sobota, 15 lutego 2014

Her (7+/10)

Romance & Science Fiction, 2013


Niedaleka przyszłość. Theodore pracuje jako twórca pocztówek, wiadomości, listów. Te kartki, które dziś kupujecie, tylko się pod nimi podpisując - to coś w tym stylu, tylko na wyższym poziomie. Theo nie tylko je pisze, on je kontynuuje. Zna ludzi dla których tworzy jakby poznał ich osobiście, pisze korespondencję którą oni się wymieniają przez lata. I jest w tym wyjątkowy, szef określa jego prace jako sztukę. Jednak towarzyskie życie nie wychodzi bohaterowie. Rok temu zakończył formalnie związek, wciąż go wspomina. By uporządkować życie, kupuje nowy OS mający mu pomóc w uporządkowaniu życia. Owy OS jest reklamowany jako możliwe partner życiowy. Tak, trudno w to uwierzyć. Do pierwszego włączenia.


Reżyser nadał tej opowieści świetne tempo - na wszystko tu jest miejsce, i w to można uwierzyć. W świat, w bohaterów, w ich relację między sobą. Tak, to wszystko co zobaczyłem, było prawdą. Początek jest bardzo pozytywny, jakby się leżało na hamaku i słuchało idealnej muzyki... Im bliżej końca tym bardziej się jednak stresowałem. To po części moja "zasługa", jak zareagowałem na ten tytuł: już po 20-30 minutach zacząłem spekulować sam ze sobą, jakie będzie zakończenie. Ale też film sam w sobie należy do kategorii opowieści, w których koniec może zdefiniować całą resztę. "O czym był to film" oraz "czy mi się podobał". I tak naprawdę powtórny seans będzie tym właściwym, wtedy będę mógł odebrać film takim jakim jest, nie licząc moich obaw. Zresztą, sami zobaczcie - film o miłości z komputerem mógł mieć 4 zakończenia:
a) Theo opowiada znajomym, że jest zakochany w OS, ci chcą go leczyć i ogólnie zostaje wyklęty.
b) Theo zostaje z Sam do końca, umiera szczęśliwy, a Sam wyłącza się sama by z nim zostać.
c) Theo dzięki Sam odnajduje porządek w życiu, zaczyna się umawiać z kobietami, a Sam... jest sama. Chlip.
d) Spike Jonze mnie zaskakuje.

Widzicie więc, że to mogłyby być całkowicie różne opowieści. Wkurzające albo przesadnie płaczliwe. Na szczęście wybrano opcję ostatnią. Właściwie, to dwa razy.

Opowieść zachowuje balans pomiędzy rzeczową fabułą a metaforami przeróżnych rzeczy, choćby stanu w którym gadasz sam ze sobą, rozpamiętując przeszłość, starając się ją napisać na nowo. Dawne kłótnie z ukochaną i takie tam. Wszystko to prowadzi do poważnych rozmyślań nad istotą miłości i człowieka w tym wszystkim. Nawet jeśli odpowiedzi są ci znane, prawdopodobnie zastanowisz się jeszcze raz. I nie na tym wszystko się kończy. "Her" można spokojnie odebrać również jako opowieść o wyjątkowości kina. Film Jonze jest wypełniony dialogami, nie ma tutaj zbyt wiele "filmowości", całość niewiele by straciła gdyby była książką. Ale to nie wada, tylko podkreślenie tego, czego tak brakuje w relacji z Samanthą. Mieliście podobne myśli? Albo przy drugim seansie skupcie się na profesji Theo, i jak ją skonfrontujecie z resztą filmu...

Futurystyczny świat wypadł bardzo przekonująco. To nie jest zbyt odległa przyszłość, ale wygląda bardzo realistycznie jako konsekwencja teraźniejszości. Tak może wyglądać świat za 10-20 lat. W krajach pierwszego świata, oczywiście. Gry komputerowe,zawód głównego bohatera, rozwój sztucznej inteligencji, zanik stosunków międzyludzkich, wynajdywanie coraz dziwniejszych sposobów zapełnienia potrzeby towarzystwa... Ale sterowanie głosem nadal wygląda głupio i niepraktycznie. Na potrzeby kina jest idealne, ale gdy się nad tym zastanowić nie ma to ani trochę sensu. Chodzisz w tłumie ludzi i gadasz do siebie, jak ma to inaczej wyglądać? Nie działało w "Babylon 5", nie działa w "Her". Chociaż trzeba oddać - jest tu jedna scena nadająca całemu zjawisku realizm. Sami zobaczycie.

Scarlett Johanson - ideał.
https://rateyourmusic.com/film/her/

5 komentarzy:

  1. SPOILERY NIE CZYTAĆ!
    SPOILERY NIE CZYTAĆ!
    SPOILERY NIE CZYTAĆ!

    W zasadzie podpisuję się pod wszystkim. To było naprawdę dobrze rozplanowane, bo ja np bałem się, że Jonze za bardzo ze sobą zrówna Samanthę z Theodorem, tak że nawet gdyby się to skończyło naprawdę dobrze fajnie miłośnie, to miałbym pewien dylemat po obejrzeniu - bo czy to by znaczyło, że żeby być szczęśliwym i żeby kochać już nie potrzebny byłby drugi człowiek? Bo czy można Samathę mimo wszystko uznać za człowieka? I dlatego myślę, że Jonze ostatecznie wybrał najlepsze rozwiązanie i jednak pod koniec ujawnił różnice dzielące bohaterów.

    To tyle jeśli traktować film bardzo, bardzo dosłownie. Tymczasem jeśli już wyjdziemy poza te bariery człowiek-maszyna i potraktujemy tę opowieść bardziej metaforycznie, to wtedy jeszcze lepiej, bo wyobrażam sobie Samathę jako człowieka w jakiś sposób ograniczonego wobec innych ludzi (może niepełnosprawnego, może sparaliżowanego, niemogącego operować ciałem, tak jakby go nie miało, pozostaje jej tylko głos). I na takim przykładzie Jonze pokazuje wspaniałą miłość, której do istnienia i trwania potrzeba przede wszystkim bliskości i wspólnej radości z życia.

    Ogólnie, mimo całego smutku tego filmu i poruszenia, jakie wywołuje, Jonze przede wszystkim stawia na pozytywne wartości, za które cenię ten film. Za to, że (co pisałem u siebie w recenzji) opowiada pięknie o miłości, a - gdy skupiamy się już na dosłownej warstwie fabularnej - nie dehumanizuje i nie ogranicza roli człowieka na rzecz technologii. Jonze wierzy w człowieka i to jest w tym filmie fajne.

    Ogólnie lepiej oceniam Grawitację, za te wszystkie super fajowe wrażenia z kina, ale to chyba jednak "Ona" jest w moim odczuciu najlepszym filmem nominowanym w tym roku do Oscara.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedną z moich myśli po obejrzeniu było, że komputery są innym gatunkiem. Tak jak małpy albo defliny, i mogą ostatecznie tworzyć pary tylko ze sobą. Sci-fi na całego, ale wcześniej tak nie myślałem. Niekoniecznie tak, że ludzie i komputery mogą być ze sobą, tworząc związki - bardziej, że są sobie równi i mogą żyć w harmonii. Teraz myślę, że są kompletnie inni. Nie wiem, czy w pełni zrozumiesz, co mam na myśli...

      Również doceniam humanitaryzm w tym obrazie.

      Usuń
    2. Dobrze napisane !!

      Usuń
  2. Simon? Grawitacja? Rly? Rly?

    Tylko jeden argument. Grawitacja stawia Cie w ławce i zaczyna mówić, jak marny polonista próbuje wyłożyć Ci "co poeta chciał powiedzieć" - rzuca w Ciebie martwym dzieckiem i 5 razy podkreśla "bezsens życia". Żeby potem ni z gruszki ni z pietruszki powiedziesz, że warto żyć.

    Her - pozwala na szukanie własnych interpretacji, niczego nie wykłada, daje subtelne znaki a ty masz opowiedzieć sam sobie historię i wszystkie jej znaczenia. Jonez zakłada, że jesteś inteligentnym gościem i będzie z Tobą rozmawiał jak równy z równym.

    Być może nie jest to najlepszy sposób. Cytując klasyka - "Ludzie nie są tak głupi jak myślimy, oni są jeszcze głupsi" To właśnie dzięki temu Grawitacja robi furorę - bo tak niewielu ludzi czuje się obrażonych przez skrajną głupotę scenariusza.
    Tu przykład idealnej reprezentantki społeczeństwa, dziennikarki bbc - http://youtu.be/3vAJGE97e4A dz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spokojnie chłopie. Wiesz, że większość tych, co zachwycają się "Grawitacją" wiedzą, że pod względem dramaturgicznym to słaby tytuł? Lubią go za coś innego. Nie nabierają się na te wymuszone "łzawe momenty", tylko śmieją się z nich. A całą resztę wciąż mogą lubić...

      Więc przystopuj, bo z tego co obserwuję prowadzisz jakąś krucjatę przeciw temu filmowi. A to już zaczyna śmierdzieć prowokacjami na wiadomym portalu. Nie znam jednego fana "Grawitacji", który nie dostrzegł dziecinnego scenariusza, więc ty chyba widzisz to trochę gorzej niż jest w rzeczywistości.

      A z lżejszej beczki: wiecie, że Gus Fring grał w "Grawitacji"? :D
      http://www.youtube.com/watch?v=VzzLngXfCcI

      Usuń