piątek, 15 sierpnia 2014

(Felieton) O wspaniałości "Out of Gas"


Jest to dziewiąty odcinek serialu "Firefly" i wyróżnia się tym, co w kinie uwielbiam, czyli narracją. Z technicznego punktu widzenia, nie jest to wyróżniający się epizod - nie wpływa on na szerszą akcję, kończy się tak, by następny mógł się zacząć z czystym kontem. Nie ma tu nawet takich pierdół jak rozwój postaci albo relacji między nimi. Można przeskoczyć i nic nie stracić, bo wiadomo jak się skończy ta historia o awarii systemów podtrzymujących życie i silnika pośrodku czarnego zadupia kosmosu. Nawet nie ma tu jakichś nowych puzzli, wszystko można rozpoznać. Ale zostało to opowiedziane w taki sposób, że nic z tego co napisałem nie ma tu znaczenia. To kino katastroficzne na najwyższym poziomie, tak jak "Titanic" Camerona - wszystko pokazano w zwiastunie a ludzie i tak poszli do kin na seans. "Out of Gas" robi coś, co myślałem, że jest niewykonalne, mianowicie: łączy trzy linie czasowe. Retrospekcje, teraźniejszość i futurospekcje - w jednym odcinku, trwającym 40 minut. Zachowano przy tym idealny porządek.

Uznałem, że nie ma sensu pisać o tym bez spoilerów, bo po co. Chcę pochwalić też zakończenie, więc w rozwinięcie klikać tylko po seansie.


Podstawą sukcesu było to, że każdy element miał tu swoje uzasadnienie by się pojawić. Dzięki temu każda scena nawiązuje w jakiś sposób do poprzedniej lub następnej, jest tylko konkret i spójność. Zaczyna się w ten sposób - widać głównego bohatera, dowódcę statku Malcolma Reynoldsa, jak umierający leży twarzą na pokładzie który również odchodzi. Cisza, pustka, zimno wszędzie. Nie trzeba tu słów. Mal obraca twarz w stronę wejścia, i tam widzi wchodzących na pokład Zoe oraz Malcolma, rozmawiających o tym, jak to właśnie on kupił statek i nazwał go na cześć doliny w której przegrali rebelianci. "Będzie nam służyć do śmierci", na co Zoe odpowiada: "Bo to kupa złomu i się rozwali". Czyli jesteśmy w przeszłości. Gdy dwójka postaci odchodzi, ona spogląda na dół i pyta: "Co to?" i słyszy odpowiedź: "Tak, też zwróciłem na to uwagę". A tam w przyszłości leży umierający Reynolds. Przejścia montażowe zawarte w scenariuszu. Opening kończy się gdy kapitan ostatkiem sił wstaje i zmierza w drugą stronę pokładu, trzymając się pod żebrami.

Wtedy też ustalono kolorystykę każdej z tych linii czasowych. Zimne futurospekcje, ciepły i jasne retrospekcje. Tak dla pewności, bo scenariusz radzi sobie sam. Po czołówce pokazano już teraźniejszość, gdy robią niespodziankę doktorowi Simonowi z okazji urodzin. Potem już wiadomo - następuje awaria, diagnozują ją, próbują wszelkich środków, oszczędzają powietrze. Nawet to zrobiono zaskakująco dobrze - w głównej linii fabularnej naprawdę mało rozmawiają, i robią to ze świadomości, że nie mogą nic więcej. Ale by to nie przeszkadzało, swobodniej rozmawiają w retrospekcjach. Wszystko miesza się z pożegnaniem tego świata - pokazywane są wspomnienia odchodzącego Reynoldsa, jak zatrudnił nowego mechanika, albo gdy przekonał Jayne'a by się do nich przyłączył, gdy ten celował w niego z pistoletu. Teraźniejszość miesza się w przyszłością - przy okazji innego wydarzenia lekarz wspomina o zastrzykach z adrenaliną, który się wbija w serce. Scena później to właśnie Mal wchodzi do ambulatorium i robi sobie taki. Kaylee wyjaśnia, co się popsuło, i pokazuje, jaki element maszyny jest wymagany do naprawy. Chwilę później Reynolds niesie takie coś - skąd to ma? - i próbuje to naprawić. Ale mu się nie udaje - część wypada mu z rąk i spada w czeluście statku. Beznadzieja i brak szans na cokolwiek, tylko żałosne umieranie.

Pokazano tyle, ile trzeba było. Każdy element był na swoim miejscu i robił, co do niego należało.

A potem twórcy nie odpuścili, jedynym ratunkiem jest wzięcie kapsuł i lot w dwa kierunki licząc na szczęście. Miejsca zabraknie dla jednego człowieka, i Kapitan zostaje. I tak by został - by móc odebrać jakąś reakcję na sygnał SOS który wysłali. Oczywiście. Potem jest tylko gorzej. Ludzie którzy przybyli na ratunek, tak naprawdę chcecie ich okraść. Ale Malcolm to bohater więc ich wygonił, wychodząc z tego tylko z postrzeleniem. Zrobił sobie zastrzyk, część pozyskaną od szabrowników zgubił ale udało mu się ją wyciągnąć, naprawił system... Tylko nie dał rady nacisnąć guzika przywołującego załogę i zemdlał na metr od niego.

Oczywiście, budzi się otoczony przez załogę. Bałem się tego przez cały odcinek, że zbudują taką chujową sytuację a potem rozwiążą ją Deus Ex Machiną, coś w stylu cudem ktoś na nich trafi i ich uratuje... A jednak, gdy ostatnia kwestia wybrzmiała, ja nie ma już nic do tego finału. Więcej - dzięki niemu drugi seans będzie przyjemniejszy niż pierwszy! Wszystko za sprawą tej jednej linijki dialogu. Rozbudzony Reynolds leży pozszywany, wyjdzie z tego w jednym kawałku. Statek jest w najlepszym stanie, załoga cała i zdrowa, wróciła "bo tak", sama z siebie. Nie wierzę za grosz, nie kupuję wtedy ani jednej sekundy takiego końca spraw. Ale kapitan z obawą na koniec zapytał: "Będziecie tu, gdy się obudzę, prawda?". I go uspokajają, i ja również byłem już spokojny. Bo sam bohater nie mógł uwierzyć w to, co się stało, i dzięki temu całe zdarzenie stało się realistyczne.

Potęga narracji filmowej. Cudowny odcinek, jeden z najważniejszych jakie w życiu widziałem. Gdy zrobię na koniec roku podsumowanie najlepszych epizodów widzianych w 2014 roku, ten będzie obok "Everyone's Waiting" oraz"Honesty".

2 komentarze:

  1. Coś czuję, że znowu ci wcięło komentarz który pisałeś dwie godziny, więc po uspokojeniu się dałeś emotikonkę.:) Też dobre.

    Recenzent na YT rzucił pomysłem, by zrobić odcinki "Firefly" w formie gry odcinkowej jak "The Walking Dead", aktorzy by tylko podłożyli głosy. To by rozwiązało problem starszej ekipy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Komentarz pisałem 3 godziny, po czym zgasło światło, gdy piorun zdzielił w transformator, (który później, bijąc rekord świata w locie, wylądował w stawie sąsiada). No nic, życie.
    Musisz zadowolić się emotikonką ;)

    OdpowiedzUsuń