niedziela, 21 września 2014

Frank (7/10)

Black Comedy, 2014


Chociaż tytuł się nie myli, i to Frank jest tu głównym bohaterem, widz poznaję fabułę z punktu widzenia Jona - młodego brytyjczyka, muzyka z głową pełną pomysłów grającego na klawiszach, który przypadkiem dostaje się do zespołu prezentującego alternatywny rock. Nazwę mają równie alternatywnie, aż sami nie wiedzą, jak się ją wymawia. Między poszczególnymi członkami są różne napięcia, jednak wszystko trzyma w kupie lider i wokalista imieniem Frank. Razem z Jonem lądują w małym domku na Irlandzkim odludziu, gdzie będą nagrywać płytę. Aż do skutku.

"Frank" mnie zainteresował po przeczytaniu recenzji pana Dębskiego, w której napisał: "okazał się filmem znaczącym dla mnie osobiście jako twórcy". I ma to zastosowanie również w moim przypadku, chociaż wciąż tak o sobie nie myślę. Produkcja Abrahamsona kupiła mnie już w czołówce, w której Jon chodzi ulicą i próbuje ułożyć piosenkę - chociaż wtedy myślałem, że po prostu wszędzie widzi jakąś inspirację, cały czas ma nowy pomysł, i nie umie nad nimi zapanować. A w pracy siedzi nad jakimś monotonnym zadaniem, myślami będąc nad tym, co akurat tworzy... Super. Po prostu super. Taki bohater to coś idealnego. W pewnym momencie słyszy on: "Zapewne zastanawiasz się, czemu nie możesz być Frankiem... Zrozum, Frank jest tylko jeden". Ktoś powinien mi to powiedzieć trzy lata temu. Jeśli więc coś tworzysz, myślisz cały czas nad tym czymś idąc ulicą - jest to film dla ciebie. Bez znaczenia, czy robisz to dla siebie, czy chcesz z tym coś więcej zrobić. A nawet - szczególnie wtedy.


Dobre w tym filmie jest to, że do samego końca nie wiedziałem, co właściwie oglądam. Jaki będzie morał? Są zwroty akcji, są momenty których się nie spodziewałem. Dla przykładu - Jon wcale nie był tym, za kogo go z początku brałem. On tylko chciał być artystą, miał warsztat, miał dobry głos, ale miał też gigantyczny problem ze stworzeniem czegoś. Zespół, do którego dołączył, wcale go nie lubi. Jedynie Frank jest dla niego miły, reszta go co najwyżej toleruje, a nawet pogardza nim. Jon jednak nic sobie z tego nie robi, próbuje dalej. Cały seans kombinowałem nad tym, jaki będzie finał, a teraz ledwo pamiętam co to było. Na pewno spodziewałem się, że Jon zabije Franka i przejmie jego twarz... Ale się myliłem.

Muzyka. Są sceny w których zespół gra, i są one naprawdę godne uwagi. Widać przede wszystkim, że twórcy znali się na tworzeniu piosenek, a wszyscy grającymi byli profesjonalistami. To z pewnością nie były dzikusy pełne arogancji, które nie wiedzą nic o kompozycji, bo nie muszą, ponieważ są "artystami". Jedynie grali mało popularny gatunek. Nie wiem, jak innym, ale ja ich polubiłem, i mógłbym słuchać poza ekranem, chociaż spora część uroku ich występów to właśnie reżyseria, montaż, taniec Franka... Nie ma ich wiele, ale właśnie do nich wracam. Szczególnie pierwsza próba nowej płyty mnie zachwyciła najbardziej. Niesamowicie intensywna, ze świetną muzyką. Trochę jak Swans, gdybym mógł w ich grze słyszeć coś ponad hałas. Albo Ataxia, gdyby używali w niej więcej elektroniki.

To specyficzna produkcja. Nie ma tu rozbudowanych relacji między członkami zespołu, perkusistka i gitarzysta nawet chyba nie dostali osobowości. Humor jest wyjątkowy, ale trudno "Franka" nazwać komedią lub dramatem, chociaż jest to poważna opowieść. Zakończenie dla większości będzie niesatysfakcjonujące - nic się nie zmieniło, Jon po prostu wychodzi z baru. Robi to jednak z głową pełną myśli - o tym, co tworzy artystę, czym jest akt tworzenia, po co to robić... a może nawet godzi się z tym, że nigdy jednym nie będzie? O tym jest ten film. Urywa się, by mieć ciąg dalszy w twojej głowie.

2 komentarze:

  1. Napisałeś że mógłbyś ich słuchać poza ekran i wtedy ja sobie pomyślałem dlaczego nie lubisz Swans... a potem sam napisałeś że podobne to do Swans. Hihi.

    Po wyjeździe bandu do Ameryki film się trochę popsuł. Do tego momentu czułem się zainspirowany przez Franka do tego by jutro z rana chwycić gitarę i napisać piosenkę o nitce wystającej z fotela.. a potem się zrobiło tak smutno i poważnie (jedynie "the most likeable song" Franka mnie rozyebało ;-)

    - goandrewgo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki był zamysł i plan na historię... mogło wyjść o wiele gorzej. Wszystkie te żenujące piosenki Jona, wyjazd, Frank w sukience i piosenka "Lalalala" było męczące nawet dla mnie, ale trudno. Zakończenie i piosenka o miłości mi to zrekompensowało.:)

      Usuń