piątek, 11 lipca 2014

(felieton) Top 5 minusów w "Harry Potter i Insygnia Śmierci, part 2"


Uwielbiam ten film, obie części po trochu z tych samych jak i innych powodów. Na samym końcu tej długiej kinowej przygody dostałem obraz, który mnie kompletnie usatysfakcjonował, ładował moją wewnętrzną energię, natychmiast po skończeniu seansu chciałem kupować bilet na kolejny... Więcej, ta ekranizacja przeszła moje oczekiwania, wiele dodając i zmieniając. Finał jest bardziej dynamiczny, bohaterowie mądrzejsi, nastrój zahaczający o psychodeliczne klimaty... Było tak dobrze, że aż czułem szczęście oglądając go.

Co nie zmienia faktu, że tu i tam nie znalazł się błąd lub minus. :)




Miejsce 5: Brak ruchomych schodów w Hogwarcie.

Dziwne, prawda? Kilka seansów zajęło mi w ogóle by to zauważyć. Z jednej strony, to plus, bo więcej jest prawdziwych dekoracji, zresztą tutaj pokazali chyba tylko schody prowadzące do Wielkiej Sali oraz wieży astronomicznej, a te faktycznie się nie ruszały. Z drugiej... trochę magii uleciało z tego miejsca, nie uważacie? Tej dziecinnej, gdy razem z bohaterami pierwszy raz zobaczyliście to miejsce. To było jego częścią, podobnie jak ruchome fotografie i żywe postaci na obrazach.
Sekretnych przejść też brak, ale to tyczy się wszystkich filmów.



Miejsce 4: Brak wersji rozszerzonej.

Pełnej, reżyserskiej, jakkolwiek to nazwać - taka musi w końcu powstać. Nie chodzi mi (wyłącznie) o wydanie "Insygniów śmierci" jako jeden film trwający 5 godzin, ale o dodanie scen wyciętych. W przypadku wersji kinowej można to zrozumieć, bo te filmy i tak były całkiem długie, ale potem? Dajcie spokój. Chcę takich "Insygniów śmierci", gdzie będzie choćby scena pożegnania Dudleya z Harrym. Idźcie na YouTube'a i sami zobaczcie, jak wiele ona dodaje. Jedyny problem w tym, że często nie są one należycie edytowane, więc obok domu Dursleyów jest wielka zielona ściana. Taka więc moja prośba/zarzut - ten jeden akurat można jeszcze naprawić. Fani połkną wszystko, a na dodatek będą zadowoleni.



Miejsce 3: Czarny pomagier Malfoya.

Miał dwóch białych przybocznych ochroniarzy, Crabbe'a i Goyle'a, a w siódmej części jeden zmienił kolor skóry. Zmiana aktora była związana bodaj  z jego problemami prawnymi (posiadanie narkotyków), ale dajcie spokój. Wiem, to nie są ważne postaci, są tylko tłem dla Malfoya, potem się tylko wspomni, że ich ojcowie to śmierciożercy, i nie pełnią jakiekolwiek roli w fabule... Ponoć ten czarny to nawet nie jest Crabbe, tylko jakaś inna postać. Cholernie dziwne zagranie, bo skoro nie mogli skorzystać z tego aktora to mogli również zrezygnować z postaci, a w scenie w Pokoju Życzeń Malfoy mógł pójść tylko z jednym przybocznym. Proste.



Miejsce 2: Wiele dziwnych momentów z udziałem postaci, które tylko czytelnik zna.

Gdy Charlie mówi o śmierci Szalonokiego, gdy Snape w Wielkiej Sali celuje do Harry'ego i nagle parę osób staje przed nim murem, gdy potem próbują jakoś się ufortyfikować przed wielką bitwą i gadają między sobą... Dziwne sceny. Niezręczne, jakby nie wiedzieli, jak sceny z książki przenieść na ekran. To z jednej strony nie jest wina wyłącznie tego jednego filmu - to przede wszystkim ciężar wcześniejszych części, które olały wiele kwestii, jak przedstawienie nowych postaci lub relacje między nimi. Z drugiej strony wiele z tego ciężaru pochodzi z produkcji wyreżyserowanych przez Yatesa, tego samego który nakręcił "Insygnia...".

Nie ma więc tutaj wątku Lupin i Tonks - widz nic o nich nie wie, ani nie jest tym zainteresowany na obecnym etapie historii. Motyw dziecka wilkołaka? A po co? Cholera, brak tu w ogóle wątku, że będą mieli dziecko. Co za tym idzie, brak rozmowy Harry'ego  z Lupinem, gdy ten drugi oferuje trojgu pomoc w ich odysei, a młody go opierdala, że w ogóle się nie zmienił od 20 lat, gdy to latał z jego ojcem i szukał kłopotów w szkole, a teraz ucieka przed odpowiedzialnością wychowywania dziecka. Ta, wyobrażasz sobie coś takiego w filmie? Widz byłby zagubiony, skąd to się wzięło? I przez to większość takich scen umknęła. Newell reżyseruje "Czarę ognia", więc do piachu leci wątek walki o wolność skrzatów domowych, co skutkuje poleceniem do piachu opowieści Stworka w części siódmej, o genezie jego zgryzoty. A to również bardzo dobra historia, i wiele uzupełnia w tym uniwersum. Bez tego skrzat jest... po prostu niemiły. Niebardzo w duchu książki.

Zapewne z tego powodu do "armii" obrońców w finalnej bitwie o Hogwart dołączyła Molly Weasley. Chory pomysł, kurę domową używającą zaklęć do zmywania połączyć ze sceną pojedynką z Belatrix, która torturowała rodziców Neville'a do utraty zmysłów, i siedziała prawie dwie dekady w Azkabanie. Ale uszło to twórcom na sucho, bo było śmiesznie. Oraz widz ją znał, więc było ciekawiej, niż gdyby dać tu kogoś z wielu członków Zakonu Feniksa, razem będących na ekranie z 10 sekund przez 4 filmy.

To się tyczy również scen śmierci. Są pokazane jako potwierdzenie zgodności z książką, zamiast samodzielne momenty, mające wywołać u oglądającego konkretne emocje - poza potwierdzeniem, że ten jest na wojnie. Nie wiem ile seansów zajęło mi dostrzeżenie, że Grayback na moście nie zagryzł jakiejś przypadkowej dziewczyny, tylko Romildę Vane. Taaa, widzów guzik to obchodzi, ale czytelnicy już coś tam kojarzą.



Miejsce 1: Przemilczenie historii Dumbledore'a.

Mogę wymieniać i wymieniać, co usunięto z książki, ale generalnie - efekt końcowy daje radę. Do czasu, gdy film się kończy, a widz nie dostaje żadnych odpowiedzi w tym jednym segmencie. Los brata Syriusza i cała reszta tego, co wycięto - tu nie ma sprawy, nie zadawano pytań, nie trzeba było więc odpowiadać na nic. Ale w "Insygniach..." wyraźnie stawia się sprawę: "Myślisz, że znałeś Dumbledore'a? Guzik prawda, on miał przeszłość!". I trzeba przeczytać książkę, by ją poznać. Przez większość seansu jestem omamiony do tego stopnia, że mogę skandować, że ekranizacja jest nawet lepsza niż oryginał, który w zasadzie można przeczytać tylko z ciekawości. Ale gdy dochodzi co do czego, to trzeźwieję i przypominam sobie, że człowiek który tylko oglądał to zna cień historii Harry'ego Pottera. Na koniec już nie mam wątpliwości i mówię: "Nie poznałeś historii Dumbledore'a. Tracisz coś istotnego. Mogę ci nawet znaleźć ten właściwy fragment, byś nie musiał się przebijać przez ponad 700 stron, ale... po prostu to zrób".

Domyślam się, że to kwestia odpowiedniego tempa. Brat Albusa zaczyna o tym opowiadać pomiędzy dwoma bardzo newralgicznymi momentami, i nie bardzo wiadomo jak znaleźli na to czas w książce (praktycznie prowadzą rozmowę pod ostrzałem), ale w filmie wycięcie mimo wszystko jest dobre dla oka. Krótki postój, parę szybkich dialogów i od razu powrót do akcji. Dlatego mogli to przełożyć do scena na dworcu King's Cross. Harry sam mógł zadać to pytanie i usłyszeć wszystko. W książce zresztą tam ten wątek wraca, i dużo o tym rozmawiają. Gdy oglądam film, czuję pewną niezręczność, jakby chcieli przejść do tego tematu, ale cały czas ktoś ich upominał zza kadru: "Nie, nie możecie, TEN Harry o tym nie wie, nie zaczynajcie... Nie. Serio. Nie mów. Dam ci co chcesz, tylko nie zaczynajcie...". W efekcie cała ta scena wydaje się jakby pusta, w gruncie rzeczy niepotrzebna. Takie otoczenie, takie budowanie napięcia, a powiedzieli sobie kilka w zasadzie oczywistych kwestii i rozeszli w swoje strony.

Nie, to nie jest ten moment, gdy stary dyrektor wychodzi z szafy. To w ogóle nie pojawia się w książkach, coś jak imię brata Jacoba nie pojawia się w "Lost". Ta historia to po prostu ważny składnik tej opowieści o dojrzewaniu. Kolejny przykład na to, że wszystko miało jakiś początek, wszystko się zmienia, trzeba walczyć o wszystko, szczególnie o to, by w zwierciadle Ain Eingarp zobaczyć parę wełnianych skarpet. Harry uczył się tego i wielu innych rzeczy przez 7 części, a to była jedna z istotniejszych lekcji.


Cóż. Zarówno film jak i książkę traktuję jako całość, wzajemnie się uzupełniającą. I dla mnie żaden z tych minusów nie ma większego znaczenia. Bo przecież książka też ich trochę ma...

3 komentarze:

  1. Muszę napisać, że nie wdziałem żadnej części, za to czytałem pierwszy tom, i miałem wrażenie, że to kryminał z czarodziejami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O pierwszej części nie miałem takich myśli. Dla mnie "Kamień filozoficzny" to baśń dla dzieci opierająca się w jakiś stopniu na podróży bohatera, będącą fundamentem większej sagi.

      Za to druga część to już pełnoprawny kryminał :D Ludzie po całej szkole zostają spetryfikowani, nikt nie wie, kto to robi, Harry i przyjaciele prowadzą dochodzenie we własnym zakresie, na ścianach pojawiają się tajemnicze napisy a po jakimś czasie okazuje się, że może chodzić o sedno legendy liczące 1000 lat... Uwielbiam takie klimaty.

      Usuń
    2. Moja wiedza ogranicza się do pierwszego tomu, do tego czytałem go przed ekranizacjami, czyli bardzo dawno temu. Ale już wtedy pomyślałem sobie, że Agatha Christie napisałaby coś takiego, gdyby lubiła czarodziejów i magie.

      Usuń