niedziela, 1 marca 2015

"12 gniewnych ludzi" (5/10) Nudziłem się.


Nie wiem, w jakim stopniu dotyczy to samego filmu, ale koncept z ławą przysięgłych to skończony debilizm.Nie jestem nawet pewny, po co tam sędzia jest, i czemu to on ma najwyższy autorytet. Są adwokaci,prokuratorzy, fakty, przesłuchania, wszystko obiektywnie (w teorii, temat grania pod publikę na emocjach zostawię), a potem 12 przypadkowych ludzi może to mieć w dupie i robić co chce. Nawet skazać na śmierć, i tow przypadku niepodważalnej niewinności. Chyba o tym jest ten film, że system jest spierdolony? Tylko czemu robi to w ciągu pierwszych 6 sekund, by trwać potem kolejne półtorej godziny? Wystarczy przedstawić sam koncept takowej "sprawiedliwości" dowolnemu myślącemu i ten sam zrobi swoje, film mu nie jest potrzebny do tego. Lumet ma widzów za idiotów?

Powinni o tym uczyć w szkołach. Jak do takiego cyrku doszło. Domyślam się, że to miało łączyć klasę wyższą z niższą i średnią - uczeni dowodzą i trzymają władzę, ale to ci najprostsi muszą zostać przekonani o tym, że sprawiedliwość się dzieje. Ale czy to prawda? Powinni o tym uczyć w szkołach. Serio jestem zainteresowany. Szkoda, że "12 gniewnych ludzi" omija ten temat.

Dobra, teraz sam film. Podobał mi się sam początek, który następuje po kilku minutach. Słynne pierwsze ujęcie, przedstawiające wszystkich bohaterów - widzę tu kunszt i umysł reżyserski oraz aktorski. Nie mam siędo czego przyczepić, nawet Lubezki za kamerą zrobiłby tylko niewielką różnicę. Moment perfekcji. Potem coraz rzadziej widziałem podobny umysł. Jakby nagle twórcy zapomnieli, jak się robi filmy.


Taka podstawowa kwestia jak tempo. To niby jest trzymający w napięciu obraz, a ja zasnąłem w połowie (oglądałem w tv*). Ten film nie może się po ludzku zacząć. Przed słynnym pierwszym ujęciem jest całe intro,w którym sędzia nienaturalnie wykonuje wprowadzenie, instruując bohaterów, informując ich co robili przez ostatnie 5 dni i co zaraz będą robić. Ja bym im to powiedział przynajmniej tydzień wcześniej i zapytał o zgodę, ale ja nie umiem przecież pisać scenariuszy.

Następnie bohaterowie narzekają, że wałkowali to samo przez tyle dni, by zaraz potem samemu się nawzajem informować o detalach sprawy i wałkować ją w swoim zakresie kolejny raz. Zachowując się, jakby naprawdę nie było całego procesu, dostali jedynie teczkę z informacjami i teraz się bawią. A zaczęło się to bez żadnego wyraźnego powodu - ot, Henry Fonda stwierdził, że nie można tego zamknąć w kilka minut, bo żeby film był pełnometrażowy musi trwać przynajmniej 60 minut. Więc posiedźmy tu jeszcze godzinę. Zamiast przejść do rzeczy, i powiedzieć wyraźnie: "Ten element mi śmierdzi. Zastanówmy się nad nim". Nie, on siedzi i "E-e, 60 minut i już". Jako widz słuchałem tej przechujowej ekspozycji, autentycznie czułem się, jakbym słyszał 5 dni z rzędu to samo, byłem znudzony. Fonda dopiero po 30 minutach wyciągnąć nóż z kieszeni i przechodzi do konkretów.

Można to było zrobić naturalniej, z retrospekcjami uzupełnianymi wypowiedziami z offu. "Ale nie, w oryginale tak było to nie zmienimy. Jest jedność czasu i miejsca, trzymajmy się tego za wszelką cenę. Nawet poświęcając realizm. Zresztą jest tu kilka takich scen, w których bohaterowie po prostu zamierają w nienaturalnych pozycjach. Podejrzałem to u Kurosawy, u mnie też to zadziała..."

Problem z tempem jest nawet w detalach. Pierwsze głosowanie tytułowych Gniewnych. "Kto za?" i 11 podnosi ręce. I liczą: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11. "A kto przeciw?". Czego ten chłop się spodziewał? Że nikt nie podniesie? Że pięciu podniesie? Czemu po prostu nie zadać pytania, pokazać głosujących, i po 3 sekundach przewodniczący by powiedział: "11 za, 1 przeciw". Nie, zamiast tego minuta lania wody.A to i tak tylko wierzchołek góry, bo można urządzić całą "Drinking Game" ilekroć ZNOWU bohaterowie mówią to samo:

- Dobra, przejdźmy już do rzeczy.
- Niech ktoś coś powie.
- Nie mówię, że nie jest winny, mówię tylko, że to możliwe!
- Nie wiem.
- Ale gorąco.
- Mam dosyć, cały czas powtarzacie to samo w kółko!
- Zagłosujmy.
Plus bonusowa czysta ilekroć zostawiono włączoną kamerę rejestrującą aktorów mających przerwę między kolejnymi ujęciami. Gdyby ten film miał montażystę, trwałby najwyżej 30 minut.

Mam problem też z tym, że film jest dziwnie skonstruowany. Na początku zapewne chodziło o to, że system jest dziurawy. Adwokaci z urzędu nie przykładają się, przysięgłych nie obchodzi ludzie życie i mogą robić co chcą, itd. Dobra, to jest ok, chociaż sami twórcy nie wiedzą, po co o tym mówią, przez co sam widz nie wie co z tym zrobić, i wylatuje mu to drugim uchem następnego dnia po obejrzeniu. Gdzieś w połowie to zaczyna być o tym, że wszystko jest względne, nie wiadomo czym jest prawda, wszystko można podważyć albo skomentować "Zapewne skłamał", posługując się przy tym sztuczkami Sherlocka Holmesa. To już był po prostu stos bredni, i chyba nie o to miało na początku chodzić? Bo w sumie stanęło wszystko niebezpiecznie blisko granicy, po której twórcy już otwarcie by twierdzili, że prawdy nie da się dowieść i nie powinno być w ogóle sądów, bo każdy dowód może być "fałszywy" i niczego tak naprawdę nie można być pewnym... Chociaż domyślam się, że są tacy ludzie, którym taki morał bardzo się podoba, i chyba to tłumaczy taką popularność filmu. Ten etap przeplata się z właściwym dramatem sądowym, w którym robią coś związanego z fabułą, i faktycznie zastanawiają się nad dowodami. Nawet udaje się bez problemu zlokalizować argumenty w ich przekrzykiwaniu. To już całkiem interesujące fragmenty. Szkoda, że większość filmu nie ma z nim wiele wspólnego.

Jeszcze kwestia zakończenia. Byłoby dobrze, gdyby stanęło na tym 11 do 1, poszli do sędziego i powiedzieli,że trzeba zmienić przysięgłych. To byłoby dobre zakończenie dla takiego filmu, Henry Fonda odniósł sukces i wytrzymał presję. Wszystkie te aspekty "dziurawego systemu" wciąż znajdują sobie ujście, dochodzą do widza, a takie pół-otwarte zakończenie w sumie bardziej przemawia do wyobraźni. Zostaje z widzem na minutę, gdy ten zastanawia się, co teraz by mogło być.

Ale zamiast tego jest ten furiat drący zdjęcie syna, reszta wygląda jakby zamarła w bezruchu i go bez słowa oceniała. w rzeczywistości użyto statecznych fotosów bo prawdziwy aktorzy uciekli do domu bo nie wytrzymali głupoty tej sceny i trzeba było kombinować. Serio mam uwierzyć, że postać pragnęła śmierci jakiegoś młodego chłopa, bo był młody, a przez to kojarzył mu się z synem?! Bez sensu. To już kartony powodujące wypadek samochodowy i śmierć na miejscu są bardziej przekonujące. A nie są. I nigdy nie będą.


*to mój drugi seans, pierwszy raz oglądałem na polskiej premierze** w Iluzjonie, wersja z lektorem. Wtedy nie zasnąłem. To chyba był 2008 rok.

**tak. Pamiętacie czasy, gdy "12 gniewnych ludzi" nie dało się legalnie obejrzeć w Polsce? Nie było nawet wydania DVD. W tv nie leciał. Na filmwebie miał tylko 2,500 tysiąca głosów oraz miejsce w Top 50.

22 komentarze:

  1. Jak to w tv nie leciał? :P Pamiętam jak parę razy jednak go puszczali. Zresztą sam go kiedyś w tvp oglądałem jakoś po 23, jako gimnazjalista :P I mnie się bardzo podobało - mimo późnej pory, mimo wieku gimbazjalnego, mimo nie oglądania wtedy filmów nałogowo.

    OdpowiedzUsuń
  2. W TV pokazywany był nawet z polskim dubbingiem. Film jest rewelacyjny, owszem każdy jak chce to może go krytykować, ale w tym przypadku każda krytyka będzie wyglądać jak zwykłe czepialstwo i szukanie wad tam, gdzie ich nie ma.

    OdpowiedzUsuń
  3. To jakiego rodzaju problem miałbym zauważyć, by to nie było czepialstwo?

    OdpowiedzUsuń
  4. Chyba mamy troszkę inne podejście do kina (to mało powiedziane). Ja nie lubię oceniać filmu za to czym nie jest. "Ostatni seans filmowy" nie jest o filmach i choćbyś chciał, nie o nich zamierzał opowiedzieć reżyser. "12 gniewnych ludzi" nie miało bawić się w politykę i analizować skąd wziął się mechanizm ławy przysięgłych. Miał być za to koniecznie dziełem rozgrywającym się w jednym pokoju, bo takie założenie miał twórca, więc zdecydował się tego dokonać, nawet kosztem scenariusza, który 60 lat później ktoś zmiesza z błotem, mimo iż w momencie premiery wydał się rewolucyjny. Postawił na formę, uszczuplając trochę treść, ale gdyby nie jedność czasu i miejsca cały obraz straciłby wyjątkowość. Byłby kolejnym odcinkiem "Alfred Hitchcock przedstawia". W takiej formie jest tymczasem bardziej angażujący, konsekwentny i najzwyczajniej ciekawszy. Nie mówiąc już o tym, iż daje się wykazać aktorom.

    Obejrzyj kiedyś "Locke": moim zdaniem przykład na to, iż można z pomocą dobrego aktora i niezłego nastroju zrobić porządne kino dysponując... arcydebilnym scenariuszem. Choć możesz spojrzeć na to odwrotnie ("arcydebilny film marnujący starania aktora i zabijający klimat"), bo ja obecnie cenię sobie bardziej formę nad treść.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ale ja nie zarzucam filmowi, że nie opowiada o tym. Tak tylko o tym wspomniałem na początku, że chciałbym zgłębić ten temat.


    Mnie w tej formie nadal nie angażował, nudził i nadal nie był konsekwentny przez wiele baboli: nie przechodził do rzeczy, nagle zmieniał poetykę na sztuczki zapożyczone z Kurosawy i "Les Mis" Toma Hoopera itd. Forma nie jest usprawiedliwiona :(


    Wciąż się waham nad "Locke", jedni polecają inni nie, wszyscy tylko "polecają" bez konkretów. Tzn. jednych to trzymało w napięciu, innych nie. Jak chcesz formę to zobacz "Dentro", krótki metraż reżysera "Buried". Trwa z minutę :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Bo mówiąc o konkretach w "Locke", wydaje się człowiekowi, że spoileruje. Tak jakość dziwnie zrobili ten film, iż ciągle czuję, że cel podróży bohatera powinien być tajemnicą, mimo że jest znany po 10 minutach :/ Konkrety: kino gadane, dla wielbicieli nocnych przejażdżek, którzy nie lubią rozkładać scenariusza na części pierwsze, lecz wolą wierzyć w świat wykreowany przez reżysera.

    OdpowiedzUsuń
  7. Znaczy, nie oczekiwałem konkretów akurat teraz :) Lubię nocne przejażdżki. A świat wykreowany jest jednym z części scenariusza. Jednym z pierwszych nawet.

    OdpowiedzUsuń
  8. Zamotałem się: chodzi o to, że oglądając "Locke" trzeba sobie dopowiedzieć, iż wydarzenia przedstawione w filmie nie miałyby szans wydarzyć się na prawdę. Z tą wiarą odbiera się go lepiej :D

    OdpowiedzUsuń
  9. Na przykład, że jest czarno-biały, a powinien być kolorowy! (przepraszam, żart). Dla mnie to świetny film.

    OdpowiedzUsuń
  10. Daniel Muszyński2 marca 2015 08:46

    Ja się w sumie zgadzam. To nie jest zły film i i rozumiem, dlaczego się podoba. Ale jest strasznie łopatologiczny i pełen dwuwymiarowy karykatur, a nie postaci - jeden jest krzykaczem, drugi jest cichy i zamknięty w sobie, itp. Widać, że cała film i jego forma jest podporządkowany wyłożeniu tezy, która dzisiaj wydaje się dosyć oczywista i mało szokująca.

    "Nie wiem, w jakim stopniu dotyczy to samego filmu, ale koncept z ławą przysięgłych to skończony debilizm."

    Tutaj chyba cię twój randyzm ponosi :) Lumet nie dyskwalifikuje tego systemu tylko zwraca uwagę na jego problemy. Nie uważa, że ludzie siedzący w ławie przysięgłych nie mają prawa decydować o innych z powodu swoich zdolności intelektualnych i pozycji społecznej. Tylko że znajdując się w takiej sytuacji muszą wykazać się empatią, cierpliwością itd.

    OdpowiedzUsuń
  11. Zacytuję Franka Caprę, który powiedział "W robieniu filmów nie ma żadnych zasad. Są tylko grzechy. A grzechem głównym jest nuda". I mnie zawsze przekonuje argument jaki umieściłeś w tytule notki. Rozumiem, że ten film może nudzić. Jednak wg mnie pod względem filmowego języka, na który składają się scenariusz, aktorstwo, zdjęcia i montaż, jest to doskonała robota. Do tego ten duszny klimat, na mnie on zadziałał. Łopatologia może i jest, ale to dlatego, że chciano tutaj każdego z dwunastki dobrze scharakteryzować, żeby każdy miał odrębny charakter. I to się udało. Może i niektórzy wydają się przerysowani, ale wg mnie to mylne wrażenie. Ja jestem w stanie uwierzyć, że istnieją ignoranci, którym prywatne problemy przysłaniają właściwy osąd.

    OdpowiedzUsuń
  12. Akurat postaci sam bym nie oceniał negatywnie. Zakreślono kilku bohaterów na dosyć krótkim czasie trwania, wszyscy są jednak charakterystyczni, chociaż wynika to z aktorów którzy grają. Są wpadki, jak Henry Fonda grający Henry'ego Fondę, ale już przewodniczącego albo maklera wspominam bardzo miło.


    Randyzm mnie poniósł? Chyba nie do końca rozumiem. To wbrew zdrowemu rozsądkowi, by werdykt takiej grupki ludzi był ostateczny, nawet wbrew obiektywnym dowodom. O zasadach filozofii obiektywizmu nawet tu nie myślałem.:)

    OdpowiedzUsuń
  13. Ale nie chcesz się odnieść do moich uwag odnośnie choćby scenariusza i reżyserii, które ewidentnie miały wady?


    Przy tworzeniu filmów jest całe mnóstwo zasad, są tylko ruchome i zazwyczaj wymienne. Po kinie Capry to też widać.:) Nawet udało mu się nakręcić dokładnie ten sam film dwa razy, jeśli dokonał tego bez żadnych zasad to ja chcę wiedzieć, jak to zrobił.

    OdpowiedzUsuń
  14. Scenariusz jest konsekwentny i logiczny od początku do końca, mi tu grało wszystko jak należy, reżyser nie miał trudnego zadania, wystarczyło tylko by nie zepsuł scenariusza i nie zmarnował talentu aktorów. Montaż też bez zarzutu, bo film wyglądał jakby nakręcono go w ciągu jednego wieczora. To że zachowano zasadę jedności miejsca i czasu jest moim zdaniem mocną stroną i tego bym nie zmieniał.

    OdpowiedzUsuń
  15. Daniel Muszyński2 marca 2015 18:24

    Zakreślono ich w krótkim czasie, bo nie było wiele do zakreślania. Każdy ma ze dwie, trzy wyraziste cechy (ja bym powiedział odegrane bardziej karykaturalnie niż realistycznie) i te wszystkie ich cechy są wykorzystywane w przedstawieniu problematyki filmu. Z jednej strony to może imponować, że te charaktery się tak ładnie i ekonomicznie układają w intrygę filmu, ale nie da się zaprzeczyć, że są raczej płaskie.

    Może się mylę, ale obiektywiści chyba wierzą w poznanie obiektywnej rzeczywistości czy prawdy poprzez fakty. W filmie, o ile dobrze pamiętam, przysięgli nie skazują chłopaka, bo dowody nie są przekonywujące i nie są pewni co się wydarzyło. Czyli możesz to uznać za ich porażkę i krytykę tej instytucji. Nie odkryli prawdy. Nie udowodnili winny czy niewinny, ale Lumet przedstawia wydarzenia w filmie jako ich triumf. Nie zniszczyli potencjalnie niewinnej osoby i to dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  16. Miałem na myśli samą zasadę, nie pisałem odnośnie tej konkretnej sytuacji w filmie.

    OdpowiedzUsuń
  17. Trochę namieszałeś swoim tekstem, ale to dobrze! Dla mnie każda negatywna, ale uargumentowana wypowiedź zawsze budzi ciekawość. Jak miałbym czytać kolejną pełną zachwytów recenzję filmu Lumeta, to pewnie odpuściłbym, a tak przeczytałem i to z zainteresowaniem :)

    Skrytykować można każdy film, nawet te największe. Ja np: nigdy nie ukrywałem, że strasznie nudziłem się na całej serii "Władcy Pierścieni", "Ojcu Chrzestnym", nie wspominając o "8 i pół", bo to już była prawdziwa katorga!

    Pozdrawiam :)

    ^^
    http://sieniemovie.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  18. O tak, w pełni rozumiem, czemu można się nudzić na "Władcy...".


    Sam się sobie czasem dziwię, że wciąż chce mi się to oglądać... Kolejny raz...

    OdpowiedzUsuń
  19. Abstrahując od samego filmu, poziom Twoich rozważań na temat amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości jest porażający. Ale już na filmwebie miałeś wybujałe ego i uważałeś, że Twoja opinia na jakiś temat daje Ci podstawy do insynuacji, że wszyscy wokół (z odmiennym zdaniem) są idiotami. Sam mam masę zastrzeżeń do tego sytemu (jak i chyba każdego innego), ale żeby nazwać coś "skończonym debilizmem" i insynuować, że każda osoba myśląca musi się z tym zgodzić, fajnie by było trochę na ten temat poczytać, mieć jakieś podstawy do polemiki, argumenty. No ale Twój blog - Twoje prawo. Możesz nawet nawet napisać, że ziemia jest płaska i nie masz obowiązku tego argumentować. Więc hulaj dusza! Pewnie na swoim robię to samo ;)

    Fajnie natomiast, że odważnie krytykujesz filmy uznane za "święte". Choć akurat tutaj argumentacja w ogóle do mnie nie przemawia. Pytanie "Czego ten chłop się spodziewał?" kompletnie mnie "zniszczyło". Rzecz w tym, że pytanie "A kto przeciw?" jest formalnością, a nie "widzi mi się" tego "chłopa". Mógł niby tego nie mówić. Owszem, mógł też powiedzieć "yo, yo ziomale, czy uważacie, że ten sku*wysyn jest winny?". Ale tak się nie mówi, takie sytuacje nie mają miejsca. Podobnie zamawiając pizze zupełnie daremne jest mówienie "Dzień dobry, chciałbym zamówić pizzę" - przecież przyjmujący zamówienie doskonale wie, jaką mamy porę dnia i w jakim celu dzwonisz. Ale ludzie wypowiadają takie formalności, więc zawarcie ich w filmie jest naturalną koleją rzeczy, kiedy mamy do czynienia z realizmem i ciągłością miejsca czasu akcji. Czepianie ich się wydaje mi się śmieszne, chyba, że skrytykujemy całą konstrukcję filmu, ale wtedy jest to chyba złym przykładem jej słabych punktów.

    Sugestie odnośnie dziurawego systemu, tego, że niby "wszystko jest względne" i ciężko cokolwiek udowodnić nie wymagają żądnych instrukcji dla widza w stylu "co ma z tym zrobić".Tu nie chodzi o żadne likwidowanie sądów. Stosując Twoją retorykę "dowolnemu myślącemu" powinno wydać oczywiste, że należy zachować powściągliwość w ocenach, nie tylko w sądzie, zdawać sobie sprawę z ludzkiej omylności i z setek punktów wiedzenia na każdą sprawę. Banał, ale czasem żeby zrozumieć i wbić sobie do głowy najprostsze rzeczy, potrzebny jest dobitny przykład.

    Z recenzji bije też po oczach pytanie, które nigdy w prost nie padło: "po co powstał ten film"? Wydaje mi się, że tym samym celu, co każdy inny. Żeby reżyser sprzedał swoją wizję, opowiedział pewną historię i zarobił na widzach. Po to, żeby dostarczył rozrywki widzom, którym przypadkiem do gustu. Ot, powstał w tym samym celu, co "Władca pierścieni", "Siódma pieczęć" i "Plan 9 z kosmosu". Choć to tylko moja teoria, której argumentować mi się zwyczajnie nie chce :)


    Reasumując - cel obalenia powszechnie przypisywanej filmowi (jakiemukolwiek) wybitności szczytny, ale w tym przypadku realizację oceniałbym w najlepszym wypadku tak, jak Ty sam film ;)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  20. No cześć.

    Nie pisałem, że wszyscy którzy się ze mną nie zgadzają są debilami. Dopisałeś to sobie. I uargumentowałem to, dlaczego uważam ten system za debilny. Cytując samego siebie:

    "To wbrew zdrowemu rozsądkowi, by werdykt takiej grupki ludzi był ostateczny, nawet wbrew obiektywnym dowodom."



    Teraz za cały pierwszy akapit musisz z 5 razy przeprosić.:( Gdyby tylko przeprosiny byłyby dziś coś warte, ale to już pewnie nie wróci, więc rób co chcesz.


    Dalej: jeśli takie są procedury by mówić pełną formułkę, ten realizm powinien być zachowany przez resztę filmu. Ale zamiast tego film jest opowiedziany, cóż - jak film. Dla początkujących, ale jednak film. Czyli sędzia PO skończonym procesie mówi przysięgłym co oni tam robili a na zebraniu informują się o szczegółach sprawy, chociaż niby je wszyscy znają. Albo realizm, albo filmowość. Nawet na poziomie "początkującym". Można było to tylko pokazać? Tak.


    I to była część krytyki całej konstrukcji. Przykład, jak źle jest z tempem w tym filmie.


    Czyli, że każdy oglądający w codziennych sytuacjach powinien być bardziej powściągliwy. Taki jest morał "12 gniewnych ludzi". Brzmi uczciwie. Punkt dla ciebie. I tu już nie musiałeś wymieniać, po co mógł powstać film, już to zrobiłeś.:) Zresztą nie stawiałem tego pytania, sam bym mógł wymyślić z 5 teoretycznych odpowiedzi w stylu:
    - chęć współpracy z tymi aktorami
    - sprawdzenie się z tym materiałem źródłowym jakim była sztuka


    I nie chciałem niczego obalać, to też sobie dopisałeś. Ciekawe co zostanie z twojego zdania na mój temat, gdyby wyjąć to co sobie dodałeś sam? Ja tu przedstawiłem swoją opinię o filmie. I nie odnoszę się do tego, co inni myślą o filmie, z wyjątkiem tego "trzymania w napięciu".

    OdpowiedzUsuń
  21. Marcin Kwaśny23 marca 2015 20:16

    Seans "12 gniewnych ludzi" na którym byłeś w Iluzjonie na pewno nie był polską premierą.

    Film był wielokrotnie w Polsce pokazywany wcześniej. Doczekał się nawet dwóch wersji dubbingowych: kinowej, wyświetlanej w 1959 (i to w tym roku miała miejsce faktyczna polska premiera) i telewizyjnej, wyemitowanej po raz pierwszy w 1973 i po raz ostatni w 1989.
    Film w wersji z lektorem był bodajże po raz pierwszy pokazany w TVP 28 maja 1991. Na YouTubie jest nawet nagranie z zapowiedzią filmu z tego właśnie roku:
    https://www.youtube.com/watch?v=906Zp-L-aww

    Fakt faktem, ze przed wydaniem DVD film nie został wydany w Polsce na żadnym innym nośniku. Na VHS-ach można było jedynie zobaczyć remake Friedkina z 1997 roku.

    OdpowiedzUsuń
  22. Marcin Kwaśny23 marca 2015 20:22

    Witam pozwolę sobie uzupełnić twój komentarz o faktów, tak w ramach ciekawostki.

    "12 gniewnych ludzi" doczekał się w Polsce aż dwóch wersji dubbingowych: kinowej, wyświetlanej w 1959 (i to w tym roku miała miejsce faktyczna polska premiera) i telewizyjnej, wyemitowanej po raz pierwszy w 1973 i po raz ostatni w 1989.
    Film w wersji z lektorem był bodajże po raz pierwszy pokazany w TVP 28 maja 1991. Na YouTubie jest nawet nagranie z zapowiedzią filmu z tego właśnie roku:
    https://www.youtube.com/watch?v=906Zp-L-aww

    Fakt faktem, ze przed wydaniem DVD film nie został wydany w Polsce na żadnym innym nośniku. Na VHS-ach można było jedynie zobaczyć remake Friedkina z 1997 roku.

    OdpowiedzUsuń