a on to rozumiał. Typ okazuje się Szwedem. Pyta się mnie, czy działam coś w temacie filmu
- Piszę scenariusze amatorsko. A ty?
- Jestem reżyserem.
- Tego filmu? "Ostatniej rodziny"?
- Nie, innego.
- Jakiego?
- "Intruz"
- Ty jesteś Max van... Eee...
- Magnus von Horn.
Uderzam pięścią w stół z ekscytacji. Ludzie już się zebrali wokół mnie zanim wejdą na salę i patrzą się w moją stronę. To takie NowoHoryzontowe doświadczenie! Czemu zaznaję go podczas wizyty w warszawskim kinie Atlantic?! To nie jest istotne. Gadamy o wszystkim. Magnus nie może zrozumieć jak to jest, że nie uda mi się w tym roku znaleźć czasu by obejrzeć jego film. W sumie trudno to wytłumaczyć. Będę teraz musiał to obejrzeć na dniach. A sam reżyser siada na filmie dwa rzędy pode mną, a po seansie wraca do żony.
Moi znajomi z jakiegoś powodu wierzą mi w tę bajeczkę, że spotkałem reżysera "Intruza". Bez sensu. Dołączam do nich już samodzielnie w innym barze, gdzie zamawiam piwo pszeniczne, a potem dżin z tonikiem. Obecnie jest nas grupa 10 osób. Maksymalnie dwie-trzy osoby słyszą się nawzajem. Gadamy dla odmiany o kinie. Jedna osoba daje radę wysłuchać, czemu nie polubiłem "Ostatniej rodziny". Reszta mnie od razu krzyżuje. Wisi mi się trochę nudno, więc zagaduję do koleżanki:
- Hej, poznałem reżysera "Intruza".
- Tak? A skąd wiedziałeś, że to on?
- ...Cóż, nie wiedziałem, on...
- ...Podbiegł do ciebie i wołał "Garret! Garret, to ty?!" :D
- ...nie, on...
- "GARRET! CZEMU JESZCZE NIE WIDZIAŁEŚ MOJEGO FILMU?!" :D
- Hej, poznałem reżysera "Intruza".
- Tak? A skąd wiedziałeś, że to on?
- ...Cóż, nie wiedziałem, on...
- ...Podbiegł do ciebie i wołał "Garret! Garret, to ty?!" :D
- ...nie, on...
- "GARRET! CZEMU JESZCZE NIE WIDZIAŁEŚ MOJEGO FILMU?!" :D
Około drugiej w nocy wpadam w pewnym momencie na pomysł filmu o miłości. Wychodzę na ulicę, by zanotować wstępne uwagi, i wracam do środka. Niedługo potem rozchodzimy się już do domów. O trzeciej jestem już w łóżku i myślę o tym, że mogłem wziąć swojego misia ze sobą.
Wiedzieliście, że "Bela Tarr" czyta się inaczej niż pisze. Poprawna wymowa to: "Bila Tor". Życie wielu osób zostało zmienionych tego dnia.
Wiedzieliście, że "Bela Tarr" czyta się inaczej niż pisze. Poprawna wymowa to: "Bila Tor". Życie wielu osób zostało zmienionych tego dnia.
****Sobota****
Pierwszym filmem jest dzisiaj "Służąca", którą widziałem miesiące temu na Nowych Horyzontach. Seans olewam, ale i tak przychodzę dla znajomych by się spotkać przed kinem. W drodze do Kinoteki mijam okolice Placu Zbawiciela. Obok mnie za torami tramwajowymi stoi samochód na ulicy, którego kierowca wysiadł z pojazdu i wypatruje końca korku w którym jest. Przechodzę przez tory i zagaduję, jak leci. Spojrzał się na mnie gniewnie i odparł, że zaraz bierze ślub na Placu Trzech Krzyży. Zrobiło mi się głupio, ale przeżyłem. Skąd korek? Manifestacja KOD-u, czyli Komitetu Obrony Demokracji. Zablokowali pół centrum, żeby oni mogli stać w te 400 osób na parkingu po środku Placu Konstytucji i witać samych siebie (przynajmniej to robili, gdy przechodziłem obok). Ja tam już w wieku 15 lat gadałem, że organizacja takich rzeczy to głupota. Tylko się ludzi wkurza. Może reszta świata też będzie w końcu tak mądra jak ja wtedy, gdy chodziłem do gimnazjum.
Sam jednak poruszam się w tym rejonie na piechotę, dlatego szybko dostaję się pod Pałac Kultury. Chciałem iść środkiem ulicy skoro były zablokowane, ale policja mówi mi tylko: "Garret, proszę cię..." Korzystam na leżaku ze słońca, które wyszło pierwszy raz od kiedy tu jestem. Znajomi w końcu idą na seans, a ja czekam aż fajne piosenki przestaną mi lecieć w słuchawkach, żeby podnieść się i coś zjeść w McDonald's. Dostałem kupony zniżkowe podczas zakupu biletu na "Sausage Party", więc chociaż jeden wykorzystam a resztę oddam. "Blue Sky" Allman Brothers przechodzi w "All Night Long" Rainbow, po którym włącza się "Beatiful Child" Fleetwood Mac. Nie mam nastroju na melancholijne nuty, dlatego wyłączam muzykę, podnoszę się i idę zjeść.
Z jedzeniem dosiadam się do jakiegoś mężczyzny. Ładuje telefon z power banku, skończył jeść, a teraz czyta książkę. Widzę jak pochłania litery i jestem pełen szacunku dla niego za to, że potrafi się skupić w takim miejscu. Ja teraz myślę tylko o tym, że tutaj klienci są produktem, który ma tylko zostawić pieniądze i odsunąć się na bok, zrobić miejsce kolejnemu. To byłby dobry temat na film...
Mężczyzna opowiada mi o księdzu Janie Kaczkowskim. Umarł w tym roku, jego dotyczyła ta książka którą nieznajomy czytał. Ksiądz miał -15 w jednym oku, na drugie w ogóle nie widział. Pochodził z niereligijnej rodziny, a sam Janek po pijaku trafił do konfesjonału i tak zaczęła się jego droga. Był przy tym bardzo nietypowy, bo był taki jaki powinien ksiądz być. Chciał pomagać, i nie robił niczego dla pieniędzy. Strasznie polecono mi książkę o nim pt. "Szału nie ma, jest rak".
"Służąca" bardzo się wszystkim spodobała. Nad burgerem w osiem osób gadamy o tym, jak należałoby pokazać ten tytuł, gdyby przyszło nam zaprezentować go podczas filmwebowych kalamburów. Z jakiegoś powodu wszyscy byli bardzo szczęśliwi, że zamówiłem złotą tequilę. Ja niestety nie byłem wtedy zdolny do sformułowania żadnych pytań, więc to pozostanie tajemnicą. Ale pamiętam, że ludzie czytali mój scenariusz "Festiwalowej miłości" jak im pokazywałem na telefonie.
Wracamy do kina i oglądamy "Deepwater Horizon" (polskie tłumaczenie: "Żywioł. Deepwater Horizon", jeśli mieliście wątpliwości), przed którym to są ogłoszone wyniki konkursu Powiększenie. Wszyscy nagrodzeni zdecydowali się usiąść z tyłu, więc od momentu wyczytania ich danych osobowych do chwili aż my skończyliśmy im klaskać, oni byli dopiero w połowie drogi. I tak szli w ciszy. Co kraj to obyczaj. Grunt, że wybuchy na filmie Berga były w porządku. Lepsze byłyby w 4DX, ale ja nic nie mówię.
I zaczyna się impreza, nadal w Kinotece. Zajmujemy tę samą kanapę co rok temu, kradniemy kilka stolików dla siebie, i siedzimy w 12 osób. Nikt z nas nie słyszy więcej niż jednej innej osoby. Muzyki nie słychać. Po jakimś czasie redakcja stwierdza, że zaprosi wszystkich, i przedstawiają swoich członków. Ich też nikt nie słyszy. Potem są konkursy. Ludzie narzekają, że ledwo ich słychać, i żeby się nie przenieśli, ale ich nie było słychać, więc zostało jak jest.
Konkursy. Drugie pytanie brzmiało: "Kto oprócz Chrisa Pratta z obsady nowej wersji Siedmiu wspaniałych pojawia się w uniwersum Marvela?". I nikt nie wiedział. Nawet nie żartował, krzycząc: "Andrzej Wajda". Była cisza przez dwie sekundy. Do teraz dziwię się, że mogłem bez pośpiechu zlitować się i udzielić odpowiedzi. Teraz muszę tylko pamiętać by przy odbieraniu nagród zapytać za rok, czy mogę się zamienić. Bo zazwyczaj wygrane na tych konkursach to są takie ekskluzywne podkładki pod piwo, ale jednak można wygrać "Batman v Superman" albo "Civil War". A ja wziąłem "Ojcowie i córki", jakiś gniot w którym występuje Russel Crowe. Umarłem ze śmiechu jak zobaczyłem ten film. Ale wszystko dobrze się skończyło, bo oddałem film kelnerce i się uśmiechnęła dzięki temu. Kosmos jest teraz lepszym miejscem. Poza tym można było wygrać "Most szpiegów" na BR, drugi sezon "The Knick", "Seria Niezgodna: Wierna" i inne. Wbrew oczekiwaniom, nikt nie wygrał "Smoleńska". Byli tacy co wygrywali wszystkie nagrody. Sam zadowoliłem się jednym tytułem, dla satysfakcji. I tak bym go nie rozpakował, tak jak nie rozpakowałem wygranych sprzed czterech lat.
"Tak uroczo wyglądaliście, że musiałam cyknąć fotkę :)". Podziękowałem. |
Kilka osób tańczyło do jakieś skromnej playlisty puszczanej z laptopa, ale większość piła tanie wino, piwo i oryginalną kolę, i gadało o życiu i śmierci. Ja już myślę tylko o swoim nowym scenariuszu, więc gadam ze wszystkimi o miłości i jej różnych aspektach. Obyście wszyscy znaleźli szczęście. To była moja piąta edycja Offline i zawsze wychodziłem przed końcem - chociaż raz byłem naprawdę blisko. Tym razem jednak zamykali wszystko absurdalnie wcześnie o 3:30. Na szczęście zostaliśmy na koniec uwiedzeni przez barmankę, która tanecznym krokiem doprowadziła do tego, że melanż wydłużył się ponad siły wielu ludzi. Sam opuściłem grupę o 5 rano sądząc, że wszystko zmierza już tylko do odwlekanego końca, a tutaj następnego (czyli tego samego, tylko trochę później) dnia dowiaduję się, że niektórzy imprezowali do 9 rano... I dłużej.
Kurwa, kocham was.
W sumie przydałoby zacząć organizować takie zjazdy co miesiąc na własną rękę. Nie wszyscy by się zjawiali co miesiąc, ale to nie jest istotne. Na weekend zawsze się znajdzie grupa pięciu osób, które chętnie przyjadą do jakiegoś miasta na film w kinie i siedzenia w barze do rana. Teraz w październiku wpadnę na weekend do Torunia na Tofifest, w listopadzie wrócę do Warszawy na weekend, by obejrzeć Pięć Smaków... A potem się zobaczy. Jeśli zajrzycie do komentarzy to zobaczycie, że na wiosnę najprawdopodobniej zrobimy prawdziwe wakacje w domku nad jeziorem. I będziemy się mordować.
PS. Grzegorz ("Piq") zrobił własną reakcję. Warto zajrzeć, bo chłop pamięta co piliśmy i o czym gadaliśmy. To się nie dodaje, ale taka jest rzeczywistość.
PS. Grzegorz ("Piq") zrobił własną reakcję. Warto zajrzeć, bo chłop pamięta co piliśmy i o czym gadaliśmy. To się nie dodaje, ale taka jest rzeczywistość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz