piątek, 9 stycznia 2015

"Whiplash" to film o miłości do człowieka


Stoisz w swoim pokoju który dzieliłeś z bratem przez pierwsze 14 lat swojego życia, tylko tym razem jest ono puste. Pod nogami masz deski, czujesz ich zapach. Zawiąż opaskę na oczach i kręć się w miejscu. Gdy stracisz panowanie nad kolanami, udaj się w stronę okna, bez wiedzy jak wysoko jesteś ani który kierunek powinieneś obrać.

Lecisz.

Masz tylko jedną przeszłość by zdecydować, czemu to zrobiłeś. Nadać znaczenie wydarzeniu, które jest bez sensu. Dla innych. Inaczej zginiesz.

Ale lądujesz bez szwanku, miękko i bez pamięci paniki, która wypełniła twoje oczy podczas reszty twojego poprzedniego życia.

Zrób to. Wyląduj.


Tak. Dokładnie. Rano myślę, jak tu zdobyć nowych czytelników, a wieczorem stwierdzam, że zacznę pisać o filmie od poematu... albo do czego to powinno się klasyfikować. I tak znajdzie się jakiś łoś, który nazwie mój tekst recenzją. Założę się o kilogram marchewek.

Dobra, a więc "Whiplash"
Czyli uderzenia bata, skręcenie karku lub kawałek Metalliki. Jest w tej produkcji kilka scen wartych uwagi, niektóre z nich można przywołać bez obawy przed spoilerami. Jedną z nich jest scena, którą udostępniono w Internecie jako materiał promocyjny z komentarzem reżysera. Ta scena jest pierwszą w filmie. Nie ma żadnego innego wstępu, nie wymienia się nazwisk, niczego nie uzasadnia - czemu bohater gra, gdzie dorastał, ile ma lat... Nie było takiej potrzeby, wszystkie podstawy podane są w tej krótkiej scenie. Temat, bohaterowie, relacja, muzyka, wszystko. Nie ma czasu, ten film się śpieszy, musi wykorzystać każdą minutę jaką tylko ma. Czyste kino pozbawione nienaturalnych dialogów.

Inną sceną jest spotkanie rodzinne Andrew. 
Niby nic, zwykły posiłek umieszczony gdzieś w pierwszym lub drugim akcie i nie ma żadnej wartości dramaturgicznej. Bohater nie podejmuje po niej nowych decyzji, a jednak to istotna chwila w której widz poznaje tę postać. Widzi, jak ten opowiada co osiągnął a jego najbliżsi mówią tylko: "Tak? To fajnie." Nie rozumieją skali tego sukcesu, jazzu, perkusji. Andrew stara się, by zrozumieli, zaczyna się chwalić, że bycie w tej grupie to jak finał Mundialu. W odpowiedzi słyszy: "Ale to muzyka. Ocenia się ją subiektywnie, prawda?" Ta jedna scena wyjaśnia całą sylwetkę głównego bohatera i odpowiada na wszystkie pytania, jakie widz mógłby mieć na jego temat. I pamiętałem odpowiedzi jakie wtedy dostałem, aż do końca seansu.




Najważniejszy jest finał. 
Wtedy dojdzie do rzadkiego w ostatnich czasach punktu kulminacyjnego - a co jeszcze rzadsze, odbędzie się on prawie bez słów. I zrozumiałem wtedy, że "Whiplash" to film o miłości. Dwoje ludzi zaczyna się rozumieć, nienawiść się kończy, dosłownie wyparowuje z tego świata, zaczyna się dążenie do celu, który oboje potrafią zrozumieć i dostrzec, jak wielka chwała za nim stoi. To absolutne przeciwieństwo kina chwalącego zadowolenie ze zwyczajności. To film opowiadający o wielkości. Tworzy postaci dążące do niej i te, które potrafią ją podziwiać. Bez wstydu i bagażu przykrych doświadczeń, wylewa pogardę na miernotę i krzyczy na człowieka, wymagając od niego nie niemożliwego - ale właśnie możliwego. Tylko trzeba na to zapracować.

"Whiplash" to opowieść nieczęsto spotykana. 
Tu bohaterowie rzeczywiście działają, pracują by coś stworzyć. Coś wymiernego i rzeczywistego. Główny bohater poci się, a jego ręce opadają z sił, ręce krwawią... i tak właśnie powinno być. Im więcej o tym myślę, tym więcej widzę, że "Whiplash" to wielkie przeciwieństwo dotychczasowego kina. Kino w końcu nauczyło się kochać człowieka. Szanować go. Rozumieć.

"Ale to muzyka. Ocenia się ją subiektywnie, prawda?" Utkwił mi w pamięci ten tekst. Czy można nauczyć się pisać do perfekcji? Albo ogólnie: tworzyć? Po obejrzeniu tej produkcji chce się poznać swoje granice. Tylko czy to jest możliwe? Czy powyższy poemat, który napisałem bez zastanowienia w minutę a potem prawie w ogóle go nie poprawiałem, jest jakąś granicą? Czy o czymś świadczy? Co to w ogóle jest? Nazywam to poematem, ale tak w sumie to nie wiem, do czego to zakwalifikować.

To nie jest film o jazzie
Nie trzeba go znać lub rozumieć, by móc cieszyć się z seansu. Paradoksalnie, jedyna negatywna recenzja jaką czytałem pochodzi od człowieka który twierdzi, że sam "Whiplash" jazzu nie rozumie (bo ta muzyka to nauka techniki i własne kompozycje a nie perfekcyjne covery). Ja sam słucham mało tego gatunku, lubię "Blue Train" i Charlesa Mingusa, poza tym zostaję żółtodziobem słuchającym rocka. Ale to przecież dzieło sztuki. Możecie powiedzieć, że jest o tym, o czym tylko powiecie, że jest. Nawet jeśli powiecie, że chodzi tu tylko po pojedynek charakterów, albo że to kino rozrywkowe. Jednak, jak w przypadku większości każdej sztuki, takie uwagi więcej powiedzą o was niż o samym dziele.

Chyba jednak wyszła mi z tego recenzja. Chociaż nie ma tu opisu fabuły, ale o niej piszą wszyscy inni. Mam wrażenie, że wszyscy inni piszą w ogóle to samo. A nawet jeśli nie wiecie, jak wygląda historia w "Whiplash" - tym nawet lepiej. Ja tak lubię.
8+/10

8 komentarzy:

  1. Daniel Muszyński9 stycznia 2015 14:49

    Widziałem to wczoraj i właściwe zaraz po seansie sobie pomyślałem, żeby reckę jakąś o tym sklecić. Ale ja to w sumie mam tak, że wolę pisać po dłuższym okresie dygestii, przemyśleń i łowienia nowinek o danym dziele, a nie tak na świeżaka. Ale mogę tutaj rzucić parę szybkich przemyśleń na gorąco.

    Wydają mi się, że film może być trochę kontrowersyjny. Kojarzył mi się z Black Swanem Aronofskiego, tylko że Whiplash to taka uber-macho, męska, konserwatywna wersja Black Swana. Tam mamy baletnicę, młodą i z początku, pozornie, naiwną, która poświęca swoją poczytalność, burzy samą siebie i buduję się na nowo jako idealną, ostateczną baletnicę-artystkę. Tutaj mamy właściwie to samo, ale Miles Teller nie popada w obłęd, tylko podaje się świadomie mentalnemu i fizycznemu maltretowaniu i psycho-gierkom, które mają go zdekonstruować i poskładać na nowo jako uber-jazzmana. I w obu przypadkach bohaterom udaje się osiągnąć zamierzony cel. Ogólnie to wolę Whiplasha, bo bardziej wierzę w osiągnięcie czegoś poprzez ciężką pracę, niż bycie wariatem. Ale wyraźnie widać, że film jeździ sobie po byciu miłym, dbaniu o innych itd. Kiedy Teller, opromieniony Boską chwałą, czesze, w artystycznej ekstazie, mega-solo na swoim drum kicie widzimy jak zza uchylonych drzwi spogląda na niego, porażony, Paul Reiser - miły nieudacznik, który dbał i wychowywał swojego syna z miłością, i który ostatecznie nie rozumie i nigdy nie osiągnie czegoś takiego jak on. A tymczasem na scenie stoi J.K. Simmons - druga figura ojcowska Tellera, obdarzona diametralnie odmiennym, w stosunku do Reiser, podejściem do swojego pupila. Bardzo powerful image, zwłaszcza jak człowiek uświadomi sobie, który ze stylów wychowawczych okazał się lepszy dla bohatera filmu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Odniosę się do ostatniego zdania. Warto pamiętać, że psycho-gierki nie były tylko sadystycznym dręczeniem, a wynikały z miłości do człowieka i wiary, że nie jest mu przeznaczone brzdąkanie na perkusji jakby ta była trójkątem. Flatcher uważał, że powinien robić rzeczy wielkie, i to stało się jednak jego obsesją. Przeszedł na tę ciemną stronę i był w stanie niszczyć ludzi, uczył przez nienawiść. A "Whiplash" niebezpiecznie blisko stoi obok stanowiska, jakoby taka nauka była właściwą drogą.


    Ale lubię myśleć, że po finale obaj bohaterowie zmienili się kompletnie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Daniel Muszyński9 stycznia 2015 17:46

    "Warto pamiętać, że psycho-gierki nie były tylko sadystycznym dręczeniem, a wynikały z miłości do człowieka i wiary, że nie jest mu przeznaczone brzdąkanie na perkusji jakby ta była trójkątem."

    Chodzi ci o tą scenę w barze, kiedy Fletcher tłumaczy Andrzejowi jaki cel przyświeca jego metodom? Bo mi się wydaje, że nie można jej wierzyć. Każde takie uczłowieczenie Fletchera (w tym też i to) jest wstępem do kolejnej psycho-gierki. Ja w tym podziwie, który pojawia się u Fletchera na końcu filmu, widzę coś z takiego starego modelu ojcostwa (dzisiaj raczej patologicznego), kiedy patriarcha gnębi syna w celu wykrzesania z niego prawdziwej męskości i okazuje mu jako taki szacunek kiedy widzi, że ta metoda się sprawdza. Albo całkiem inaczej, szacunek Fletchera jest dla sztuki i spektaklu, który ogląda, a nie dla osoby, która go tworzy. Wg. mnie Andrzej skończy tak jak ten trębacz (były uczeń Fletchera), który się powiesił. A Fletcher będzie dalej robił swoje, może w jakiejś innej szkole.

    Ale to nie znaczy, że uważam że film jest zły, czy coś takiego. To mocne kino. Warto obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie, ta scena autentycznie jest fałszywa. W filmie, który tak wyraźnie stawia na obraz, tu nagle postać mówi o sobie wszystko? To albo błąd albo zamierzony fałsz w konstrukcji opowieści. I na szczęście okazał się tym drugim.


    Chodzi mi raczej o całokształt. O całe zachowanie w finale, kiedy odkrywa wszystkie karty i otwarcie niszczy by potem przegrać z radością.


    Ale to tylko detale. Nie ma jednak wyraźnego znaku, jak to się potem potoczyło i wszelkie dywagacje sprowadzają się do "Ja chcę..." :)

    OdpowiedzUsuń
  5. obie postaci strasznie aronofskie...pasja, ambicje, uparte dążenie do celu na granicy obłędu

    OdpowiedzUsuń
  6. To samo można powiedzieć o Interstellar ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Czyli, że co? Że jest o miłości do człowieka? Nie gadaj mi tu, że przeczytałeś z całej notatki tylko tytuł? :(

    OdpowiedzUsuń
  8. Odniosłem się tylko do tytułu. Notatka przeczytana cała!

    OdpowiedzUsuń