sobota, 11 maja 2013

PANACEUM (Side Effect)

Psychological Thriller & Legal Drama, 2013


What if a woman kills her husband and doesn't remember that by the drugs?*

Niesamowity film. Tutaj wszystko jest perfekcyjne. Pamiętacie jak pisałem przy okazji "Bogów i potworów" o płynności narracyjnej? "Panaceum" też to ma. Pieruńsko płynny, spójny obraz - do tego stopnia, że wydaje się niemożliwy. Ale fakt jest faktem - co do szczegółu. Mąż wychodzi z więzienia po 4 latach. Seks nie wychodzi, on jeszcze nie zarabia, byli wcześniej małżeństwem tylko przez rok. Żonie powoli odbija -> poznajemy jej historię medyczną -> poznajemy jej lekarza. Droga przez kolejne leki o różnym stopniu działania. Nie ma tu żadnych aktów, wprowadzenia, tylko zwykłe życie bez udziwnień.

Tzn. akty są, ale dostrzega się je dopiero po spojrzeniu z dystansu, więc na jedno wychodzi.

Wszystkie te stany emocjonalne rozłożone są w czasie perfekcyjnie, mnóstwo scen na tzn. podparcie ich. Scena w łazience w pracy, na przyjęciu. Potem bezkonfliktowo, na przestrzeni dobrych 15 minut ciężar narracyjny zostaje przeniesiony na lekarza - on okazuje się być głównym bohaterem! To on może zostać oskarżony o podanie pacjentce leku, przez który ta zabiła swojego męża, nie będąc tego świadoma. On zaczyna tu ryzykować swoją relacją z pewną samotną matką, on tu ryzykuje swoją karierą. Niesamowita jest ta narracja. Scenariusz do jakiejś 60 minuty wydaje się być 10/10, postarano się o każdy szczegół który pozwolił jakoś nadać wiarygodności każdemu wątkowi. Martin próbujący z nową pracą? Nie widać w tej kwestii nic, tylko kilka zdań, rzucone gdzieś z tyłu w trzech scenach - ale to po prostu wystarczyło, bym uwierzył, że tam naprawdę mogło coś sensownego się wydarzyć. Mógł zacząć zarabiać, mogło być lepiej. Mogło być po staremu. A to już z kolei jest bardzo istotne dla ogólnego wymiaru filmu, jego głównego wątku.


I co się wtedy dzieje? Nic, bo to się zaczęło na samym początku. Film jest zbyt skondensowany, zbyt konkretny, nie ma tu ani jednej pauzy, a akcja zapierdala jak z karabinu. I to nie jest przenośnia. Zauważyłem to już na samym początku, gdy minęła trzecia scena i odczułem pośpiech. Spojrzałem na czas - minęły 4 minuty. Trzy sceny w cztery minuty, a pierwsze dwie to czołówka i opening. Nie ogarniam. I to nie przestaje, tylko trwa i trwa. Nie ma tu takiej sceny, w której bohater np. wchodzi do wielkiej hali, ogarnia ją wzrokiem, a potem musi przejść kawałek by dojść gdzie zamierzał - do samolotu który stał po środku hali. Nie ma tu przerwy na papierosa na klatce schodowej. Nie ma tu tempa "Lotu". W "Panaceum" ludzie cały czas gadają. Nawet gdy jest przejście do kolejnej sceny, czyli np. ujęcie na jakiś budynek, już wtedy widz słyszy dialog z kolejnej sceny, lecący z offu. Dialog za dialogiem, zero przerwy, pauzy, czego-kurwa-kolwiek. Gdyby wyciąć z tego filmu, trwającego 105 minut, wszystkie momenty ciszy, to by i tak trwał z 95 minut. Nie jestem wariatem, nie sprawdzałem tego, mówię tylko, że na to wygląda.

Cięcie, dialog, cięcie, dialog + dialog w trakcie cięcia. I nie wiem, kogo winić za taki stan rzeczy, bo zarówno reżyseria jak i montaż wydają się genialne. Każda sekunda którą zobaczyłem wyglądała jak kawałek układanki, który znalazł swoje miejsce - pamiętacie z początku, płynność obrazu. Cholera, ma nawet klamrę! Zapewne więc muszę winić tego, kto wymyślił koncept. Za szybko dla mnie. Za szybko.

A wracając do istotnych kwestii - fabuła daje radę. Pod koniec jedna postać była dla mnie zbyt naiwna, do tego przy zakończeniu wyraźnie sobie odpuszczono i perfekcję z początku zastąpiono uczuciem "po prostu to zamknijmy już". Choć nadal jest satysfakcjonujące, odważne oraz zdecydowane. Gdyby skończyło się inaczej - tej historii brakowałoby jaj. Ale jest tak jest - dosadna, porywcza i realistyczna. Można się wczuć w bohatera, któremu ktoś zaczyna robić koło pióra i on teraz musi sobie z tym radzić. Tak, by nie oszaleć po drodze. O tym zawsze warto obejrzeć film, szczególnie gdy reżyser po drodze nie stara się wkurzyć mnie światem który nagle z dnia na dzień zaczyna traktować bohatera jak kawał gówna, a on jest przecież taki słodki i niewinny... Nie, to nie Spielberg.:) To Soderbergh, o wiele dojrzalszy reżyser.



7/10
http://rateyourmusic.com/film/side_effects_f1/
*pozdrawiam Pilar Alessandrę. Tylko 0,0001% ludzi złapie ten żart.:)

2 komentarze:

  1. Chwalisz narrację, a później narzekasz że film jest za szybki. Czyli jednak nie jest ta narracja taka idealna.. Po za tym odpowiedzialność za taki stan rzeczy ponosi nikt inny jak właśnie reżyser, to on zaklepuje ostateczny kształt filmu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Narracja to coś więcej niż tempo. Zresztą, zaczęło mnie ono przerastać bardzo późno. Gdyby to było za szybkie od początku, wtedy byłaby to dla mnie większa wada.

      Reżyser jest częściej odpowiedzialny za kompromis. Jedna strona filmu będzie wyglądać tak, jeśli zgodzi się, by inna poszła po myśli np. producenta.

      Usuń