czwartek, 24 stycznia 2013

LES MIS NĘDZNICY

Musical & Historical Drama & niezamierzona komedia, 2012


Znajomy wygrał dwie wejściówki na przedpremierowy pokaz w połowie grudnia. Miał iść z dziewczyną, ale ta była niedostępna, zamiast tego powiedziała: "To idź z Garretem". To poszedł. Pozdrawiam Kasię.
Na początek - nie wiedziałem o filmie nic. Spodziewałem się musicalu, ale nie totalnego. Ku mojemu zaskoczeniu jednak, wszyscy tu wszystko śpiewają. Krótko, z początku zachowywałem się jak murzyn w operze z "Nietykalnych". Śmiałem się, widząc Jackmana i Crowe'a stojących naprzeciw siebie,  śpiewających z totalną powagą. To jest poza moją percepcją, dramat śpiewany. Tego nie umiem wziąć na poważnie, i chyba się nie da. Gdy jest komedia, albo inna lekka konwencja, mogę jeszcze tą umowność zaakceptować. Ale tu jest dramat na każdym poziomie, od upokorzenia przez śmierć i niewolnictwo. Niema nic niepoważnego, poza tym śpiewaniem. I przez to zamienia się w komedię. W scenie gdy Crowe chadza po dachu i śpiewa w ciemną noc, ktoś z mieszkańców powinien wstać i krzyknąć na niego, by poszedł spać. Bardzo się zdziwiłem, gdy tego nie dostałem.


Ale tak poza tym, to "Les Mis" są filmem w którym bardzo dużo rzeczy poszło źle i będę tu raczej pisał o nich. Poczynając na historii - jest słaba. Zaczynamy z więźniem który pracował niewolniczo przez ostatnie 19 lat za kradzież bułki. Jak to się stało, że za coś tak drobnego dostał tak wysoką karę? Nieczytałeś książki, nie wiesz. Teraz jest wolny, ale nikt niechce zatrudnić więźnia. Więc zrywa z przeszłością i postanawia zostać kimś. I zostaje. Koniec filmu? Nie, to dopiero pierwsze 5 minut. I nie wiadomo, jak tego dokonał. Przeskakujemy o 8 lat do przodu, bo po co to wyjaśnić. Więc jest już kimś, ma biznes i zatrudnia ludzi. Jedna z jego pracownic zostaje wydalona a jedyną opcją dla niej pozostaje prostytuowanie się. Więc jej pomaga, ale za późno. Więc pomaga jej córce. Ale jest jeszcze ten strażnik który ściga bohatera - i przyzwyczajcie się do tego, bo on w cudowny sposób będzie trafiać na bohatera przez cały film - podobnie jak masa innych postaci. Nikt o zdrowych zmysłach nie da rady zaakceptować takiej liczby przypadków. Dalej nie będę pisał bo pewnie zorientowaliście się, że nie ma tu czegoś w rodzaju wstępu. Całość jest strasznie rwana, niezgrabnie połączono kilka wątków w skutek czego po godzinie seansu nie pamiętałem ani też nie musiałem pamiętać o czym ten film był na początku.

Relacje między bohaterami nie istnieją, sami bohaterowie bardzo często są też plastikowi. Jest tu dziewczyna czująca miłość, rozumiejąca przez to, że ona go kocha więc on ma z nią być mimo że on do niej nic nie czuje... Ale nazywa się to miłością. A po tym umiera i zostawia po sobie tylko pytanie "Co ona w tym filmie robiła?". Była na ekranie przez 5 minut z czego 4:30 to śpiewała o swojej głupocie. Super. Trzeba to przyspieszyć - większość postaci jest niezapamiętywalnych a ich decyzje często są niezrozumiałe. Cosette jest w zasadzie przedmiotem którym się nikt nie interesuje. Ojciec dowie się, że ktoś ją kocha to nawet jej nie zapyta o zdanie tylko pobiegnie i przyprowadzi gacha, a reszta zrobi się sama.


W gigantycznym skrócie: montaż dźwięku nie istnieje. Nie ma tu dźwięków otoczenia, skrzypiącej podłogi, wiatru, czegokolwiek i poza nielicznymi wyjątkami jak dźwięki wystrzałów brzmi tu po prostu cisza. Są piosenki, jest muzyka, ale ludzie poruszają się jakby byli w próżni, to strasznie dziwne. Montaż jest katastrofalny, po upłynięciu godziny film zalicza niesamowite przyspieszenie kończące się tym, że po zmianie sceny daje się widzowi jedną sekundę by ten zorientował się, gdzie ta scena się rozgrywa, i zaraz potem zrobić zbliżenie na aktora gdy ten zacznie śpiewać. Wielkie sekwencje, sceny zbiorowe z setkami ludzi, kręcone z ręki w żywiołowy, dynamiczny sposób, trwające 5 minut skrócono do 30 sekund w montażu, w skutek czego nie da się po prostu docenić ogromu scenografii czy wysiłku, bo się tego nie dostrzeże.

Nawet piosenki są tylko poprawne, przez większość czasu słyszałem bardzo podobną melodię i przez pół filmu przygotowywałem się na to, że zaraz usłyszę "One Day". Aktorzy na wokalu ogólnie to spisali się przyzwoicie, taki Hugh Jackman i wielu innych dali radę, inni z kolei śpiewali bez melodii albo w piszczący sposób. Film był najlepszy wtedy gdy usiadł na tyłku i patrzył się na aktora śpiewającego swoją smutną piosenkę. Gdy taki moment przypadł Anne Hathaway, to wszystko przestało się liczyć. Nie trzeba było tych kostiumów, makijaży, greenscreenów, mnóstwa statystów i budżetu liczącego na oko 160 milionów. Ale gdy z kolei film to wykorzystywał, wtedy też było dobrze. Ale zrobił to jakieś 3 razy na film. Tylko tyle razy zobaczyłem wielkie, masywne najazdy kamery i tysiące ludzi w kadrze. Cała reszta filmu utoneła we wspomnianym montażu przez który naraz widziało się maksymalnie kilka osób podczas gdy w scenie uczestniczyły setki. Ale jak wspomniałem - są te ciche momenty. Jest scenografia, makijaż (Jackman jako niewolnik niszczy wszechświat), piosenek słucha się bez bólu. Film ciągnie się strasznie nawet mimo tego montażu skracającego zakończenie z 50 minut do 4.

Jako fan dobrej opowieści nie miałem tu czego szukać. Piosenki były przyzwoite, również pod względem wykonania. Ale wiecie co? Miło wspominam całość. Podziwiam ogrom tego wszystkiego, gigantyczną dekoracje i rozmach... Rzadko takie kino powstaje, tak naprawdę ostatnim był "Titanic". Więc nawet jeśli do kina się nie wybierzecie, to zachęcam do obejrzenia kilku fragmentów na YouTube, lub sięgnięcia po wersję reżyserką jeśli kiedyś wyjdzie. Sam na pewno tak zrobię.


4/10.
http://rateyourmusic.com/film/les_miserables_f12/
Morał jest taki, że trzeba rozkraść kościoły i oddać złoto do produktywnych ludzi którzy stworzą miejsca pracy i wtedy będzie już ok, dobrze zrozumiałem?

1 komentarz:

  1. Prześpiewany ale ładny. Dałem 5/10 bo choć nudny to dzięki niemu "Do you hear the peoples sing..." zdominowało moją playlistę ;p

    OdpowiedzUsuń